Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (40/2004)
Przeglądam książki wydane przed laty przez poznański Instytut Zachodni, które ostatnio znowu nabrały szczególnej wymowy: „Polska - Niemcy. Dziesięć wieków zmagania" - Zygmunta Wojciechowskiego, „Polityka okupanta hitlerowskiego wobec Kościoła katolickiego 1939-1945", czy „Wschodnia ekspansja Niemiec w Europie Środkowej" - zbiór studiów nad tzw. niemieckim „Drang nach Osten". Nie zaglądałbym teraz do nich, gdyby nie wydarzenia ostatnich dni.
Zapowiadałem przed tygodniem, że powrócę do sejmowej uchwały o reparacjach wojennych dla Polski, bo uważam, że to dobrze, iż Niemcy usłyszeli o tym, co nas boli. Wprawdzie premier Belka uznał sprawę reparacji za zamkniętą, ale mało kto podejrzewał, iż rząd podejmie jakiekolwiek kroki. Można było jednak żywić nadzieję, że uchwała okaże się skuteczną zaporą bezpieczeństwa wobec roszczeń niemieckich, zwłaszcza na ziemiach zachodnich. Ewolucja stanowiska szefowej tzw. Związku Wypędzonych Eriki Steinbach, czy list grupy wpływowych Niemców, zrzekających się roszczeń wobec Polski, świadczą, że była to nadzieja uzasadniona.
Na rezolucję sejmową zareagowali nie tylko Niemcy, ale i środowiska, znane w Polsce z wasalnego stosunku wobec naszego zachodniego sąsiada. Powiadano więc, że to awanturnictwo wobec cywilizowanej Europy, gdzie dominuje interes ponadnarodowy, że uchwała jest anty-niemiecka i narusza umowy poczdamskie oraz grozi załamaniem stosunków polsko-niemieckich. Ubolewano, że nasza polityka zagraniczna jest skolonizowana przez spory wewnętrzne - jakby polityka wewnętrzna nie przekładała się na zewnętrzną! - i podnoszono larum, że uchwala sejmowa jest „negatywnym consensusem", otwarciem „puszki Pandory" oraz „budzeniem upiorów". Cóż, wygląda na to, że niektórzy martwią się o Niemcy za samych Niemców. Wystarczy zajrzeć do artykułu p. Wolf-Powęskiej z Instytutu Zachodniego, zamieszczonego na łamach „Gazety Wyborczej".
Warto jednak przypomnieć, iż traktat poczdamski wcale nie stanowił, jakoby ziemie zachodnie były rekompensatą za spowodowane przez Niemców zniszczenia wojenne. W istocie Polska nigdy nie zrzekła się więc roszczeń za zrujnowanie kraju, bo nie trzeba być żarliwym patriotą, aby nie traktować poważnie tego, co uczynił w 1953 roku, w ślad za ZSRR, Bolesław Bierut. Zwłaszcza, że ten agent sowiecki - podejmując, pod naciskiem Mołotowa, ową decyzję - nie zachował obowiązujących wówczas wymogów prawnych, np. brakuje stosownej uchwały Rady Ministrów. A i tak decyzja ta dotyczyła jedynie wschodnich Niemiec, czyli NRD.
Skąd to zdziwienie, że w Polsce roszczenia niemieckie wywołują wśród ludzi takie emocje? Czyżby zapomniano o uchwale Bundestagu popierającej roszczenia Niemców wobec Polski, oraz oświadczeniu niemieckiego ministra finansów, aby w sprawie roszczeń zwracać się do Polski? Rezolucja sejmowa przypomniała tylko, kto był sprawcą wszystkich nieszczęść wywołanych wojną.
Kreowanie się Niemców na męczenników wojny to wyjątkowa bezczelność. A milczenie europejskiej opinii publicznej jest przejawem niezrozumienia głodnego przez sytego, bo to przecież my, na skutek wojny, utraciliśmy blisko czterdzieści procent majątku narodowego, podczas gdy straty Francji czy Anglii były kilkadziesiąt razy mniejsze. Nie wiem, czy te bolesne prawdy mogą zaszkodzić stosunkom polsko-niemieckim, ale jestem pewien, że próba budowania pojednania pomiędzy krajami na przemilczeniach i półprawdach nie ma sensu.
opr. mg/mg