Ankieta "Znaku" na temat etyki biznesu - cz.1
Żartobliwym tytułem ankiety chcieliśmy wskazać na podstawowy jej temat: kolizję "wielbłądziej" praktyki gospodarczej z "igielnym uchem" zasad moralnych. Jak wyglądają konkretne dylematy moralne polskiego przedsiębiorcy - zapytaliśmy o to ludzi bliskich codziennej praktyce gospodarczej: ekonomistów, polityków i samych biznesmenów (czy z braku czasu wynikło, że ci ostatni wybrali milczenie?). Naszym autorom zadaliśmy cztery pytania:
1. Jaki powinien być "wzór osobowy" polskiego biznesmena; czy wystarczy, aby posiadał on wiedzę i umiejętności czysto profesjonalne, czy też powinien czerpać wzorce z zasobów religii, etyki i tradycji, a jeżeli tak - to z jakich?
2. Jaka powinna być rola i stanowisko polskiego biznesu wobec gospodarczej integracji naszego kraju z rynkami zachodnimi? Czy na polskich środowiskach ekonomicznych spoczywa pod tym względem jakaś szczególna odpowiedzialność za interes polskiej gospodarki?
3. Jakie problemy moralne związane z przemianami ekonomicznymi, przez które przechodzi nasz kraj, są najważniejsze; czy stan prawa, a także panujące w dziedzinie gospodarczej obyczaje promują uczciwość, czy też raczej skłaniają do łamania norm moralnych?
4. Czy w duszpasterstwie Kościoła problemy gospodarcze są brane pod uwagę w dostatecznym stopniu i w sposób właściwy?
Zjawiska charakteryzujące współczesną gospodarkę światową - a zwłaszcza jej najbardziej rozwiniętą część - oraz aktualny stan gospodarki polskiej wyznaczają środowiskom naszego biznesu - czy też szerzej: wszystkim, którzy mają u nas wpływ na bieg spraw ekonomicznych - co najmniej dwa obowiązki, które wiążą się z odpowiedzialnością i motywacjami wykraczającymi daleko poza dbałość o doraźne powodzenie w interesach. To, czy obowiązki te w ogóle zostaną podjęte, a w przypadku ich podjęcia - sposób, w jaki zostaną wypełnione, przesądzi o rodzaju uczestnictwa polskiej gospodarki w światowym podziale pracy, a w konsekwencji - o poziomie generowanego przez nią dobrobytu.
Od około ćwierćwiecza toczy się w gospodarce światowej proces określany mianem "transnacjonalizacji" lub "globalizacji". Przebiega on jednocześnie w wielu wymiarach - w zakresie własności kapitału, w sferze rozwoju technologii, w organizacji produkcji, we wzorach konsumpcji czy stylach życia. We wszystkich tych wymiarach różnorodne narodowe czynniki gospodarcze coraz mocniej angażują się w ponadnarodowe (transnarodowe, globalne) współistnienie, coraz bardziej przenikają się wzajemnie i łączą ze sobą. To w wyniku tego procesu Daimler-Benz, koncern, który w powszechnej świadomości bez reszty kojarzy się z Niemcami, w rzeczywistości do Niemców należy już tylko w części (około 13-procentowy udział we własności ma Emirat Kuwejtu, 8% należy do akcjonariuszy amerykańskich, a za pośrednictwem frankfurckiego Deutsche Bank dalszych kilka procent pozostaje pod kontrolą zakorzenionych poza Niemcami funduszy powierniczych). Ten sam proces sprawił, że z 253 tysięcy pracowników holenderskiego Philipsa aż 85% (210 tys.) wykonuje swoje służbowe obowiązki poza Holandią (od Portugalii po Singapur); wynaleziony w laboratoriach Philipsa dysk kompaktowy być może do dziś nie cieszyłby jeszcze naszych uszu, gdyby rozwinięcie pierwotnego pomysłu w dojrzałą technologię nie zostało dokonane we współpracy z japońską firmą Sony, która z kolei także prawie 60% spośród 160 tysięcy swoich pracowników zatrudnia poza Japonią. Charakterystyczne dla procesu globalizacji powiązania badawcze i produkcyjne uwidacznia znakomicie praca nad należącym do produktów Mazdy modelem MX-5 Miata - jego pierwszy projekt wykonano w Kalifornii, prototyp zbudowano w Worthing, w Anglii, a montaż podjęto w zakładach w stanie Michigan w USA i w Meksyku. Podobnych przykładów transnarodowych powiązań gospodarczych przybywa z każdym dniem...
Motywy transnarodowego kształtowania produkcji mogą być różne: dążenie do bliższego kontaktu z rynkiem zbytu, poszukiwanie nowych źródeł surowcowych czy chęć skorzystania z niższych kosztów pracy. Ale motywem, którego znaczenie nieustannie rośnie, a który perspektywicznie bez wątpienia uzyska pozycję dominującą, jest pogoń za nowymi rozwiązaniami technologicznymi i ludźmi umiejącymi je tworzyć. Jeśli prezes Microsoftu, Bill Gates, wybiera okolice Cambridge na miejsce budowy ośrodka badawczo-rozwojowego swojej firmy, który w przyszłości ma stać się rywalem dla całej kalifornijskiej Silicon Valley, to decyzja ta stanowi najbardziej przekonywujący dowód osiągnięć uniwersytetów brytyjskich w dziedzinie technologii informacji; po prostu to osiągnięcia naukowo-badawcze stają się dzisiaj magnesem przyciągającym inwestycje i napędem dla wzrostu gospodarczego.
Docieramy w ten sposób do pierwszego wielkiego obowiązku polskich środowisk ekonomicznych - jest nim podjęcie wysiłku na rzecz dokonania w naszym kraju prawdziwego przełomu w sferze edukacji i badań naukowych. Jeśli dla uczestników globalnej sceny gospodarczej atrakcyjność Polski nie ma się ograniczać do jej roli jako chłonnego rynku towarów konsumpcyjnych i rezerwuaru tanich rąk do niskokwalifikowanej pracy, to w najbliższych latach polski wysiłek intelektualny powinien być zwielokrotniony - od szkół po laboratoria badawcze. Środki potrzebne na ten cel zapewnić musi zarówno właściwa wysokość stosownych wydatków z budżetu państwa (dzisiaj są one zatrważająco niskie), jak i inicjatywy samego biznesu (np. fundacje wspierające działalność badawczą). Potrzebne są także o wiele intensywniejsze niż dotąd działania na rzecz uświadomienia ogółowi społeczeństwa współczesnej roli badań naukowych.
