Wywiad z ojcem dr. Filipem Buczyńskim, teologiem, psychoterapeutą oraz założycielem i dyrektorem Lubelskiego Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia
Wywiad z ojcem dr. Filipem Buczyńskim, teologiem, psychoterapeutą oraz założycielem i dyrektorem Lubelskiego Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia.
Choroba jest rzeczywistością, o której nie chcemy myśleć. Dlaczego?
To rodzaj myślenia magicznego, ale też konsekwencja niektórych sytuacji, np. zaniedbania ze strony pacjenta czy trudności diagnostycznych ze strony zespołu medycznego. Chorobie nadajemy różne znaczenia, na co mają wpływ nasze osobiste, rodzinne doświadczenia. Staramy się jej nie zauważać do momentu, aż zaczną nas niepokoić objawy. Wtedy wyciągamy głowę z piasku i sprawdzamy, czy nie dzieje się coś, co byłoby zagrożeniem dla zdrowia i życia. Potem zaczyna się dramat bezradności, gdy dowiadujemy się, że okres oczekiwania na badania wynosi kilka tygodni czy miesięcy.
Pierwsze skojarzenia, jakie nasuwają się nam na myśl o chorobie, to ból i cierpienie.
Ból jest sygnałem zaburzeń na poziomie tkanek bądź organów. Nadajemy mu różne znaczenia, co ma konsekwencje w zachowaniu chorego i jego rodziny. Bywa, że jest bagatelizowany. Często nadaje się mu znaczenie religijne, wtedy chory stara się łączyć swoje cierpienie z cierpieniem Jezusa. Inni twierdzą, że ból jest po prostu wpisany w chorobę i trzeba go przyjąć.
W jego zwalczaniu pomaga cały sztab ludzi pracujących w poradniach leczenia bólu. Gdy pacjent, oceniając swój ból w dziesięciostopniowej skali, mówi dwa, a nie sześć, oznacza to, że ich działanie przyczynia się do znacznej poprawy jakości funkcjonowania w trakcie choroby. Mając świadomość, czym jest wszechogarniający ból, warto dodać, że cierpienie fizyczne odbija się na samopoczuciu psychicznym i duchowym. Jesteśmy wtedy rozdrażnieni, bardziej myślimy o dolegliwościach niż dobrych relacjach społecznych. Ból nie pozwala na spełnianie marzeń ani na realizację zamierzonych działań. Jeśli nadamy mu złe znaczenie, jakość życia także będzie dużo gorsza.
Na co, oprócz bólu, skarżą się chorzy?
Tak jak chrześcijanie mówili, że coś miało miejsce „przed Chrystusem” lub „po Chrystusie”, tak samo pacjenci mierzą swój czas od momentu zachorowania bądź pobytu w szpitalu. Uświadamiają sobie, że funkcjonują w innej roli niż dotąd. Rola pacjenta często nie pozwala im działać na polu społecznym, zawodowym i rodzinnym. Świadomość, że nie może realizować zadań, które kiedyś wykonywał, przyczynia się do poczucia wyobcowania oraz utraty tożsamości. Zaczyna się coś, wobec czego są bezradni. Poczucie braku kontroli nad przyszłością niesie frustracje. Wzorce i schematy radzenia sobie, które działały do tej pory, stają się nieadekwatne do tej nowej sytuacji.
Co zrobić, by chorego nie pozostawiać samemu sobie?
