Wulgaryzacja języka „nowym standardem”?
Obraz językowy rozmów Polaków staje się coraz bardzie ponury. Przeklinają wszyscy: starsi i młodsi, mężczyźni i kobiety, nastolatkowie i dzieci. Bluzgi padają w filmach i kabaretach - coraz rzadziej wycina się je, wykropkowuje albo zagłusza długim „piiiiiii”, a publika nieodmiennie zaśmiewa się w głos, kiedy padają. Bluzgają już małe dzieci w przedszkolu. Co z tym „fantem” zrobić?
Zuzia chodzi do przedszkola. Ma cztery i pół roku. Kto ma przedszkolaczka, ten wie, że potrafi przynosić do domu różne rzeczy: wirusy, niesamowite opowieści zasłyszane od rówieśników, ale także przekleństwa. I to właśnie je zaczęła powtarzać dziewczynka. Dla rodziców to zawsze spora „zagwozdka”. W domu takich słów na pewno nie usłyszała. Rodzi się wtedy dylemat: reagować czy ignorować, udawać, że się nie słyszy? Piotr i Anna wybrali drugi wariant, ale postanowili porozmawiać z wychowawczynią o problemie, tym bardziej, że Zuźka wskazała konkretnego chłopka, który „sprzedawał” rówieśnikom bluzgi. Na interakcję nie trzeba było długo czekać. Wieczorem zadzwonił ojciec przedszkolaka z awanturą, że „on sobie nie życzy, aby ktoś stygmatyzował jego syna”. Poza tym stwierdził, iż nie widzi problemu, ponieważ u nich w domu „przeklinanie to standard” i jeśli syn w taki sposób chce wyrazić swoją ekspresję, będzie to robił dalej. Nikomu nic do tego. I weź tu człowieku bądź mądry.
Język polski dysponuje całkiem sporym zasobem przekleństw. Językoznawcy wskazują na względy historyczne: przez wieki Polska była krajem wielojęzycznym i wielonarodowościowym. Przeplatały się kultury, języki. W naszym regionie mieszkała ludność ruska, ukraińska, żydowska. Zapożyczenia dawały możliwość konstruowania „soczystych” przekleństw, wielokrotnie złożonych i pozwalających „dogłębnie” wyrazić, co „leży na sercu”. Ciekawostką jest, że - zupełnie nieświadomie - używamy wyrazów, które niegdyś traktowano jako obraźliwe, a które dziś zupełnie straciły swój pierwotny pejoratywny odcień. Za przykład może tu posłużyć słowo „kobieta”. Jeszcze na początku XVIII w. uchodziło ono za obraźliwe, ponieważ jego źródłosłów wywodził się od wyrazu „kob” oznaczającego chlew (używano je zatem dla określenia osoby zajmującej się karmieniem świń). Zachował się barokowy sonet, w którym autorka (najprawdopodobniej Konstancja Benisławska) żali się na mężczyzn, że niewłaściwie odnoszą się do żon, „przezywając je kobietami”. Właściwymi wyrazami określającym płeć piękną były: niewiasta, białogłowa, matrona. Dopiero później straciły na znaczeniu, a słowo „kobieta” stało się wiodące i powszechnie używane. Tak jest do dzisiaj. Inny przykład: „[...] Proścież Boga, wy miłe i żądne maciory/ By wam nad dziatkami nie były takie to pozory, Jele ja nieboga ninie dziś zeźrzała/ Nad swym, nad miłym Synem krasnym” - pisał w „Żalach Matki Boskiej pod krzyżem” nieznany nam dziś średniowieczny autor. „Miłe i żądne maciory” to „miłe i drogie matki”, solidaryzujące się w bólu z Matką Jezusa stojącą pod krzyżem.
Czy z analogicznym procesem mamy do czynienia również dzisiaj? Któryż z językoznawców próbował dowodzić, że swój wulgarny odcień straciło słowo „dupa” (przepraszam z góry Czytelników za dosłowność i brak kropek w niektórych cytatach, ale nie da się wytłumaczyć zjawisk językowych, operując li tylko domysłami) w odniesieniu do atrakcyjnej, pięknej kobiety. Nie wiem, co na to panie. Ja zdecydowanie protestuję! Analogicznie afirmuje się obecność na salonach wulgarnego wyrażenia „zajebisty”, uważając je za neutralne znaczeniowo. Tłumaczy się to powszechnością używania. Prof. Jan Miodek uważa je za wyjątkowo wstrętne i obrzydliwe fonetycznie. A skoro przyjmujemy kryterium powszechności jako przepustkę do uzasadnienia obecności w języku, wyrazy: „k...a”, „ch...j” itp. mają - biorąc pod uwagę częstotliwość wypowiadania przez Polaków - pierwszeństwo. A jakoś, dzięki Bogu, tak się jeszcze nie stało.
Chociaż... Kiedy opublikowano słynne „taśmy kelnerów”, na których zostały zarejestrowane, a potem upublicznione, rozmowy naszej rodzimej „elity”: ministrów, parlamentarzystów, osób z pierwszych stron gazet, przeplatane soczystymi bluzgami, sformułowanie „parlamentarny język” i kwestia „nowych standardów” nabrały innego znaczenia. Trudno uwierzyć, że ludzie w nienagannie skrojonych garniturach, z elokwencją wypowiadający się z sejmowej mównicy i w studiach telewizyjnych - w sytuacji, gdy nie ma w pobliżu kamer i mikrofonów - stają się kimś zupełnie innym. Która twarz/natura jest prawdziwa? Ta ze szklanego okienka czy ta ze spontanicznego, niekontrolowanego słowotoku? Jeśli mówi się, że „z obfitości serca mówią usta”, jakąż to jakość posiada owa „obfitość”, skoro manifestuje się takim językiem?
