Z marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim o sensie walki o prezydenturę rozmawia Andrzej Grajewski
Autor zdjęcia: Jakub Szymczuk
Z marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim o sensie walki o prezydenturę rozmawia Andrzej Grajewski.
Andrzej Grajewski: Będzie Pan startował w wyborach prezydenckich?
Bronisław Komorowski: — Jeśli Platforma Obywatelska da mi taką szansę, to jestem gotów do twardej i trudnej walki o urząd prezydenta.
Po co chce Pan startować?
— Chciałbym, aby urząd prezydenta był elementem wspierania procesu modernizacji państwa, a nie, jak to miało miejsce w ostatnim czasie, urzędem przeszkadzającym w takich działaniach.
To wizja negatywna — czego ma nie być. A co miałoby być treścią pozytywną ewentualnej Pańskiej prezydentury?
— W moim przekonaniu Prezydent RP powinien być czynnikiem inicjującym, zachęcającym każdy rząd do podejmowania także spraw trudnych czy ryzykownych politycznie, ale potrzebnych Polsce. Prezydent powinien więc nie tylko wspierać, ale i inicjować działania modernizujące kraj. Zachęcać do tego poszczególne rządy, a nie być elementem utrudniającym podejmowanie decyzji; przykładem może być reforma zdrowia. Marzy mi się zatem, aby prezydent pełnił rolę zwornika państwa i narodu, łączył Polaków, a nie ich dzielił. Na przykład miał ambicje zasypywania przepaści i barier z tytułu przeszłości.
Bierze Pan udział w ostrej walce politycznej i nie zauważyłem, aby oszczędzał Pan specjalnie swych przeciwników.
— Mówimy o zadaniach prezydenta. Dzisiaj jestem marszałkiem Sejmu, a Sejm jest z mocy wyroków demokracji areną naturalnych podziałów i ciągłej batalii politycznej. Chodzi o to, aby spory toczyły się nie na ulicy, ale na sali obrad. Urząd prezydenta powinien być natomiast sprawowany w taki sposób, aby utożsamiało się z nim jak najwięcej obywateli Polski.
Projekt zmian w konstytucji przygotowywany przez Platformę Obywatelską zakłada jednak osłabienie roli prezydenta w państwie.
— Nie ma jeszcze projektu Platformy. On dopiero powstaje, więc mogę w tej kwestii wypowiadać się jedynie we własnym imieniu. Jestem przeciwnikiem myślenia o zmianach ustrojowych w państwie pod hasłem, jak osłabić urząd prezydenta. Bliskie natomiast jest mi myślenie, jak wciągnąć ten urząd we współodpowiedzialność i wspólne kreowanie najważniejszych procesów politycznych w państwie. Ponadto warto pamiętać, że o ile te zmiany uda się wprowadzić, to wejdą w życie od następnej, a nie tej zbliżającej się kadencji.
Co Pan ma na myśli?
— Będę na przykład zabiegał, aby Prezydent RP wyposażony był w dodatkowe prawa, np. możliwość zgłaszania poprawek do projektów ustaw jeszcze na etapie komisji i podkomisji sejmowych i kolejnych czytań. Obecnie prezydent wypowiada się dopiero, gdy ustawa wychodzi z parlamentu. Może ją odrzucić, bądź podpisać. Sądzę, że lepiej byłoby, aby urząd prezydenta był aktywną stroną procesu legislacyjnego i na każdym etapie miał możliwość zgłaszania swoich uwag bądź poprawek. Prezydentowi trudniej byłoby wtedy powiedzieć, że wetuje, mimo że w ustawie uwzględniono jego poprawki.
Politycy PO podkreślają, że projekt ułatwi odrzucanie weta prezydenta.
— Chodzi o to, aby zmniejszyć pokusę do nadużywania weta. Dlatego popieram rozwiązanie zawarte w projekcie zmian konstytucji, przygotowanym przez trzech byłych prezesów Trybunału Konstytucyjnego. Oni nie proponują likwidacji weta, tylko obniżenie progu głosów potrzebnych do jego odrzucenia. Nie blokuje to większości sejmowej, co najwyżej nieco wydłuża proces legislacyjny, dając jednak parlamentowi dodatkowy czas i argumenty do namysłu.
