Nie uważamy za wartościowe studiowanie greckich klasyków i w ich miejsce będziemy wprowadzać klasyków nowych. Ich obserwacje i ich wnioski są dla nas cenniejsze od zmarłych setki lat temu „martwych białych ludzi” – tak można streścić ideologię autorów zmian w programie wykładów. O dekolonizacji brytyjskiej uczelni pisze felietonista Opoki Piotr Semka.
W 1916 r. w Londynie otwarto nową wyższą uczelnię. Jej oficjalna nazwa brzmiała: School of Oriental and African Studies – Wyższa Szkoła Studiów Wschodnich i Afrykańskich. Nienarzucającym się wprost inicjatorem powstania tej uczelni była brytyjska służba kolonialna i dyplomatyczna, która potrzebowała wykształconych w kulturach Azji i Afryki młodych studentów, którzy byliby narybkiem do służb kolonialnych w rozlicznych posiadłościach Imperium Brytyjskiego.
Myliłby się jednak ktoś, kto sądziłby, że była to uczelnia dla tępych zupaków, uczonych jak twarda ręką rządzić „tubylcza tłuszczą”. Wykłady przybliżające egzotyczne kultury miały spory walor fachowości. Wynikało to z głębokiej kolonialnej wiedzy Brytyjczyków, że nie da się sprawnie i bez kłopotów rządzić narodami w Azji i Afryce bez wnikliwej wiedzy o tamtejszych kulturach. Dlatego zatrudniano najlepszych speców od obcych obyczajów, znawców wierzeń i ludzi, którzy spędzili w zamorskich posiadłościach całe dekady.
Ten charakter kuźni kadr dla urzędów gubernatorskich, brytyjskich protektoratów czy misji gospodarczo-wywiadowczych SOAS zachował do początku lat 60. Potem zaczęły się nowe zjawiska. Po pierwsze kurczyła się ilość terytoriów należących do Wielkiej Brytanii, po drugie – wśród studentów zaczęły pojawiać się coraz częściej twarze przybyszy z rozmaitych krajów afrykańskich i azjatyckich. O ile wcześniej uczelnia ta miała wyczulać białych urzędników na rozmaite niuanse kulturowe i religijne narodów, którymi mieli zarządzać, o tyle od końca lat 70. zaczęła się nowa tendencja. Multikulturowość, która z czasem zaczęła kwestionować dotychczasowe pewniki europejskiego zasobu wymaganej wiedzy. A nasilał się ona tym bardziej im więcej było wśród wykładowców przybyszy z Trzeciego świata.
Dziś rektorem uczelni (o ile można tak przetłumaczyć angielskie określenie „president”) jest pani Zeinab Badawi, córka sudańskich emigrantów. Dyrektorem zarządzającym z kolei jest pochodzący z południowej Afryki Adam Mahomet Habib, który wywodzi się z arabskiej diaspory w RPA.
Dopiero znając tę metamorfozę SOAS można zrozumieć informację, która pojawiła się niedawno w brytyjskim dzienniku „Daily Mail”. Jak informuje dziennik, grupa studentów studiów licencjackich i zespół czterech filozofów wykładających na tej uczelni przygotowały zestaw narzędzi naukowych do dekolonizacji filozofii. Ich kierownikiem naukowym jest doktor Paul Giladi, który także ma bliskowschodnie korzenie i który wzywa, aby zamiast o Arystotelesie, Sokratesie czy innych klasycznych filozofach greckich koncentrować się na nowych tematach. Np. o szeroko pojmowanej duchowości New Age – filozofii wschodu, wierzeniach afrykańskich, teorii gender i teorii dekolonizacji kultury. W ramach tego procesu zaleca się odrzucenie badania klasycznych myślicieli greckich deprecjonując ich studia jako „fotelowe teoretyzowanie”. Jak mówi dr Giladi, on sam ma spore wyrzuty sumienia, że „jego wykształcenie filozoficzne było ślepe na bogactwo mądrości Afryki, Azji, Bliskiego Wschodu i rozmaitych społeczności tubylczych”. Jak wyjaśnia, „sam nie potrafił w pełni wyjaśnić, dlaczego długo był ślepy na inne kultury”.