Chociaż wielkie i nastawione na obsługę globalnych rynków korporacje ponadnarodowe (UNCTAD ocenia ich całkowitą liczbę na blisko 40 tysięcy; Ford, Exxon, Mitsubishi czy Volkswagen to tylko początek bardzo długiej listy) praktycznie bez reszty kontrolują już podaż takich produktów jak lodówki i odkurzacze, proszki do prania, kosmetyki i napoje chłodzące czy wreszcie motocykle i samochody, to uwagi ekonomistów nie przestają przyciągać firmy małe i koncentrujące swoją działalność na rynkach lokalnych. W raportach Unii Europejskiej podkreśla się, że w należących do niej państwach ma wprawdzie swoje korzenie i kwatery główne ponad połowa (dokładnie 20 609) wielkich korporacji transnarodowych, ale jednocześnie w różnych zakątkach obejmowanego przez nią obszaru działa łącznie około 11,5 mln firm małych i średnich.
Zainteresowanie firmami małymi nie ma w sobie nic z sentymentalnego spojrzenia w przeszłość i wynika z trendów jak najwyraźniej biegnących ku przyszłości. Okazuje się, iż zamożniejsze społeczeństwa, gdy już nasycą się towarami wytwarzanymi masowo i sprzedawanymi w niemal identycznej postaci pod każdą szerokością geograficzną, zaczynają tęsknić za produktami cechującymi się pewną indywidualnością i noszącymi ślady rąk swego twórcy. Zjawisko to chciałbym zilustrować przykładami trzech - znanych mi osobiście - drobnych przedsiębiorców, którzy - w swojej kategorii - cieszą się godnymi odnotowania sukcesami. Pan Perus, z prowansalskiego miasteczka Sospel, w drewnie pozyskanym z pni starych oliwek drąży wspaniałe misy, na które zawsze znajduje nabywców. Pan Ruckstuhl z Emmental, jednej z najbardziej malowniczych dolin Szwajcarii, w swojej zatrudniającej kilkudziesięciu pracowników fabryczce splata sizalowe włókna w chodniki, które trwałość i barwy zawdzięczają doświadczeniom czterech pokoleń rodziny Ruckstuhlów (żywa jest pamięć o pradziadku, twórcy firmy, który jako prosty marynarz przed ponad stuleciem dotarł do Indonezji i tam zainteresował się sizalską agawą). Produkcja nie jest wielka - zaspokaja około 1% szwajcarskiego i niemieckiego rynku - ale jej jakość sprawia, że jest to ten najbardziej wymagający procent. Jest wreszcie pan Nelson z północnoangielskiego hrabstwa Durham - w lepionych i wypalanych przezeń ciężkich kubkach pija się herbatę i w biurach, i w uniwersyteckich akademikach.
Żywotność, a może nawet swoiste odrodzenie drobnej przedsiębiorczości w gospodarkach wysoko rozwiniętych, wyznacza polskim środowiskom ekonomicznym drugi ze wspomnianych na wstępie obowiązków. Jest nim udzielenie pomocy tradycyjnym zawodom i rzemiosłom w obecnym, niezbyt sprzyjającym im okresie przejściowym, a także zapewnienie młodym adeptom tych zawodów dostępu do wiedzy menadżerskiej. Także w celu podjęcia tego obowiązku potrzebne są pewne formy działania zbiorowego (stowarzyszenia, fundacje), które motywację czerpać musi z innych źródeł niż interes doraźny.
DARIUSZ FILAR, ur. 1950, profesor ekonomii w Uniwersytecie Gdańskim, członek zespołu redakcyjnego kwarlatnika "Przegląd Polityczny.
W swojej wypowiedzi odniosę się wyłącznie do dwóch pytań.
Wbrew pozorom pytanie pierwsze nie jest banalne. Jest niejasne. Oczywiście, że biznesmen nie powinien kraść i oszukiwać, ale te normy dotyczą wszystkich. Jeżeli przyjąć uproszczone założenie, że biznesmen to osoba aktywnie zaangażowana przy obrocie kapitału (a kapitałem są pieniądze poszukujące zysku), to postulat profesjonalizmu biznesmena jest zbędny. To problem właściciela kapitału! Gdy nie chce (lub nie może) sam owego kapitału pomnażać, wówczas szuka odpowiedniego menedżera. To także problem innych właścicieli kapitału, którzy z nim współpracują, na przykład banku, do którego zgłosił się po kredyt. Szerokiej publiczności ta sprawa nie dotyczy. Państwa również nie, ponieważ system edukacyjny ma stwarzać równe szanse wszystkim, a przecież wiadomo, że wszyscy biznesmenami nie są i nie będą.
Natomiast z próby rozeznania się w przyczynach normatywnego charakteru pytania Redakcji wyłania się bardzo interesujący podtekst. To prawda, na ogół czujemy, że biznesmeni wywierają na nasze życie wpływ większy niż tylko oferowanie konkretnych produktów (towarów, usług). Biznesmeni są grupą opiniotwórczą, mają też swoje tajemnice, nie tylko handlowe. Stąd bierze się pewna skłonność do wymagania od nich czegoś więcej. Jak określić to "coś"? Wyczuwam tu tęsknotę za uczciwością, osobistą prawością i solidnością kupiecką. Ale właściwie dlaczego biznesmen miałby różnić się od innych? W kategoriach moralnych lub etycznych jest takim samym człowiekiem jak wszyscy. Ma te same skłonności, przypuszczalnie częściej podlega rozmaitym pokusom (głównie z powodu bałaganu w przepisach oraz niewydolności sądownictwa), ale wcale nie wiemy, czy częściej im ulega.