Wstępując w szranki, musi Pan zakładać możliwość porażki. Czy wówczas będzie możliwy powrót na urząd marszałka Sejmu?
— Zakładam sukces, a nie porażkę. Myślę jednak, że nie da się dwa razy wchodzić do tej samej rzeki. Nie ma obowiązku rezygnacji z pełnionych funkcji przed wyborami. Przypominam, że kiedyś marszałek Cimoszewicz prowadził swą kampanię prezydencką, nie rezygnując z urzędu. Obecny prezydent też nie zamierza rezygnować na czas kampanii z pełnionej funkcji. Oczywiście można rozważać wprowadzenie takiego niesłychanie ostrego, nowego obyczaju. Ale czy warto? Nie można przecież sparaliżować ani Kancelarii Prezydenta ani Prezydium Sejmu. Wiadomo, że w kampanii chce startować wicemarszałek Jerzy Szmajdziński, a mówi się też o możliwości startu pani wicemarszałek Ewy Kierzkowskiej.
W prasie katolickiej, także w „Gościu”, ukazały się teksty krytykujące Pana za blokowanie prac nad projektami ustaw regulujących sferę bioetyczną. Dlaczego do dalszych prac skierował Pan tylko lewicowy i bardzo liberalny projekt posła Balickiego?
— Szkoda, że autorzy tych tekstów nie prosili mnie o wyjaśnienie stanowiska. Wyjaśnienie jest proste. Projekt ustawy posła Balickiego został poprawiony i spełnia konieczne wymogi formalne.
Poseł Gowin twierdzi, że jego projekt także spełnia ustawowe kryteria.
— To on tak twierdzi. Problem polega na tym, że prawnicy uważają, że ma on bardzo poważne mankamenty.
Jakie?
— Jest niezgodny z prawem europejskim. Każdy projekt w tej sytuacji jest odsyłany autorom do poprawienia. Jedynym, który uwzględnił te poprawki, był poseł Balicki i dlatego jego projekt skierowałem do komisji zdrowia. Zamiast narzekać, radzę posłowi Gowinowi, aby wziął się do roboty i poprawił swój projekt. Dotyczy to także autorów pozostałych projektów, którzy już kilka miesięcy temu otrzymali stosowne pismo z sugestiami, co należy w nich zmienić.
Ale projekt posła Balickiego jest odległy od zasad głoszonych przez Kościół w tej sprawie.
— Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której marszałek kieruje do prac tylko projekty bliskie naukom Kościoła. Nigdy nie powiedziałem, że identyfikuję się z tym projektem. Miałem jednak obowiązek przesłać go do dalszych prac w komisji i to uczyniłem. Zresztą nie tylko ten, ale także tzw. projekt obywatelski, który jest najbardziej rygorystyczny i zakłada całkowity zakaz sztucznego zapłodnienia, został skierowany do dalszych prac, gdyż spełnia wymogi formalne.
Jaki jest w takim razie Pana osobisty pogląd w tej sprawie?
— Konsekwentnie jestem za życiem. W związku z tym jestem przeciwko aborcji, przeciwko eutanazji, karze śmierci, ale i za metodą in vitro, gdyż to jest szansa na życie.
Ale ta metoda również życie zabija, gdy niszczone są ludzkie zarodki, które są w niej wykorzystywane.
— Dlatego trzeba spróbować ustawę tak napisać, aby nie popaść w konflikt z nauką Kościoła, a jednocześnie stworzyć szansę tym polskim rodzinom, które tylko dzięki tej metodzie mogą doczekać się własnego potomstwa. Sam jestem szczęśliwym ojcem piątki dorosłych już dzieci. Wiem jednak, że dzisiaj ponad 20 proc. młodych małżeństw ma realne kłopoty z posiadaniem własnego dziecka. Nie chciałbym pozbawiać ich marzeń. Jestem przekonany, że w tej sprawie można znaleźć dobre rozwiązania. Jestem jednym ze współautorów ustawy antyaborcyjnej, która także nie jest idealna i z różnych stron bywa atakowana. Ale stanowi ogromny postęp w dziedzinie ochrony życia w Polsce. Dobre i kompromisowe rozwiązanie jest także możliwe w przypadku ustawy o in vitro.