W zestawie nazwisk, które zastąpią „martwych białych ludzi” – jak nazywa się w żargonie woke tradycyjnych klasyków europejskiego wykształcenia, pojawi się pochodzący z Nigerii teoretyk gender Nkiru Nzegwu, amerykańska feministka o korzeniach hinduskich Uma Naraian czy afrykański filozof Kwasi Wiredu, określany jako twórca idei „konceptualizacji dekolonizacji”.
Jeden ze studentów, zresztą chińskiego pochodzenia oburzył się, że w nowej podstawie naukowej opracowanej przez doktora Giladi bardzo niewiele miejsca poświęcono np. tradycyjnemu chińskiemu myślicielowi Konfucjuszowi. I sprawdził, że gdy uczelnia działała w latach 20., to młodych studentów, którzy wybierali zainteresowania dotyczące obszaru Chin zaznajamiano z konfucjonizmem znacznie dokładniej.
Ten ciekawy przypadek pokazuje, jak nietrafne są czasami opinie części europejskich naukowców czy teoretyków praktyki uniwersyteckiej, którzy starają się łagodzić kontrowersje wokół takich zmian, które proponuje doktor Giladi poprzez argumentację, że Europejczycy muszą przyzwyczaić się do faktu, iż wraz ze zwiększaniem się liczby imigrantów, europejski kanon klasyków wiedzy musi się zmienić i poszerzyć w większym stopniu o klasyków wiedzy z innych kontynentów. Problem w tym, że te zmiany nie wprowadzają więcej tradycyjnej wiedzy o obcych kulturach, ale próbują na siłę wyrównywać proporcje między tradycją europejską a afrykańską na zasadzie kreowania sztucznej równowagi. O tym, że nowe programy mają bardzo często quasi-marksistowskie korzenie świadczą zalecenia zespołu doktora Giladiego, który wnioskuje aby uwzględnić w programie nauczania filozofii takie zagadnienia jak: „wiedza zrodzona w walce”, „konceptualizacja epistemicznego ucisku”, „feministyczne rozumienie rasy i supremacji rasowej” oraz np. taki temat jak: „suwerenność wiedzy wśród afrykańskich pasterzy bydła”.
Przypomina się niemiecka dyskusja o tym, czy Republika Federalna Niemiec ma mieć prawo do wymagania od swych obywateli imigranckiego pochodzenia tzw. Leitkultur, czyli kultury wiodącej. Streszczając: czy może żądać od swojego studenta, którego rodzice przybyli z Somalii albo z Afganistanu, by więcej czasu spędzał na studiowaniu Platona, Sokratesa czy Talesa z Miletu, niż na postaciach z dziejów ojczyzn swoich rodziców. Ten dylemat na londyńskiej SOAS rozwiązano zupełnie inaczej. Doktor Giladi zdaje się mówić: „Nie uważamy za wartościowe studiowanie greckich klasyków i w ich miejsce będziemy wprowadzać klasyków nowych, bardzo często jeszcze żyjących, którzy swoje doktryny sformułowali stosunkowo niedawno. Wierzymy, że ich obserwacje i ich wnioski są dla nas cenniejsze od zmarłych setki lat temu «białych martwych ludzi»”.
Na wielu brytyjskich uczelniach stopniowo awansują i obejmują funkcje kierownicze naukowcy z imigranckimi korzeniami. Jak się okazuje, w wielu wypadkach nie mają oni specjalnego respektu wobec europejskich klasyków, za to bardzo zależy im na promowaniu nowych nazwisk, które – co nie musi specjalnie dziwić – są nazwiskami badaczy o takich samych jak oni imigranckich korzeniach. W miarę trwania tego procesu powoli wyłaniać się będzie odpowiedź na pytanie:
Co będzie uważane za normę, a co za nowinkę. Platon czy teoretyk gender Nkiru Nzegwu?