O dyskusji na temat referendum, które odbyło się w Szwajcarii, a którego tematem była budowa meczetów na terenie tego kraju
Całkiem niedawno przez polską prasę przetoczyła się dyskusja na temat referendum, które odbyło się w Szwajcarii, a którego tematem była budowa meczetów na terenie tego kraju. Debata oczywiście w kontekście „praw człowieka” oraz możliwości kształtowania własnej odrębności kulturowej.
Pomijano przy tym całkowicie, iż referendum nie dotyczyło samej możliwości stawiania świątyń muzułmańskich, ale tylko wysokich minaretów. Helwetów odsądzano od czci i wiary, twierdząc, iż tak wysoki odsetek głosujących przeciwko możliwości wystawiania wysokich wież (57,5%) świadczy o ksenofobiczności i nietolerancji społeczeństwa szwajcarskiego, które z natury swojej zawsze było nadzwyczaj tolerancyjne, chociażby biorąc pod uwagę federalistyczny ustrój tego państwa. Problem w tym, że zestawiając badania przeprowadzone przez różne ośrodki badawcze w najbardziej zislamizowanych krajach europejskich, mieszkańcy Helwecji okazali się najbardziej tolerancyjni dla wyznawców islamu. Dla przykładu we Francji, borykającej się z problemem imigrantów arabskich, odsetek ten wahał się (w zależności od ośrodka badawczego) od 86 do 61,5% niechętnych budowie wysokich minaretów, zaś w Niemczech od 87 do 76,30%. Najbardziej przeciwni byli Hiszpanie, z których przeciwko opowiedziało się 94%. Tymczasem pospolity zjadacz chleba, słuchając polskich serwisów czy też czytając prasę, jest przekonany, że Szwajcaria to mekka europejskich ksenofobów i gnębicieli pokojowych muzułmanów.
Zastanawia fakt przeogromnego wpływu mediów na naszą świadomość. Pospolite stwierdzenie, że coś jest prawdą, bo o tym powiedziano w telewizji czy też gazety tak napisały, może i śmieszy niektórych, zawiera jednak bardzo ważną prawdę. Dzisiaj nic nie istnieje w świadomości człowieka, co nie zostaje nagłośnione przez media. Obecność w środkach masowego przekazu stanowi kryterium prawdziwości danej informacji. Przykładem może być słynny maybach o. Rydzyka, który sam w sobie nie istnieje, zaś informacja o nim była kaczką prasową jednej z lokalnych gazet, tymczasem wszyscy w Polsce są przekonani, iż redemptorysta z Torunia jest szczęśliwym posiadaczem powyższego auta.
Oczywiście, można tłumaczyć zachowania dziennikarzy poszukiwaniem sensacyjnych informacji, które mają podnieść liczbę odbiorców, a przez to również wpływy finansowe danego medium. Takie tłumaczenie jest o tyle łatwe, że wskazuje na jedną grupę społeczną odpowiedzialną za fałszowanie rzeczywistości. Wydaje się jednak, że problem jest jeszcze głębszy. Wprowadzanie do obiegu społecznego jakby nie było fałszywych informacji stałoby się niemożliwe, gdyby istniała swoista „kontrola społeczna”, pewien instynkt społeczny będący skuteczną zaporą przed takimi działaniami. A ponadto nie byłoby zainteresowania różnych sfer i grup społecznych w przekazywaniu fałszywych informacji, za które uważam nie tylko jawne kłamstwa, ale również pozorne prawdy, mające na celu przeinaczanie sposobu odbioru świata przez czytelnika, widza czy słuchacza.
Niestety, dzisiejsi dziennikarze bardzo często za prawdę uznają własne przekonania, co samo w sobie nie jest jeszcze problemem. Dramat dziennikarski zaczyna się wówczas, gdy swoje idee przekazują oni jako prawdę, a rzeczywistość naginają do wyznawanych poglądów, co ma miejsce zwłaszcza przy nieodróżnianiu informacji od komentarza autorskiego. Szczególnie widać to w wypowiedziach dziennikarzy jednej z telewizji polskich, którzy z upodobaniem starają się zakończyć swoją relację zgrabną i dowcipną puentą, niestety zawierającą już element ideologizujący. Biorąc pod uwagę zależność finansowo-instytucjonalną poszczególnych tytułów prasowych oraz stacji radiowo-telewizyjnych, nie sposób odsunąć od siebie wrażenia o częściowym działaniu na zlecenie. W tym momencie misyjność staje się indoktrynacją.
Inna sprawa to fakt, że możliwe jest takie manipulowanie świadomością społeczną, gdyż w nas samych, jako odbiorcach, znajduje się zapotrzebowanie na przekazywane nam informacje. Często chcemy być mamieni, ponieważ pożądamy łatwego, czarno-białego obrazu rzeczywistości. Oczekujemy, by media wskazywały nam wroga, gdyż tak jesteśmy nastawieni. Wróg ma o tyle uzasadnienie w naszym życiu, że jest zawsze możliwością usprawiedliwienia naszego działania i naszych porażek. Chociaż podejście do historii współczesnej i spazmatyczna obrona poprzez wyroki sądowe ikon wydarzeń współczesnych jest raczej wyrazem naszej niezgody na przyjęcie do wiadomości, że może sama rewolucja „Solidarności” była w swoim zarodku doskonale rozpracowana przez służby specjalne, a podejmowane od połowy lat 80-tych działania władz PRL-u znalazły swój finał w obradach Okrągłego Stołu. Można to zrozumieć, gdyż mamy niedosyt wolności i zwycięstw; problem w tym, że zamykając się na prawdę, nawet niezbyt dla nas miłą, ciągle jesteśmy dziećmi we mgle. Zresztą sam fakt poddania się manipulacji medialnej staje się dla nas wystarczającym usprawiedliwieniem własnej obojętności na dziejące się wydarzenia. Po prostu będziemy mogli ją zwalić na innych, bo nas znowu oszukano. Jeżeli dodatkowo ktoś raz w roku krzyknie nam, że jesteśmy dobrzy i wspaniali, bo wrzuciliśmy ileś tam do puszki, to już wydaje się nam, iż osiągnęliśmy wyżyny doskonałości. I to bez najmniejszego wysiłku.
Takie działania mediów są możliwe jeszcze z innego powodu. Zanika bowiem między nami poczucie wspólnotowości. Stajemy się swoistymi wolnymi atomami, niepotrzebującymi konfrontować się z innymi. Zanik debaty prawdziwie publicznej, zastąpienie jej poprzez maglowe plotkowanie i przekazywanie wszystkiego pocztą pantoflową, zideologizowanie dyskusji międzyludzkiej, gdy atak na nasze zdanie odbieramy jako atak na naszą własną osobę - to wszystko jest wyrazem, że nie stanowimy żadnej wspólnoty. Przyglądając się kampanii wyborczej, odnosi się wrażenie, że jest to śmiertelny bój z wrogiem, którego należy zwalczyć do ostatniej kropli krwi. W takiej sytuacji na kimże się oprzeć, jak nie na panu dziennikarzu, który dość spokojnie i dobitnie wytłumaczy mi rzeczywistość i to jeszcze tak, jak ja będę chciał.
Historia świata pamięta jednak pewne wydarzenie, gdy jeden naród odrzucił własnego króla, podburzony przez nieliczne grono, chroniące swój interes. Do dzisiaj wspomina się krzyk tych ludzi, którzy pełnymi gardłami krzyczeli: „Ukrzyżuj!”, choć chyba nie wiedzieli, co czynią. Ale faryzeusze wiedzieli.
opr. aw/aw