Złośliwi mówią, że z konserwatyzmu pozostały Panu tylko wąsy. A jak Pan się definiuje jako polityk?
— Nie lubię szufladkowania — konserwatysta, liberał, socjalista. W kwestiach gospodarczych byłem i jestem zwolennikiem rozwiązań rynkowych. Mówiąc wprost: zawsze stawiałem na kapitalizm. Gospodarka wolnorynkowa zawsze jest lepsza aniżeli socjalistyczna, jakiejkolwiek byłaby maści. Natomiast w kwestiach obyczajowych jestem tradycjonalistą. Czuję się przynależny do nurtu nowoczesnego konserwatyzmu, który stara się godzić siłę związków tradycji i wiedzy wyniesionej z przeszłości oraz szacunek dla tradycyjnych form życia społecznego z wymogami współczesności. Głęboko wierzę, że konieczna modernizacja naszego kraju może się odbywać w zgodzie z fundamentem tradycji i wiary.
To dlaczego wspiera Pan pomysły na wprowadzenie parytetów?
— Nie wspieram.
Patronuje Pan konferencji zorganizowanej na ten temat przez lewicowe organizacje kobiece.
— Powtarzam, nie jestem za parytetami, ale na patronat się zgodziłem, gdyż warto się zastanowić, jak zwiększyć aktywność kobiet w życiu publicznym. To leży w interesie polskiej demokracji. Natomiast mam poważne wątpliwości, zresztą różnej natury (w tym i konstytucyjnej), czy najlepszą metodą osiągania większej aktywności kobiet jest wprowadzenie parytetów, czyli zapisanych prawnie dla nich preferencji. Dzisiaj w parlamencie, bez parytetów, 20 proc. posłów to kobiety.
Pojawiły się informacje, że konkurenci wyciągną haki na Pana. Mówi się na przykład o niejasnościach związanych z nabyciem przez Pana nieruchomości pod Warszawą.
— Nie mam żadnej nieruchomości, lecz działkę budowlaną, którą wykazuję we wszystkich oświadczeniach majątkowych. Kupowałem ją w 1990 r., razem z ministrem rządu Jarosława Kaczyńskiego, niegdyś czołowym politykiem PiS, za cenę rynkową, bez żadnych ulg, zgodnie z przepisami prawa.
Inna sprawa to Pana związki z ludźmi, którzy chcieli handlować aneksem do raportu o likwidacji WSI.
— Moje związki z nimi polegają na tym, że jeden z tych oficerów siedzi w więzieniu właśnie dlatego, że przyszedł do mnie z propozycją korupcyjną, a na dodatek ponieważ organizował, z pewnym elementem powodzenia, jak mi się wydaje, akcję korupcyjną w otoczeniu Komisji Weryfikacyjnej. Drugiemu, dziennikarzowi, zostały postawione zarzuty, że pełnił rolę swoistego naganiacza, który organizował spotkania byłego oficera tajnych służb z przedstawicielami Komisji Weryfikacyjnej. Kiepsko obaj na kontaktach ze mną wyszli.
Nie boi się Pan, że jednak coś zostanie znalezione w Pańskim życiorysie?
— Haki mogą przestraszyć tego, kto ma się czego bać. Ja obaw nie mam. Wierzę w mądrość Polaków, którzy potrafią odróżnić polityczne plewy od tego, co jest istotne. Za mną stoi moje życie. W działalność opozycyjną zaangażowałem się w latach 70., gdy nie czekały za to zaszczyty, ale szło się do więzienia. Za mną jest także 20 lat pracy w wolnej Polsce na różnych szczeblach instytucji państwowych. Przez te lata każdy, kto chciał, mógł się zapoznać z moimi poglądami, mógł prześwietlić mnie i mój majątek. Byłem wielokrotnie lustrowany, sprawdzany na wszystkie możliwe sposoby. Mogę spać spokojnie.
opr. mg/mg