Komentarz szumu medialnego z którego trudno wyłowić wartościowe treści
Szekspirowska fraza o zadziwieniu tym światem, w którym istnieją rzeczy, jakie nie śniły się filozofom, zdawała mi się tylko zgrabnie utkanym paradoksem przyciągającym wzrok czytelnika i słuch odbiorcy. Niestety, coraz częściej zaczynam przyłapywać się na tym, że odkrywam w naszej codzienności dowody na jej prawdziwość.
Szczytowym momentem, potwierdzającym ową tezę było m.in. skorzystanie przez największego z entomologów wśród posłów z samochodu byłego rzecznika rządu za czasów stanu wojennego, przez niektórych nazywanego Goebbelsem PRL. To zbratanie przebiło nawet żądania byłego naczelnego GazWyb, by uznać gen. Kiszczak za człowieka honoru. Lecz są i pomniejsze wydarzenia, które potwierdzają w moich oczach przywołany fragment z dzieł angielskiego poety. Ot, chociażby jeden z moich znajomych, który za wszelką cenę starał się przez długie lata przekonać mnie, iż niektóre polskie tygodniki należy czytać, by wyrobić sobie tzw. niezależną opinię. Rozjuszony do boleści moimi wyznaniami, że z natury nie biorę do ręki ekskrementów, nakazywał mi wręcz w imię znajdowania „prawdy leżącej pośrodku” katowanie się audycjami bractwa lisowo-olejnikowego (tzw. potrawka z lisa w oleju). Dzisiaj ten sam człowiek, jakby zapominając o swoich wcześniejszych tezach i przekonaniach, z zapałem neofity udowadnia mi, że on od dawna wiedział, co to za bractwo kryło się pod płaszczykiem postępowego dziennikarstwa, a jego wcześniejsza nimi fascynacja była tylko przykrywką dla śledzenia ich nędznych knowań. Wiem oczywiście, że ludzie się zmieniają, ale że aż tak, to nawet i ja nie jestem w stanie do końca uwierzyć. Pytanie tylko, co się pod tym kryje…
Mrożkowy husarz Lucuś, wypisujący w dworcowym szaleciku straszliwe dlań i w jego mniemaniu obalające ustrój słówko: „Precz!”, staje mi przed oczami, gdy myślę właśnie o takich postaciach. Ich działanie nie jest jakąś przemyślaną grą z systemem (podobnie było z dawnymi opozycjonistami, którzy swoje lojalki i zgodę na donoszenie nazywają dzisiaj grą z organami bezpieczeństwa). Jest to po prostu konformizm, który nie pozostawia zbyt wiele miejsca na charakter. Przeciwstawiają się tylko wówczas, gdy kryje się za tym jakaś doraźna korzyść albo naprawdę nie można już dłużej utrzymywać, że czarne jest białe. Problem tych ludzi nie leży w tym, że są zmienni jak kurek na kościelnej wieży, gdy wieją zmienne wiatry. Problemem ich „nawrócenia” czy zmiany poglądów jest pozostające wciąż na oczach bielmo quasi-inteligencji, która zawsze każe im stawać w pozycji jedynego znawcy spraw społecznych czy politycznych. Oni nie mają poglądów, tylko wyrażają opinię. Zresztą jak większość naszego społeczeństwa. Gdy piszę te słowa cały internet i światek medialny grzmi z oburzeniem nad słowami Lecha Wałęsy o mniejszościach. Z byłym prezydentem, który zdaniem redaktorki programu z dziedziny interpunkcji (kropka czy kreska nad czymś) zhańbił Nagrodę Nobla, nie zawsze było mi po drodze, a mówiąc szczerze po 1992 r. raczej wcale. Jednakże odnoszę się do wyrażonego poglądu, a nie do osoby. I w tym przypadku zgadzam się z nim w 100%, ale nie dlatego, że (jak głosi niejaki Biedroń Robert) jestem za segregacją czy też gettem ławkowym. Raczej dlatego, że jestem zwolennikiem poglądu, iż procedura demokratyczna po to została wymyślona, aby większość mogła wyrażać swoje poglądy, a jeśli naruszy przy tym standardy życia społecznego, mniejszość ma prawo podnosić larum i wchodzić na drogę sądową. Demokracja nie jest po to, aby wygrywająca większość za naczelne zadanie stawiała sobie troskę o mniejszość. Tymczasem postawa mojego znajomego (rodzaj męski może być w tym wypadku uznany za przejaw szowinizmu płciowego, a nie określenie konkretnej osoby) wpisuje się właśnie w nurt „zjadaczy opinii”, którzy jak lemingi gonią za wszelką nowością medialną, a rozumu używają tylko wówczas, gdy muszą zasiąść do komputera i wysmażyć komentarz pod jakąś wiadomością w necie.