Gdyby szerokie kręgi konsumentów formułowały klarowne oczekiwania etyczne, na przykład chętniej kupowałyby towar X-a (bo prawdomówny i uczciwy) niż Y-ka (bo krętacz i oszust), to zapewne biznesmeni masowo wyczuliby koniunkturę. W stabilnej gospodarce rynkowej po prostu opłaca się być solidnym i uczciwym, zagadnienia etyki biznesu są równie ważne, jak technika zarządzania. Solidność i uczciwość są też wartościami rynkowymi. I mają wysoką cenę. W Polsce doby transformacji panuje wielkie zamieszanie i często można spotkać się z oszustwem w stylu "bierz forsę i w nogi". Zresztą wizerunek dynamicznie rozwijającego się kapitalizmu został świetnie opisany w Ziemi Obiecanej. Co nam zostało po półwiecznej przerwie w normalnym rozwoju? Porwane więzi społeczne, oszołomienie, naiwność, bierność, bezradność, kult cwaniactwa. W tym dziedzictwie widzę największe niebezpieczeństwo, ponieważ jesteśmy, niestety, dość podatni na manipulację. W Polsce manipulacja była usługą codziennego użytku. Wprawdzie manipulatorów staraliśmy się pozbyć, ale wieloletni trening zrobił swoje i nawyki pozostały. A przecież biznesmen aktywnie oddziałuje na potencjalnych nabywców, więcej nawet - biznesmen potrafi kreować potrzebę posiadania dóbr, o których istnieniu nie mieliśmy wcześniej pojęcia i do głowy by nam nie przyszło, że są "koniecznie potrzebne". Takie działania stanowią część pracy biznesmena. Myślę, że Polacy zbyt słabo uświadamiają sobie własną prostoduszność w tej dziedzinie, ograniczając się do prób obrony przed manipulacją polityczną, też zresztą niezbyt skutecznie. Moim zdaniem w tym miejscu dochodzi do ostrej kolizji etyki i biznesu.
Biznesmen musi być świadomy pozaekonomicznych skutków swoich działań. Jeżeli są one sprzeczne z obyczajami, tradycją i normami etycznymi w danym kraju, powinien ich zaniechać. Najlepiej jest wówczas, gdy biznesmen po prostu obawia się reakcji, ponieważ wie, iż może być dla niego niekorzystna, także finansowo. Ale nasze rozregulowane obyczaje stwarzają spore prawdopodobieństwo, że może się udać. Stąd rodzi się przeświadczenie, że można sobie pozwolić na wiele. Dobrym stymulatorem zachowań byłoby precyzyjne ustawodawstwo (którego nie ma) zabraniające przykładowo reklam odwołujących się do przemocy i niskich namiętności lub adresowanych do dzieci i manipulujących dziecięcą psychiką. Tego typu agresji marketingowej jest w Polsce za dużo. Okazuje się przy tym skuteczna, na co wskazuje wysokość sprzedaży brukowych pism i kaset video oferujących żenującą zawartość. Pojawiła się niebezpieczna mieszanka bierności z ucieczką w świat masowej wyobraźni, a popyt na ten towar występuje najsilniej u młodzieży i w środowiskach najbiedniejszych.
Jestem pewna, że solidni biznesmeni odczuwają niepokój wobec takiego zalewu. To nie jest produkcja opłacalna na dłuższą metę, także z ekonomicznego punktu widzenia. Zbyt szybko przerabiamy lekcję, którą na Zachodzie pobierano około 30 lat, a zdecydowana większość zdążyła się tymczasem uodpornić. My dostajemy (?) gotowe recepty na taką wpółwirtualną rzeczywistość (to jest dopiero cudo - rzeczywistość, a wirtualna!). Na polskim biznesmenie spoczywa część odpowiedzialności za dziedzinę kreowania marzeń, potrzeb i złudzeń. Nigdzie wzrost gospodarczy nie jest celem samym w sobie, nie służy też zaspokajaniu ambicji ekonomistów, a tym bardziej biznesmenów. Oszukańcze miraże nie powinny wciskać się w nasze życie prostackimi metodami. To zjawisko jest naprawdę groźne i dlatego wymaga rozważnej refleksji etycznej.
Odpowiedź na czwarte pytanie chciałabym zacząć od oczywistego stwierdzenia, że misją Kościoła jest głoszenie Ewangelii. Bogactwo zasad, norm, pouczeń i wskazówek w niej zawartych jest tak wielkie, że wystarczy dla wszystkich. Jednak objaśnień nigdy nie za wiele. Od pewnego czasu zastanawiam się nad potrzebą rozważenia, oczywiście w kontekście naszych realiów, nakazu oddania "boskiego Bogu, a cesarskiego Cesarzowi". I to nie w ujęciu globalnym, którym intensywnie zajmowaliśmy się, dyskutując o konstytucji i konkordacie. Myślę raczej o problemach pojedynczego człowieka. Mam często wrażenie, iż bywamy do tego stopnia zagubieni, że owo surowe wezwanie zamieniamy na bardziej poręczne "Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek". Nie powinno dochodzić do tak dziwacznych przeinaczeń. Mamy jednak problem z jasnością oddzielenia "boskiego" i "cesarskiego", ponieważ rozmywają się nam granice rzeczywistości. Myślę tutaj o lawinowo materializującej się fikcji, która z wielką łatwością kreuje mity i legendy, osadzone w pustce, a przeznaczone dla milionów ogłupiałych ludzi w ramach produktu o etykietce "masowa wyobraźnia". Wiąże się to z kwestią ogromnej siły rażenia telewizji. Potężny biznes, rzesze biznesmenów, wielkie pieniądze. Ersatz strawy duchowej. (Błyskawiczne "zrównanie" Matki Teresy z Kalkuty z Księżną Dianą było przecież pouczające.) Zwalczyć się tego nie da - za łatwe, za lekkie, za przyjemne. Ale polemikę podjąć trzeba. Stawka jest naprawdę wysoka, chyba wyższa, niż umiemy oszacować. Sądzę, że tylko Kościół ma moc zmierzyć się z taką machiną.
ZYTA GILOWSKA, profesor ekonomii, absolwentka UW, Kierownik Instytutu Ekonomii i Katedry Finansów KUL, radna w Świdniku. Ostatnio wydała: Jak dokończyć reformę
samorządową? (1996), Regionalizacja (1996), System ekonomiczny samorządu terytorialnego w Polsce (1998).