A może to wspomniane wyżej „nowe standardy”, których my, prości ludzie, jeszcze nie „załapaliśmy”? I tkwimy uparcie w mrokach średniowiecza.
Wulgaryzmy są stare jak świat. Przez wieki były kodem porozumiewawczym wśród pewnych grup społecznych (przestępcy, kryminaliści). Dziś pełnią funkcję przede wszystkim ekspresywizmów, czyli słów wyrażających emocje. Ale nie tylko. Większość Polaków słowa „k...wa” używa jako przecinka - i wcale nie muszą temu towarzyszyć sytuacje ekstremalne. Wulgaryzmy weszły do języka potocznego jako swoiste językowe wytrychy, oznaczające wszystko i zarazem nic. Obraz językowy rozmów Polaków staje się coraz bardzie ponury. Przeklinają wszyscy: starsi i młodsi, mężczyźni i kobiety, nastolatkowie i małe dzieci w szkole, przedszkolu. Bluzgi padają w filmach i kabaretach - coraz rzadziej wycina się je, wykropkowuje albo zagłusza długim „piiiiiii”, a publika nieodmiennie zaśmiewa się w głos, kiedy padają. Przesuwają się granice. Jeszcze w latach 60 prof. Zenon Klemensiewicz mówił, że profesorowi uniwersytetu nie wypada mówić: „wtranżalać, zaiwaniać, wkurzać, opierniczyć kogoś” itp. Bo to nie przystoi inteligentowi. Ojciec nigdy nie zaklął w obecności dziecka, a kiedy chłopakowi „wypsnęło” się niecenzuralne słowo przy dziewczynie, miesiąc potem musiał ją przepraszać. Nie do pomyślenia było opowiedzenie „pieprznego” dowcipu przy kobiecie. Obrażona trzasnęła drzwiami i tyle ją było widać. Jakim językiem posługują się dziś panie? Wystarczy posłuchać w autobusie, pod szkołą. Czasem mówi się, że ich język jest bardziej rynsztokowy od języka mężczyzn.
Sorry, taki mamy klimat - jakby powiedziała jedna z bohaterek słynnych „taśm kelnerów”.
Ludzie coraz mniej czytają. Coraz mniejszym zasobem słów operują. Widać to w inwazji potoczyzmów w tytułach prasowych, nagłówkach gazet. Większości to nie rani, nie generuje absmaku. Zapewne na wielu nagrane rozmowy polityków nie zrobiły większego wrażenia. Wręcz przeciwnie, pomyśleli: swojskie chłopy! Normalni ludzie, jak my! I w ten sposób ustaliły nam się, jak to ujął wspomniany wyżej tata przedszkolaka, „nowe standardy”. Jakoś nie trafiają do mnie argumenty, że osoby przeklinające charakteryzują się wyższą inteligencją - ponoć potwierdziły to wyniki badań, jakie przeprowadzili naukowcy z Marist College oraz Massachusetts College of Liberal Arts w Stanach Zjednoczonych (zamieszczone w specjalistycznym amerykańskim czasopiśmie „Language Sciences”). Czasem mówi się, że przekleństwa pełnią funkcję katharsis, tzn. łagodzą emocje, wyciszają ból, są alternatywą dla agresji fizycznej. Są bodźcem aktywizującym (mówił mi oficer prowadzący szkolenie wstępne dla poborowych w wojsku: „Jak nie dołączysz do komendy «słowa z mocą», nie ma szans, by ją zrozumieli...”). Stanowią element budujący więź środowiskową, rówieśniczą (któż nie widział koedukacyjnej gromadki gimnazjalistów duszących się od dymu papierosowego i rozdzielających bluzgi na lewo i prawo)?! Są naukowcy, którzy powyższe opinie uzasadniają naukowo, dając jednocześnie przyzwolenie na przeklinanie. Któryś z psychologów całkiem poważnie na poważnym portalu napisał: „Odkrywajmy pozytywną stronę brzydkich słów, ale róbmy to z głową i bez narażania innych na przykre doznania”. Trudno mi się z tym zgodzić.
Ktoś powiedział dosadnie: Wulgaryzacja języka stała się faktem. Nie za bardzo wiadomo, co z tym fantem zrobić. Podnoszenie stawek mandatów (artykuł 141 Kodeksu wykroczeń) za przeklinanie w miejscu publicznym ma marginalne znaczenie. Pomieszały nam się dziś piękno z brzydotą, zanika poczucie dobrego smaku, estetyki. Widać to praktycznie w każdym zakamarku życia publicznego i prywatnego. Ktoś zamieścił na facebooku zdanie następującej treści: „Dziś ludzie dumni są z tego, czego winni się wstydzić i wstydzą się tego, z czego powinni być dumni. Takich doczekaliśmy czasów”. Zasada zdaje się nosić znamiona uniwersalizmu. Smutne to.
Czy to jednak wystarczający powód, aby zgadzać się bezkrytycznie na „nowe standardy”?
Echo Katolickie1/2018
opr. ab/ab