Jan Paweł II napisał w jednym z dokumentów, że opieka nad chorym to „pełna miłości obecność”. To wyrażenie może oznaczać kompetencje i umiejętności medyczne, innym razem - wsparcie emocjonalne, opiekę duchową bądź duszpasterską czy posługę sakramentalną. Przez „pełną miłości obecność” mówię choremu: jesteś dla mnie ważny, jestem przy tobie i do twojej dyspozycji. Nie nakazuję, jak ma żyć, bo sam wie to najlepiej, ale zapewniam o swojej obecności. Taka postawa wobec pacjenta to skarb i największy prezent, jaki możemy ofiarować. Dzięki nam nie powinien czuć się osamotniony. Musimy mieć świadomość, że on cierpi, że podejmuje różne decyzje. Ale obok siebie powinien mieć lustro społeczne, przed którym może wyrzucić swoje lęki i obawy, ujawnić tajemnice, które dotyczą np. obrazu Boga i znaczenia, jakie nadaje chorobie. Niektórzy pacjenci mając obraz Boga sprawiedliwego, który karze za zło, uważają, że choroba jest karą za grzechy. Zachęcam wtedy do przeczytania Encykliki Dives in misericordia albo adhortacji Salvifici Doloris Jana Pawła II, które mówią o znaczeniu cierpienia. Papież bardzo często podkreślał, że nie jest ono karą od Boga.
Chorzy nie oczekują od nas pustych słów, poklepywania po plecach i mówienia: wszystko będzie dobrze. Czy chcą znać prawdę o swoim stanie zdrowia?
Ale bywa odwrotnie: pacjent widząc, że rodzina nie jest przygotowana na trudne rozmowy, zataja dostęp do informacji i przyjmuje pewien rodzaj gry, pozorów. Celem takiego zachowania jest ochrona najbliższych przed rozmową na trudne tematy. Bywa też, że lekarze udają i twierdzą, iż pacjentowi nie można o niczym mówić, bo tego zabrania rodzina. Pojawia się paradoksalna sytuacja - osoby, które powinny być szczególnie blisko, albo o niczym nie wiedzą, albo bronią dostępu do informacji. Wówczas choroba, która powinna zbliżać, zaczyna oddalać. Prawda może być przekazana z miłością, bo tylko wtedy nie zabija, a miłość to odpowiednie dozowanie takich informacji. Pacjent musi je przespać i przemodlić, po to, by móc podejmować kolejne decyzje, prostować to, co było pokrzywione, zamknąć to, co niedomknięte. To ciężka i trudna komunikacja, często pełna łez. Ale nikt nie ma prawa bronić choremu, aby mądrze wykorzystał czas, który mu pozostał, jeśli okaże się, że choroba zbliża się do tragicznego końca.
Cierpienie powinniśmy przeżywać w łączności z Jezusem. Kiedyś słyszałam świadectwo kobiety cierpiącej na nowotwór, która opowiadała, jak przeżyła pierwszą serię chemioterapii. Po podłączeniu kroplówki, zaczęła przesuwać paciorki różańca, ale nie potrafiła się modlić. Pielęgniarka, która jej towarzyszyła, powiedziała, że tej sztuki trzeba się długo uczyć...
Modlitwa ma odzwierciedlać obecny stan duszy. W wielu sytuacjach daję naszym pacjentom różaniec bądź krzyżyk. Potem mówią mi, że nie potrafili się wtedy modlić, ale trzymali je mocno w dłoniach, bo wiedzieli, że uczestniczą w misji Chrystusa. Taka modlitwa jest najcudowniejsza. Łączność z Jezusem, bez konieczności jakichkolwiek słów i form, uzyskuje niemal mistyczne znaczenie. Przypomina mi się jedno ze wspomnień św. J.M. Vianneya. Kiedy pewnego dnia wszedł do kościoła, zobaczył wpatrzonego w tabernakulum chłopa. Gdy spytał go, co robi, ten odparł, że modli się. Kapłan dopytując, na czym polega ta modlitwa, usłyszał: „Ja patrzę na Niego, a On na mnie”. Świadomość, że Jezus trwa przy chorym w tych trudnych doświadczeniach, jest mu bardzo potrzebna. To modlitwa zjednoczenia, w której nie potrzeba słów.
Jak pomóc ludziom, którzy zmagają się z cierpieniem najbliższych?
