Obecna sytuacja nie daje wielu powodów do optymizmu. Obawy o przyszłość Europy i świata są całkiem uzasadnione. Jednak „czarno to widzę” nie powinno należeć do kanonu wypowiedzi chrześcijan
Rzec by można, że niebo tej zimy mamy wyjątkowo zachmurzone. Gdzie nie spojrzeć – czarne chmury. Czarne chmury nad naszymi sąsiadami ze Wschodu i równie czarne nad tymi z Zachodu. Nad jednymi oznaczają niebezpieczeństwo wybuchu wojny. Poważne do tego stopnia, że pisząc te słowa, nie mam pewności, czy gdy je będziesz, Czytelniku, czytał, mocno prawdopodobne niebezpieczeństwo nie będzie już rzeczywistością. – Ryzyko i zagrożenie rozpoczęciem przez Rosję działań wojskowych przeciw Ukrainie są dość poważne – powiedział w ubiegłą niedzielę amerykański sekretarz stanu Antony Blinken. Wiele krajów wezwało swoich obywateli do opuszczenia Ukrainy. Kanada, Australia i Niemcy przeniosły swe przedstawicielstwa do Lwowa, a Unia Europejska skierowała część pracowników do pracy zdalnej za granicą. Kolejne rozmowy polityków na wysokich szczeblach nie przynoszą oczekiwanych rezultatów, nie następują właściwie żadne fundamentalne zmiany w dynamice wydarzeń, które obserwujemy od kilku tygodni i, co tu dużo mówić, po prostu się boimy. Trudno się nie bać o przyszłość.
U zachodnich sąsiadów poważny kryzys w Kościele, wywołany opublikowaniem zarówno raportu z diecezji monachijskiej, jak i ostatnich ustaleń przedstawicieli Drogi Synodalnej. Postulaty wysuwane przez jej uczestników stoją często w jawnej opozycji do nauczania Kościoła wyrażonego chociażby w „Humanae vitae” Pawła VI. Wiem, Kościół wciąż powinien się rozwijać na drodze do doskonałości, ale zawsze z uwzględnieniem komplementarności jego doktryny. Nie wchodząc szczegółowo w kwestie, które przybliża w rozmowie z Andrzejem Grajewskim ksiądz profesor Grzegorz Chojnacki („Droga pełna wątpliwości”, ss. 26–27), nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że obie sprawy (burza wokół byłego arcybiskupa Monachium i późniejszego prefekta Kongregacji Nauki Wiary Józefa Ratzingera oraz kluczenie po ścieżkach potencjalnej reformy, która rzekomo miałaby zmienić oblicze Kościoła na lepsze) mają ze sobą wiele wspólnego. Wysoki stopień utożsamiania prawdopodobieństwa z poczuciem pewności. Wysokie natężenie decybeli: krzyku, hałasu. I pośpiesznie wysuwanych wniosków (jak chociażby ten, że papież emeryt skłamał), które zawsze budzą wątpliwości co do szczerości intencji tych, którzy je formułują, oraz faktycznej znajomości spraw, których te wnioski dotyczą.
Zapytałem Petera Seewalda, papieskiego biografa, jak ocenia atmosferę, która narosła wokół osoby Benedykta XVI. Odpowiedział, że burza w medialnym krajobrazie z potężną kampanią przeciwko papieżowi seniorowi trochę ucichła, a przeciwnicy Benedykta są przekonani, że osiągnęli swój cel – dzieło niemieckiego papieża wydaje się całkowicie zdyskredytowane. Chciałbym (naiwnie) wierzyć, że się myli, iż komukolwiek mogłoby na tym zależeć. Ale wierzę już coraz mniej. I powtórzę: trudno nie bać się o przyszłość. Bo szukając prawdy, łatwo pobłądzić. Czy to we mgle, czy to w czarnych chmurach – widoczność jest słaba. Ale „czarno to widzę” nie powinno należeć do kanonu wypowiedzi chrześcijan.
Gość Niedzielny 7/2022