Bardzo dobrze się stało, że redakcja "Znaku" sonduje wypowiedzi na temat roli etyki w polskim biznesie. Problemowi temu, zupełnie nie docenianemu przez polskich liberałów, poświęciłem dużo miejsca w mojej książce Przedsiębiorca w teorii ekonomii (CEDOR 1994, rozdz. 1-4). O ile na Zachodzie rola etyki w biznesie obrosła już w olbrzymią literaturę i business ethics stała się rutynowym składnikiem programów szkół biznesowych (w samych USA w 1995 było 500 szkół biznesowych mających w programie ten przedmiot), to w Polsce, zwłaszcza na początku lat 90., samo wspominanie o konieczności nadania etycznych ram działalności gospodarczej kwalifikowało autorów takich wypowiedzi do kategorii "oszołomów" i "przeciwników transformacji, którymi to epitetami chętnie posługiwali się nadgorliwi zwolennicy kapitalizmu. Teraz sytuacja się poprawiła, pojawia się literatura polska (np. Etyka biznesu, pod red. J. Dietla i W. Gasparskiego, PWN 1997) i tłumaczona (np. Paul M. Minus, Etyka w biznesie, PWN 1995). Można więc wreszcie dyskutować bez groźby ideologicznych etykietek i terroru political correctness, jaki usiłowali zaprowadzić polscy liberałowie.
Mówiąc o etyce w biznesie, można wyróżnić trzy możliwe stanowiska (właśnie ich mieszanie było jedną z przyczyn nieporozumień ideologicznych):
a) stanowisko typowe dla neopozytywistycznego paradygmatu nauki, które chce całkowicie oddzielić wypowiedzi o rzeczywistości od aksjologii, zgodnie ze słynnym powiedzeniem Maxa Webera, że "mieszać byt z powinnością jest rzeczą diabła. Wedle tego stanowiska wypowiedź aksjologiczna ("powinno") nie może być zweryfikowana ani sfalsyfikowana, a zatem nie jest w ogóle wypowiedzią naukową. Jest to stanowisko wymierające i utrzymuje się jeszcze w murach niektórych ośrodków akademickich, na przykład wśród przedstawicieli uniwersyteckiej ekonomii. Przykładem może być znany podręcznik Ekonomia D. Begga, S. Fischera i R. Dornbusha (PWE 1993, t. I), który (s. 43-44) ekonomię jako naukę dzieli na ekonomię pozytywną, zajmującą się obiektywnym, naukowym objaśnianiem zasad funkcjonowania gospodarki, i normatywną, która "dostarcza zaleceń i informacji opartych na subiektywnych sądach wartościujących". Oczywiście słowo "subiektywne" jest w tej konwencji równoznaczne stwierdzeniu "nienaukowe" i "nieobiektywne". Tęsknota ekonomistów do stworzenia "wiedzy czystej", "fizyki nauk społecznych" jest znana i nawet wytłumaczalna, ale trzeba wyraźnie stwierdzić, że może być reprezentowana tylko przez teoretyków i nasza - przedsiębiorcy, konsumenta, obywatela, polityka gospodarczego - wiedza o gospodarce i jej uwarunkowaniach nie może się składać i nie składa się wyłącznie z wiedzy pozytywnej (nie mówiąc już o tym, że w ramach tej wiedzy pozytywnej współistnieją szkoły ekonomiczne o różnych poglądach). Zresztą bardzo wpływowa szkoła neoinstytucjonalna postawiła te różne niewymierne liczbowo uwarunkowania działalności gospodarczej w centrum uwagi. Wszystko to wskazuje, że podejście neopozytywistyczne odchodzi w przeszłość.
Logiczną konsekwencją takiego podejścia jest założenie, że kontekst etyczny działania podmiotu gospodarczego nie jest w ogóle brany pod uwagę. Analiza gospodarcza ma pozostawać domeną ekonometrii, która uważa za naukowe tylko to, co daje się policzyć i ująć w abstrakcyjnych modelach. Przy takim stanowisku, rzecz jasna, problemu etyki w biznesie nie ma, co kłóci się z potoczną wiedzą (common sense) o gospodarce i jej uwarunkowaniach.
Takie stanowisko (modne około 20 lat temu) jest przez niektórych naszych ekonomistów-liberałów uważane za postawę "naukową", w przeciwieństwie do postawy "ideologicznej" (politycznej, populistycznej etc.). Symbolem takiego "niesienia kagańca czystej wiedzy" pozostaje nazwisko Leszka Balcerowicza. Przy całym szacunku dla motywów obrony nauki uważam takie stanowisko za zupełne nieporozumienie i idealistyczny bunt poszukiwaczy prawdy obiektywnej przeciwko realnemu, a więc wplecionemu w wartości, światu. Jakkolwiek powstało ono w pewnym okresie historycznym wewnątrz naszej cywilizacji - śródziemnomorskiej, judeochrześcijańskiej czy "świata zachodniego" - to w gruncie rzeczy jest ono próbą wykroczenia poza aksjologiczne uwarunkowania tej cywilizacji.