Jeden z moich znajomych (kłaniam się nisko) nauczył mnie pewnego wierszyka, ale ze względu na czcigodność periodyku, w którym ukazuje się moja wypowiedź, nie zacytuję go w pełni. W każdym razie chodzi o to, że wzwyż nie pociągnie pustej głowy ciężkie zakończenie pleców. Wydaje się ono całkowicie prawdziwe i zasadne w naszych czasach. Bo to, co można prześledzić w naszych rozmowach o sprawach krajowych, znajduje swoje odzwierciedlenie również w sprawach kościelnych. Z zaciekawieniem śledzę dialogi o wyborze nowego następcy św. Piotra. I z rozbawieniem stwierdzam, że najważniejszą sprawą jest kolor skóry nowego papieża czy też kraj jego pochodzenia. Tymczasem trzeźwo myśląc należałoby uzależnić jego wybór od poglądów w sprawach wiary. Skoro ma stać na straży depozytu wiary, sam musi być w tym ekspertem. Nie ważne, czy pochodzi z Brazylii, Ghany czy też Włoch. To jest najmniejszy problem, gdyż papież nie jest od tego, by nauczyć nas samby czy też wnosić nowe zwyczaje do Kościoła. On ma mówić słowa prawdy. Tymczasem zauważam, iż dodatkowo wymaga się od przyszłego papieża również pociągania tłumów. Czyli ma to być facet od show. Cóż, wówczas wystarczy wybrać kogokolwiek, kto zamiast tiary czy mitry założy na głowę czapkę z uszkami Myszki Miki. I jest dobrze. Dla tego typu odbiorców idealnym kandydatem jest raczej magik czy cyrkowiec, a nie teolog. Dla mnie jednak najważniejsza jest prawowierność nowego papieża. I to jest jedyne kryterium. Nie musi on jeździć po świecie, może siedzieć za murami Watykanu. W końcu od tego ma armię duchowieństwa i zaangażowanych świeckich, którzy winni jego przemyślenia rozkrzewiać i wprowadzać w życie po całym świecie. Tylko czy taka mowa trafi do ludu nadwiślańskiego, wykarmionego na kremówkach?
W ostatnich dniach karmieni byliśmy różnymi wypowiedziami papieża seniora, które poddawano nam jako jego duchowy testament. Cóż, patrząc na zachwyt mainstreamowych mediów wobec osoby ustępującego Benedykta XVI odniosłem wrażenie, że mówią i piszą chyba o kimś innym niż dotąd. Bo przecież wcześniej ci sami dziennikarze uznawali go za obrońcę pedofilów i hamulcowego libertyńskich pomysłów na Kościół. Gdybym to ja miał wskazać zdanie, które mógłby on pozostawić nam po swojej rezygnacji, byłyby to słowa z jednego jego wykładu (jeszcze jako kardynała): „Boże, ratuj rozum!” Choć nie wiem, czy nie jest za późno…
ks. Jacek Wł. Świątek
Echo Katolickie 10/2013
opr. ab/ab