Zlekceważenie apeli Jana Pawła II o zaniechanie inwazji na Irak w 2003 r. przynosi coraz bardziej cierpkie owoce. A jakie jeszcze przyniesie, trudno nawet przewidzieć.
Zlekceważenie apeli Jana Pawła II o zaniechanie inwazji na Irak w 2003 r. przynosi coraz bardziej cierpkie owoce. A jakie jeszcze przyniesie, trudno nawet przewidzieć.
W starania o rezygnację z tzw. drugiej wojny w Iraku papież z Polski zaangażował swój autorytet i wszelkie środki dyplomatyczne. Do Waszyngtonu na rozmowy z prezydentem Georgem Bushem wysłał kard. Pio Laghiego, do Bagdadu zaś na rozmowy z prezydentem Iraku Saddamem Husseinem kard. Rogera Etchegeraya. Sam nazwał planowaną inwazję na Irak „koszmarnym i nieodwracalnym w skutkach przedsięwzięciem”. Jak bardzo miał rację, pokazują kolejne lata. Ale wtedy przywódcy USA, Wielkiej Brytanii – i Polski (!) – nie chcieli go słuchać. Wobec nieuchronnej wojny papież zarządził 5 marca 2003 r. dniem modlitwy i postu w intencji pokoju w Iraku i w Ziemi Świętej.
Zniszczenie Iraku i zabicie Husseina uruchomiło efekt domina. Wzbudziło falę nienawiści do tamtejszych chrześcijan, uznanych za agentów Zachodu, choć wcześniej chrześcijanin Tarik Aziz był wicepremierem w irackim rządzie. Ale najgorsza dla światowego pokoju była zmiana układu sił między sunnitami i szyitami na Bliskim Wschodzie. Wzajemna nienawiść tych dwóch form islamu wobec siebie jest chyba większa nawet od ich niechęci do chrześcijan i Żydów. Sięga samych początków tej religii. Szyicki w większości Irak, ale rządzony żelazną ręką przez Husseina (sunnitę), był jakby buforem oddzielającym szyicki Iran od bliskiej mu alawickiej Syrii. Stąd obalenie Husseina przybliżyło Iran i fi nansowane przezeń organizacje militarne do granic Izraela.
Sunnici – wspierani przez Arabię Saudyjską, zorganizowani w Al-Kaidę, a potem w Państwo Islamskie (ISIS) – próbowali odzyskać władzę. Zostali jednak powstrzymani przez wojska syryjskie i rosyjskie przy wsparciu proirańskich milicji szyickich. Postawa Amerykanów w tej wojnie była co najmniej niejednoznaczna. A ostatecznym jej efektem jest wzrost znaczenia Iranu i Rosji w regionie. Miarą zaplątania się USA w polityce bliskowschodniej jest ogłoszona 5 stycznia rezolucja wybranych demokratycznie pod egidą Stanów Zjednoczonych władz Iraku o wycofaniu wszystkich obcych wojsk (również polskich) z tego kraju. Stało się to po egzekucji wykonanej przez siły powietrzne USA na irańskim generale Kasemie Sulejmanim i na przyjmującym go w Iraku gen. Abu Mahdim al-Muhandiie. Irański generał dowodził elitarną jednostką Al-Kuds (Miasto Święte) – tak Arabowie nazywają nazywają Jerozolimę. Jednym z głównych celów tej jednostki było zapobieżenie „całkowitej judaizacji” Jerozolimy. Ubiegłoroczna decyzja Donalda Trumpa o przeniesieniu tam ambasady USA i o uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela, a do tego jednostronne przyznanie Izraelowi przez Trumpa Wzgórz Golan dolały oliwy do ognia.
Klucz do pokoju na Bliskim Wschodzie, co zgodnie podkreśla Stolica Apostolska i wielu niezależnych analityków, leży w wypracowaniu warunków współistnienia w Ziemi Świętej dwóch państw: żydowskiego i palestyńskiego. Przy obecnej polityce Trumpa bezwzględnie wspierającego Izrael zawarcie jakiegokolwiek porozumienia w tej sprawie wydaje się niemożliwe. Premier Izraela Benjamin Netanjahu – po doświadczeniach z bardziej zdystansowanym Barackiem Obamą – nie traci okazji, by maksymalnie wykorzystać czas rządów najbardziej proizraelskiego prezydenta w historii USA. „Musimy zatrzymać Iran i zatrzymamy Iran. Nigdy nie pozwolimy, aby Iran posiadał technologię jądrową” – powiedział Netanjahu w USA 6 marca 2018 r. Wie, że ma na to coraz mniej czasu, nie tylko z powodu wznowienia przez Iran wzbogacania uranu, ale również dlatego, że w tym roku i on sam i Trump mogą stracić władzę.
W zaplątany konflikt islamsko-żydowsko- amerykański prócz Rosji coraz mocniej włączają się Chiny. Na przełomie roku odbyły się wspólne manewry morskie irańsko- rosyjsko-chińskie. Dla świata oznacza to, że najbliższe miesiące mogą być bardzo trudne. Będą to również bardzo trudne czasy dla Polski. Wielu będzie chciało grać naszymi losami. Nasze bezpieczeństwo może być ceną, jaką Stany Zjednoczone zapłacą Rosji w zamian za wolna rękę w sprawie Iranu. Przygrywką do tego może być dorabianie nam gęby antysemitów.
Trzeba się znowu modlić i pościć, aby przywódcy mocarstw nie podjęli złych decyzji, których skutki mogą być dla świata nieodwracalne ostatecznie, bo wiele stron tego konfliktu dysponuje bronią atomową. Obyśmy zatem w najbliższych miesiącach spotkali się raczej nad Jordanem, niż w dolinie Jozafata.
"Idziemy" nr 2/2020
opr. ac/ac