b) stanowisko drugie mieści się w etosie naszej cywilizacji, ale bardzo szeroko zakreśla jej granice. Przykładowo uważa więc ono wskazania wynikające z katolickiej nauki społecznej za kodeks tylko lokalny - a nie uniwersalny. Uniwersalne są tylko podstawowe wartości naszej cywilizacji: wolność i niepowtarzalna godność jednostki, podstawowe zasady etyczne (np. uczciwość w interesach), własność i dotrzymywanie umów, pewne zasadnicze zobowiązania jednostki w stosunku do społeczności i konieczność zachowania jakiegoś elementarnego ładu w społeczeństwie. Jest to stanowisko najbardziej powszechne; jest ono fundamentem naszej cywilizacji i współczesnych rozwiniętych gospodarek. Jest to także stanowisko klasycznie liberalne - w przeciwieństwie do zniekształconej, histerycznej nieco recepcji "polskiego liberalizmu". Opowiadam się właśnie za takim stanowiskiem jako za najszerszym wspólnym mianownikiem dla dyskusji, gdzie i jakie są uwarunkowania etyczne. Jednak właśnie uniwersalność katalogu aksjologicznego powoduje, że nie da się z niego wyprowadzić konkretnych wskazań na przykład dla polityki gospodarczej w danym miejscu i czasie, uwzględniającej tradycję, historię, kulturę danej społeczności. Stąd przykładowo zakupienie przedsiębiorstwa, a następnie zwolnienie części pracowników, by zmniejszyć koszty i polepszyć wartość giełdową firmy, albo też umieszczanie swoich rodziców w wygodnych domach starości w protestanckich USA odbierane jest jako neutralne etycznie, ma jednak odcień negatywny w katolickich społeczeństwach europejskich, czy nawet w protestanckich (w większości) Niemczech. Stąd też różne wersje kapitalizmu: amerykańska, alpejska czy włoska. Innymi słowy: podejście liberalne do etyki uważam za punkt wyjścia - ale nie jest ono wystarczające.
c) ostatnie podejście to spojrzenie na etykę z punktu widzenia katolickiej nauki społecznej, które z jednej strony "doprecyzowuje" etyczne uwarunkowania, a z drugiej ciągle buduje (np. w Centesimus annus) całościową wizję ekonomii i etyki. Trzeba oczywiście pamiętać, że ścierają się różne interpretacje katolickiej nauki społecznej. Dla katolika powinna być ona nie tyle nakazem tradycji i hierarchii kościelnej, ile "punktem dojścia". Celowo używam określenia "dojścia", ponieważ przeżywamy, moim zdaniem, bardzo płodny okres ścierania się różnych interpretacji na temat tego, co wynika, nie tylko w sensie dogmatycznym, ale i praktycznym, ze wskazań katolickiej nauki społecznej.
Reasumując, dyskusja z pierwszym stanowiskiem wydaje mi się stratą czasu. W drugim znajduję naturalnego sprzymierzeńca, uwzględniającego konieczność odwołania się do świata wartości jako fundamentu każdego ładu gospodarczego; w tym sensie jestem zwolennikiem tak pojmowanego liberalizmu. Jednak jest on zbyt abstrakcyjny: uwzględnia wartości, ale zapomina o tym, co dla katolika jest najważniejsze - że człowiek nie tylko myśli i czuje, ale jest "dzieckiem Bożym". Trzecie ujęcie jest wyzwaniem dla współczesnych katolików, szczególnie w Polsce ery transformacji. Zgłaszając swój akces do katolickiej nauki społecznej, nie powinniśmy zapominać, że nie dysponujemy gotowym dziełem, ale raczej wytycznymi do dalszej pracy.
Po tych uwagach wstępnych przejdę do odpowiedzi na pytania ankiety.
1) Oczywiście ograniczanie się do "umiejętności profesjonalnych" we wzorze osobowym polskiego biznesmena jest pokłosiem paradygmatu neopozytywistycznego. Natomiast trudno byłoby stworzyć wzór osobowy biznesmena, ponieważ byłby to obrazek składający się z cech idealnych. Kiedyś w teorii organizacji podejmowano próby stworzenia zestawu cech "idealnego kierownika" i zarzucono je, bo przypominał on idealnego księcia z bajki, a nie żywego człowieka. W swojej książce piszę o tym, że takie próby budowania zestawu cech idealnych zarzucili też ci ekonomiści, którzy zaczęli zajmować się przedsiębiorczością i jej uwarunkowaniami. Natomiast chciałbym podkreślić dwie cechy konieczne. Po pierwsze, polski przedsiębiorca musi mieć świadomość społecznej odpowiedzialności - choćby dlatego, że bierze odpowiedzialność nie tylko za swoje losy, ale także za losy swoich pracowników. Bardzo wyraźnie podkreśla to nauka społeczna Kościoła (i - co ciekawe - niemiecka literatura przedmiotu). Po drugie, musi to być człowiek o wyższych niż przeciętne standardach etycznych - i nie dla jakichś idealistycznych powodów, ale dlatego, że stosunki w biznesie muszą się opierać na zaufaniu i jednostka nie przestrzegająca reguł bardzo szybko zostanie wyeliminowana z gry (pozbawiona możliwości kredytu, zaufania, kontaktów towarzyskich i handlowych etc.). Wszystko to już się dzieje w Polsce. Nieprzypadkowo polskie środowiska biznesu zaczęły się poważnie interesować problemami etyki w swoim otoczeniu. Stąd próby tworzenia "kodeksów etycznych" organizacji przedsiębiorców i kodeksów lokalnych (maklerów, notariuszy, bankowców etc.). Po prostu stereotyp polskiego biznesmena w białych skarpetkach, biorącego dwa kredyty z zabezpieczeniem na przód i tył samochodu zaczął niekorzystnie wpływać na samą działalność gospodarczą. Z tego wyprowadzam wniosek - który może się wydawać idealistyczny - że rozwój prawidłowych stosunków rynkowych jest sprzymierzeńcem zwiększania poziomu etycznego. Oczywiście, muszą to być stosunki normalne, a nie oparte na symbiozie politycznej i tłumieniu konkurencji. Tutaj całkowicie zgadzam się z liberałami, którzy o taką normalną konkurencję zabiegają.
2) Odpowiedzialność polskich środowisk biznesowych za integrację z rynkami zachodnimi jest częścią ich odpowiedzialności społecznej. Rozumiem jednak, że w pytaniu chodzi o coś więcej: o odpowiedzialność patriotyczną za siłę polskiej gospodarki.
Tutaj niestety jestem sceptykiem. Podobnie jak w czasach komunizmu nie brakowało nigdy ludzi, którzy swój los poprawiali drogą konformizmu okazywanego politycznemu okupantowi, tak i dzisiaj w środowisku polskich biznesmenów zawsze będą dwie postawy. Jedna (nazywam ją kosmopolityczną) będzie bezwzględnie realizowała swój interes osobisty, także kosztem interesu kraju. Do tej grupy należą byli dyrektorzy państwowych fabryk, którzy - celowo zaniżając wartość firmy i wchodząc w układy z zagranicznym inwestorem - przyprowadzali prywatyzację w ten sposób, aby znaleźć sobie wygodne miejsce w zarządzie. Znam takie przypadki z doświadczenia. Zawsze znajdą się ludzie, których można kupić - tyle że teraz kto inny kupuje.