Powinniśmy pomagać praktycznie. Zapytajmy, czy mają za co dojechać do szpitala, gdzie przenocować, co zjeść, czy potrzebna jest krew do operacji. Trzeba jednak chronić się przed „pomagaczami”, którzy przychodzą i ubolewają nad trudną sytuacją rodziny chorego, a potem opowiadają, że im także jest ciężko. Dochodzi do kuriozalnej sytuacji: osoba, która przyszła pomóc, zrzuca swoje ciężary i opowiada historię swojego „dramatycznego” życia. Potem wypija kawę i wychodzi z poczuciem, że pomogła swoją obecnością. To bardzo pokraczne formy pomocy, które nie przynoszą żadnego skutku. Nie prawmy banałów, nie mówmy, że wiemy, jak pomóc, nie pouczajmy. Najlepiej w takich sytuacjach pytać, a nie narzucać swoje pomysły.
Od lat prowadzi Ojciec hospicjum dla dzieci. Czy nieuleczalna choroba sprawia, że szybciej dorastają?
Podczas dni, tygodni czy nawet miesięcy zmagania się z chorobą dzieci stają się dojrzalsze. Ci pacjenci są wyzwaniem dla osób, które im towarzyszą i opiekują się nimi. Trzeba się w nich wsłuchiwać ze świadomością, że należy ich szanować, traktować po partnersku i podążać za nimi. Rodzice powinni jednak stawiać im granice, ponieważ mali pacjenci mogą traktować swoją chorobę jako okazję do tego, by uzyskać coś dla siebie, kosztem swoich bliskich, także rodzeństwa.
Jak ocenia Ojciec rolę wolontariatu?
Rodziny naszych małych podopiecznych są bardzo szczęśliwe, że do ich domów przyjeżdżają wolontariusze. Ci młodzi ludzie są wielkim darem i łaską. Stanowią ważną część naszego zespołu hospicyjnego. Dzieci same wybierają spośród nich partnera do rozmów, nawet tych najtrudniejszych. Często jest to prawie ich rówieśnik albo osoba niewiele starsza. Przed nimi są w stanie otworzyć swoje serca i zrzucić balast emocji.
Nasi wolontariusze przechodzą badania psychologiczne i wiele rozmów, opiekujemy się nimi i wspólnie szukamy motywacji. Dopiero wtedy rozkwita piękny kwiat - człowiek z właściwymi intencjami, postawą i odpowiedzialnością, który w pełni służy naszym podopiecznym.
Czy można powiedzieć, że chory człowiek to sprawdzian z naszego człowieczeństwa?
Jeśli sięgniemy do historii, zauważymy, że np. nazizm i komunizm traktował ludzi chorych jako podgrupę. Promujący eutanazję Peter Singer uważa, że kryterium człowieczeństwa zależy od jakość życia pacjenta. Jeżeli ktoś cierpi np. na otępienną postać choroby Alzheimera, jakość jego życia nie pozwala nazwać go człowiekiem, bo żyje poniżej ustalonego poziomu. Według niego taka osoba kwalifikuje się do eutanazji. To paradoks, bo właśnie tę chorobę stwierdzono u matki Singera. Do opieki nad nią zatrudniał na całą dobę pielęgniarki. Spytany, dlaczego nie stosuje się do własnych poglądów, odpowiedział, że matka jest wyjątkiem.
Chory człowiek jest dla nas tajemnicą. Powinniśmy widzieć w nim cierpiącego Jezusa, któremu należy służyć, pomagać i kochać Go. Ta służba wymaga ogromnego wysiłku. Polska nie jest państwem socjalnym, jak wiele innych europejskich krajów, i opieka gwarantowana przestaje pacjentom wystarczać. Tym bardziej powinniśmy na poziomie przyjacielskim i sąsiedzkim wychodzić naprzeciw tajemnicy, którą jest cierpienie. I służyć chorym, by mogli godnie dźwigać swój krzyż.
Dziękuję za rozmowę.
opr. Agnieszka Wawryniuk
opr. aw/aw