Druga grupa biznesmenów cofnie się przed pewnymi transakcjami czy na przykład wejściem w spółkę z zagranicznym inwestorem, jeśli narusza to interes kraju czy lokalnej społeczności. Bardziej etyczni nie będą z założenia inwestowali w pewne bardzo opłacalne przedsięwzięcia czy branże, woląc inwestować w polską firmę, by mieć satysfakcję, że pomimo luki kapitałowej w porównaniu z partnerami zagranicznymi po pewnym czasie zaoferują konkurencyjny produkt czy technologię. Też znam takie przypadki.
Problem w tym, która opcja zwycięży. To już zależy po trosze od każdego z nas: od tego, kogo uważamy za autorytet, na kogo głosujemy, z kim utrzymujemy stosunki towarzyskie i komu podajemy rękę. Ta walka o Polskę się toczy. Niektórzy już się zdeklarowali, inni się wahają.
3) Za najważniejszy problem uważam całkowite rozmycie postaw i wartości moralnych w społeczeństwie, polski kryzys etyczny. Kryzys ten dotknął wszystkie środowiska, trudno nawet powiedzieć, czy właśnie przedsiębiorców najmocniej. Polski przedsiębiorca nie może czerpać żadnego wzoru osobowego z tradycji, a wobec kryzysu wartości nie ma też aktualnego wzoru etycznego. Prawo jest mętne, arbitralne, niestałe, a na przykład prawo podatkowe - sprzeczne z podstawową logiką. Ale sprowadzanie wszystkiego do stanu prawa (typowa postawa dla czcicieli bóstwa "państwa prawnego") jest uciekaniem środowisk wychowanych kiedyś w kulcie "załatwiania", a teraz w kulcie rynku, zazwyczaj indyferentnych religijnie, przed podstawowymi pytaniami. I w czasach okupacji, i w najgorszych latach stalinowskich byli ludzie kierujący się przede wszystkim wartościami i ludzie "praktyczni". Stan prawa jest zły, upada w ogóle autorytet prawa i państwa - ale przyczyny polskiego kryzysu etycznego leżą dużo głębiej.
4) Niestety, duszpasterstwo polskiego Kościoła nie sprostało jak dotąd wyzwaniu naszych czasów. Od razu jednak stwierdzam, że każdy z nas ponosi za to swoją cząstkę winy. Jest kilka głównych przyczyn tego faktu.
Po pierwsze, jak to celnie zauważył kiedyś mój ulubiony felietonista Stanisław Michalkiewicz w "Najwyższym Czasie", polski Kościół został w czasie komunizmu (a w szerszej perspektywie historycznej może i wiek wcześniej) zupełnie pozbawiony kontaktu z własnością, zarządzaniem i działalnością gospodarczą. A przecież jako gospodarz miał wspaniałe tradycje w Polsce i świecie, był gospodarzem "pełną gębą". O tym się mało wie i pisze, a szkoda. Przynajmniej kilka generacji naszych duchownych wychowało się w przekonaniu, że działalność na niwie gospodarczej to sprawa nie dla nich. Dodatkowo w czasach komunizmu państwo prowadziło podjazdową walkę z Kościołem, często nie wprost, ale poprzez utrudnienia własnościowe, podatkowe, szukanie pretekstu do zaatakowania w jakichś rzeczywistych czy wyimaginowanych naruszeniach bzdurnych ustaw podatkowych, dewizowych - czy wręcz w próbach prowokacji. Wyjątkiem była "przedsiębiorczość parafialna", na przykład budowanie kościoła czy znajdowanie środków na jego remont. W rezultacie wielu naszych księży zaczęło uważać działalność przedsiębiorczą za - excusez le mot - rodzaj pornografii, coś, co nie przystoi osobom duchownym. Nie tylko więc nie było majątku do gospodarowania, ale nie mogły powstać wzory i doświadczenia - tak teraz potrzebne. To zrodziło przekonanie, że Kościół utrzymuje się wyłącznie z tacy, a nie z uczciwej i pożytecznej działalności gospodarczej.
Po drugie, ze względu na nasze losy historyczne Kościół polski - jak i całe społeczeństwo w porównaniu z Kościołami w państwach Europy Zachodniej - naskórkowo tylko zetknął się z kapitalizmem. Nie przeżyliśmy na przykład dyskusji i problemów, z którymi borykała się etyka protestancka; mamy te dyskusje dopiero przed sobą. Osobiście uważam, że rola etyki protestanckiej pozostaje u nas niedoceniona (co nie przesądza ideologicznego sporu o podstawowe przesłanki dogmatyczne tej etyki). Konsekwencją słabego kontaktu z kapitalizmem i dominującej roli rolnictwa było zakotwiczenie się Kościoła polskiego w społeczności wiejskiej i przyjęcie na ogół jej perspektywy widzenia świata; z drugiej strony nie można się temu dziwić, bo przecież nasz Kościół działał właśnie głównie w takiej i dla takiej społeczności.
Dodatkowo w polskiej tradycji narodowej zawsze silne były nurty patriotyczne, ale także o zabarwieniu idealistycznym i romantycznym; uciemiężenie narodowe jakże często kojarzone było z uciemiężeniem "ludu". "Stety" czy niestety (nie miejsce tu na tę dyskusję) w naszej tradycji nurty socjalizujące (nie mylić z komunizmem) były bardzo silne. Czy można się dziwić, że nasi księża - sól tej ziemi, krew z naszej krwi, kierowani szlachetnymi pobudkami, ulegali im dosyć często? W rezultacie spowodowało to pewien historyczny "przechył": opcja socjalizująca w Kościele polskim była dużo silniejsza niż opcja konserwatywna, przynajmniej w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. To oczywiście pogląd dyskusyjny, ale spory o "prawidłową" interpretację katolickiej nauki społecznej nie są w Polsce przypadkowe.
Z tego, co napisałem, wynika, że tak jak jest - być musiało. Widzę jednak duże zmiany i szereg inicjatyw. Uważam, że Kościół powszechny musi stawić czoła wyzwaniom naszych czasów - wyzwaniom na polu gospodarczym. Jeszcze niedawno usiłowano nam wmówić, że Kościół nie może mieszać się do spraw publicznych, że krzyż można sobie wieszać w domu, ale nie w szkole. Pod pretekstem budowania gospodarki rynkowej usiłuje się nam jednak także wmówić - z czego nie zawsze zdajemy sobie sprawę - że od przedsiębiorczości na rynku i konkurencji to są profesjonaliści, a katolicy niech siedzą w kącie i nie "wyjeżdżają" ze swoją etyką. Katolicy polscy muszą udowodnić, nie tylko myślą, ale i przykładem, że mogą być wzorem gospodarzy, bo wiara daje siłę wewnętrzną i oparcie. To jednak zależy od nas wszystkich. I dlatego uczę ekonomii właśnie na KUL-u.
TOMASZ GRUSZECKI, ur. 1945, absolwent Wydziału Prawa i Administracji UW, dr nauk zarządzania, kierownik Ministerstwa Przekształceń Własnościowych w rządzie Jana Olszewskiego. Prawnik naukowy Sekcji Ekonomii KUL. Wydał: Przedsiębiorca w teorii ekonomii (1994).
Wybrałem mało uprzejmą formę udziału w ankiecie "Znaku, której wyrazem jest nieodpowiadanie wprost na postawione pytania. Proszę o wybaczenie. Sądzę jednak, że w tej ankiecie idzie o rzecz bardziej ogólną niż "etyka w interesach". Chodzi bowiem o naszą codzienność "po komunizmie", o polskie życie niepolityczne.
Jaki sens miałoby przypominanie, że biznes, podobnie przecież jak każda ludzka aktywność, podlega sądom wartościującym? Po co w kółko powtarzać, że biznes powinien być uczciwy, otwarty, wsparty na powszechnie akceptowanym w cywilizowanych społeczeństwach systemie wartości, ubezpieczony siatką mądrych praw i chroniony parasolem demokracji? Dlaczego niby działalność biznesowa miałaby podlegać jakiemuś specjalnemu kodeksowi? Czyżby etyka człowieka prowadzącego interesy na własny rachunek miała szczególne własności, obce - na przykład - etyce państwowego urzędnika, samorządowca lub pracownika najemnego? Naprawdę, nie sądzę, by tak było.
Jedyną cechą wyróżniającą biznes spośród innych rodzajów ludzkiej aktywności zawodowej jest pewna towarzysząca mu bezwzględność. Bierze się to stąd, że każdy biznes zbudowany jest na tej samej prostej regule: taniej kupić - drożej sprzedać. I tę regułę, jeśli pragnie się osiągnąć sukces, trzeba móc i potrafić twardo egzekwować. (Działalność typu non-profit jest od tej zasady jedynie specyficznym odstępstwem.) Pod tym względem biznes bardzo jest zresztą podobny do polityki.
Z tego właśnie powodu nie sposób, moim zdaniem, rozważać zagadnienia biznesu etycznego w oderwaniu od całokształtu życia publicznego. Trudno chyba oczekiwać, by "elita pieniądza" stanowiła i dyktowała ogólnie obowiązujące normy zachowań społecznych. Naiwnością byłoby również, jak sądzę, zgłaszanie pod jej adresem szczególnych pretensji o nieprzestrzeganie Dekalogu, skoro w ogóle nie jest to zjawiskiem zbyt powszechnym.
Z tego również względu nie wydaje się sensowne adresowanie do Kościoła katolickiego pretensji, że zgoła nic lub niewiele uczynił dla przystosowania wiernych do codziennego życia w systemie nieautorytarnym. Po pierwsze, nauka społeczna Kościoła wszędzie raczej słabo sobie radzi z tym zadaniem. Po wtóre, duchowni w komunistycznej Polsce bardzo źle znali demokratyczny kapitalizm, a problemy symbolizowane przez "puste kościoły w Europie Zachodniej" budziły u naszych kapłanów co najwyżej politowanie. Po trzecie, nie ma powodu, by wracać akurat teraz do tonu kazań ojca Młodzianowskiego, który utrzymywał, że katolikowi ciężej niż innowiercom zachować uczciwość, bo diabeł tamtych mniej kusi, jako z definicji skazanych na męki piekielne. Po czwarte wreszcie, o zarzut nie wypełniania misji nauczycielskiej - choć w nieco innym znaczeniu - równie łatwo w stosunku do wszystkich dosłownie środowisk opiniotwórczych w kraju. Nie ma jednak chyba powodu powtarzać z tego tytułu litanii żalów pod adresem tak zwanych elit, już choćby dlatego, że w Polsce robimy to właściwie bezustannie od czasów Kazań sejmowych Piotra Skargi. Elity nigdy nam do niczego nie dorastały. Taka nasza tradycja.
Słowem - życie "po komunizmie" jest niczym nauka chodzenia po ciężkiej chorobie. Trzeba tu dużo cierpliwości. Całej masy ćwiczeń. Mniej złudzeń. Więcej pragmatyzmu. A nade wszystko potrzeba czasu.
Teresa Bogucka cały ten zapętlony problem zamknęła zgrabnym sformułowaniem we wstępie do swej eseistycznej książki (właśnie pod tytułem Polak po komunizmie): "Doskonale wiemy, co winien Polak robić w leśnej partii, w Legionach, na barykadzie, w podziemiu, ale przekaz zbiorowej pamięci milczy na temat tego, jak być dobrym Polakiem na dorobku." Bardzo trafnie i bardzo elegancko powiedziane. Można to ująć też nieco inaczej, bardziej dosadnie. Chodzi mianowicie o to, jak postkomunistyczny człowiek, trawiony wszystkimi doskonale zidentyfikowanymi już przez badaczy przypadłościami homo sovieticus, może godnie przejść "z nędzy do pieniędzy". I jak zrobić, by suma indywidualnych sukcesów złożyła się na pomyślność całego kraju. I o tym właśnie, sądzę, traktuje "Znakowa" ankieta.
Żeby rozproszyć wszystkie złudzenia, od razu powiem: nie znam na to żadnej cudownej recepty. W ogóle, szczerze mówiąc, wątpię, by takowa istniała. Powszechnemu groszoróbstwu zawsze jednak towarzyszy "absmak" intelektualistów. Moment przejścia od walki o wolność do zmagań o kasę strasznie ich przygnębia. Od Ralfa Dahrendorfa (Rozważania nad rewolucją w Europie), poprzez Jerzego Szackiego (Liberalizm po komunizmie) aż po Irę Katznelsona (Liberalisms Crooked Circle) - najznamienitsi autorzy wyrażają mniejsze lub większe rozczarowanie stanem postkomunistycznego społeczeństwa, jego kłótliwością, bezideowością, konsumpcjonizmem. To, co miało być wielkie, okazuje się po prostu mizerne, miałkie, płytkie, trywialne, wpadające w utarte schematy.
Czy jest się czym martwić, że nasi biznesmeni (z pewnymi nielicznymi wyjątkami, potwierdzającymi przecież regułę) nie budzą dziś entuzjazmu, mają pokręcone biografie, swój sukces zbudowali na nomenklaturowych "dojściach" i znajomościach? Że nie dysponują żadnymi "wzorcami osobowymi", bo nigdy nie słyszeli o intelektualnym menedżeryzmie, o takim - powiedzmy - Percym Barneviku? Że nie przestrzegają żadnych zasad, a pytanie, czy coś jest moralne, prowokuje ich do pustego rechotu? Jasne, że człowiekowi przykro, że na takim Światowym Forum Ekonomicznym w Davos reprezentacja naszego biznesu przyprawia dosłownie o skręt kiszek. Polak o wybujałym patriotyzmie (albo - jak chcą niektórzy - nacjonalizmie) może tam cierpieć prawdziwe katusze. Nie przez przypadek zresztą w żadnej z dziesiątków sesji panelowych nigdy nie występuje tam reprezentant polskiej firmy.
A jednak, mimo wszystko, doradzałbym spokój i cierpliwość. Teraz jest faktycznie źle. Ale najważniejsze są perspektywy na przyszłość. Tych jednak nie wytyczy kreślenie przez coraz liczniejsze organizacje biznesowe coraz doskonalszych wersji "kodeksu przedsiębiorcy". Świetlistych perspektyw nie zapewni też coraz skuteczniej uprawiany biznesowy lobbying. Chodzi o kwestię znacznie bardziej fundamentalną: o jakość demokratycznego systemu. Sprawne funkcjonowanie demokracji wymaga kilku rzeczy: czasu, doświadczeń, rzetelnej wiedzy i ukształtowania się klasy średniej. Teraz zewsząd bezustannie słychać biadolenia na temat nędzy życia publicznego, upadku obyczajów, autorytetów, moralności i czego tam jeszcze w postkomunistycznej Polsce. Czy nie ma w tym jednak przesady? Uważam, że stanowczo nadużywa się sloganowych zwrotów typu: "w normalnym kraju nie mogłoby się to zdarzyć". Bo przecież wciąż się zdarza. Nieuczciwi biznesmeni. Głupi politycy. Afery. Korupcja. Szantaż. Nadużywanie stanowisk. Protekcja własnych. Gnębienie przeciwników. Takie jest życie. Siła demokracji polega nie na tym, jak mniema się u nas nader często, że zapobiega ona takim zjawiskom w ogóle . Ona je tylko cyklicznie ujawnia i likwiduje. Naturalnie nie wszystkie. Podobnie jak nie wszystkich gapowiczów wyłapują kontrolerzy w autobusach. Jeśli pod tym kątem spojrzeć na to, co dzieje się w Polsce, można powiedzieć, że i u nas demokracja już funkcjonuje. A że nie jesteśmy z niej zadowoleni? To doskonale. Tak właśnie ma być. U nas wciąż powszechnie pojmuje się demokrację jako bezwzględną dyktaturę większości, podczas gdy jest ona przecież tak naprawdę mądrym konsensem. Ale czy to aby wyłącznie nasza przypadłość? Potrzebujemy, powtarzam, czasu i doświadczeń. Już teraz na ważne stanowisko w prywatnym biznesie awansować zaczynają ludzie kształceni za granicą, tam też zdobywający doświadczenie, startujący w życie zawodowe bez balastu historycznej przeszłości. Poczekajmy, co też oni wniosą do polskiej gospodarki, jaką kulturę jej zaszczepią.
Czasem mam wrażenie, że z grymasem estetycznego zbrzydzenia realnym życiem "po komunizmie" próbuje się u nas propagować jakiś nie istniejący, nieomal anielski wzorzec społecznych zachowań w warunkach demokracji. Okazujemy szalone zniecierpliwienie, że u nas coś wciąż jeszcze nie działa tak, jak powinno. Idealizujemy więc dalej demokrację, tak jak robiliśmy to wówczas, gdy byliśmy jej pozbawieni. Wyolbrzymiamy jedne rzeczy i minimalizujemy inne. Po co? Chyba czas z tym skończyć.
A biznes jest doskonałym odbiciem stanu zaawansowania i zakorzenienia w życiu publicznym tej niepodręcznikowej, realnej demokracji. Jest tej demokracji egzemplifikacją. Jej życiem codziennym. O ile nie ma pełnej gwarancji, że biznes w demokratycznym otoczeniu będzie zawsze uczciwy, o tyle jest przesądzone, że w środowisku niedemokratycznym będzie on zawsze chory. Nawet wówczas, gdy z zewnątrz wygląda imponująco i osiąga sukces. Stąd wymagania etyczne wobec biznesu nie mogą być zasadniczo różne od tych, które stawiamy funkcjonowaniu demokracji.
JANUSZ JANKOWIAK, ur. 1957, absolwent Handlu Zagranicznego SGPiS, ekonomista, publicysta. Wraz z Janem Dworakiem redagował podziemny kwartalnik "Dwadzieścia Jeden", w latach 1995-1997 redaktor naczelny "Gazety Bankowej". Współpracownik Instytutu Spraw Publicznych. Mieszka w Warszawie.