Chyba, że chodziło o to, aby na nowo rozpalić emocje wokół kwestii smoleńskiej tragedii?
Od momentu ogłoszenia rosyjskiego raportu na temat katastrofy smoleńskiej minęło już pół roku, a w dalszym ciągu nie znamy treści polskiego raportu komisji ministra Jerzego Millera. Kwestia jego powszechnego udostępnienia to kolejny element z serii trudno zrozumiałych dla logicznie myślącego człowieka wydarzeń towarzyszących wyjaśnianiu przyczyn smoleńskiej tragedii. Oto w momencie ogłaszania raportu MAK-u zapowiadano rychłe ogłoszenie polskiego raportu, który miał wg jednych dopełnić treści zawarte w rosyjskim dokumencie, a wg innych stanowić polską odpowiedź na rosyjskie kłamstwa. Dość powszechnie wyrażano także przekonanie, iż bardzo źle się stało, że zabrakło polskiego raportu w momencie ogłaszania rosyjskich tez jednostronnie obciążających Polaków. Taka sytuacja spowodowała, iż światowe media zdominowała rosyjska wielce kłamliwa opowieść, na dodatek szczególnie zniesławiająca śp. gen. Andrzeja Błasika, dowódcę Polskiego Lotnictwa. Warto przypomnieć, z jakim propagandowym, typowym dla siebie, mistrzostwem rozegrali Rosjanie sprawę raportu MAK-u. Tymczasem polski rząd praktycznie nie zareagował na kalumnie, jakie padły pod adresem nieżyjących polskich obywateli. Spóźnione wystąpienie premiera wypadło delikatnie stwierdzając blado na tle rosyjskiego show, a minister Miller oświadczył, iż polski raport będzie dla nas także bardzo bolesny. Innymi słowy wzmocnił w pewien sposób rosyjską opowieść. Jeżeli już wówczas miał wiedzę pozwalającą na wyrażanie takich opinii, to nie można nie zadać pytania: "dlaczego prace nad raportem zakończyły się dopiero w czerwcu?", po kilkakrotnym zresztą przesuwaniu tego terminu. Obserwując gry wokół raportu można było dojść do wniosku, iż wszystko sprzysięgło się przeciwko polskiej komisji. Pomimo to co jakiś czas w mediach głównego nurtu pojawiały się sugestie o treściach, które mogą pojawić się w raporcie, najczęściej przedstawiane w formie pewnych niedomówień. Można stwierdzić, że starano się utrzymać niepewność obywateli i w odpowiedni sposób rozgrywać "smoleński temat", obciążając równocześnie tym przewrotnie opozycję.
Od początku lipca mamy nową odsłonę tej gry; oto raport został przekazany premierowi Tuskowi i utknął na jego biurku, albo jak tłumaczą to przedstawiciele rządu i zaprzyjaźnionych z nimi mediów, na biurkach tłumaczy pracujących nad przełożeniem jego treści na rosyjski i angielski. Raport liczy podobno ok. 300 stron, stąd też już ponad dwa tygodnie trwające jego przekładanie stanowi swoisty rekord świata i jest żartem ze zdrowego rozsądku, a wyjaśnianie tego trudnościami związanymi z tłumaczeniem technicznych terminów na powszechnie i często używane w lotnictwie języki zakrawa po prostu na kpiny z obywateli.
Ostatnio w całej serii dziwacznych wypowiedzi przedstawicieli rządu na temat terminu opublikowania raportu pojawiły się słowa marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny, iż ten termin "nie zależy ani od rządu, ani od premiera, ani od ministra Millera, ani od ekspertów", czyli od kogo? Marszałek Schetyna nie wymienił prezydenta Komorowskiego, czyżby to o niego chodziło? A może zależy to od "innych czynników"? Takie pytania można mnożyć i stawiać rozmaite tezy łącznie z tymi, iż treść raportu jest uzgadniana być może ze stroną rosyjską. Co naturalnie spotka się natychmiast z gniewnymi odpowiedziami, iż jest to kolejny element gry zwolenników obciążania Rosjan winą za tragedię i równocześnie wykorzystywania jej do podkopywania pozycji ekipy Donalda Tuska przed wyborami. Tylko, że wszystko to może wynikać z wmyślenia się w słowa marszałka polskiego Sejmu i ważnej osoby partii rządzącej, który wypowiadając publicznie swoje słowa rozumiał chyba ich znaczenie. Chyba, że właśnie chodziło o to, aby na nowo rozpalić emocje wokół kwestii smoleńskiej tragedii i ćwiczyć dalej skuteczną dotychczas dla rządzących taktykę odwracania uwagi Polaków od bieżącej rzeczywistości i topienia w emocjach kwestii autentycznego, spokojnego spojrzenia na smoleńskie wydarzenia.
Każdy obiektywny obserwator polskiej sceny politycznej musi zdumiewać się sposobem traktowania przez rządzących kwestii wyjaśniania przyczyn niebywałej tragedii, do jakiej doszło w Smoleńsku. Zamiast rzetelnego i spokojnego jej wyjaśniania, z zapewnieniem pełnej przejrzystości informacyjnej, mamy festiwal powtarzanych nieustannie słów o "oszalałej smoleńskiej sekcie", a zamiast rozmów o faktach, rozmowy o osobach. Klasycznie taką sytuację mieliśmy po opublikowaniu tzw. "Białej Księgi" Antoniego Macierewicza, gdy zupełnie pomijano jej treść stwierdzając, iż sygnuje ją "ten Macierewicz", czyli nie warto się tym zajmować. W całej sprawie najbardziej przeraża i irytuje, iż najprawdopodobniej nigdy nie dowiemy się pełnej prawdy o przyczynach smoleńskiej katastrofy, a gdyby nawet została ona ustalona, to znaczna część Polaków będzie ją odrzucać jako prawdę jednej ze stron konfliktu. Cokolwiek dzisiaj nie zostałoby powiedziane i napisane na temat "Smoleńska", to warto zauważyć, iż zaraz po 10 kwietnia ubiegłego roku to rządzący, a nie opozycja mieli klucz do zbudowania jedności Polaków wokół tej kwestii, szczególnie w kontekście sposobu w jaki traktowano wcześniej śp. prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, jak też zabiegów wokół obniżenia rangi jego wizyty w Katyniu. Niestety postanowiono wyciszać w przestrzeni publicznej kwestie rzeczywistego wyjaśniania przyczyn katastrofy i zamiast tego włączyć ją w prowadzoną od dawna grę w straszenie Polaków "kaczyzmem", przy okazji starając się ograniczać do minimum formy upamiętniania prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Trudno nie nazwać tego zwyczajną niegodziwością. W efekcie, w całej serii bulwersujących wydarzeń mieliśmy i takie, które wręcz prowokowały opozycję do gwałtownych reakcji. Była to nie tylko sprawa krzyża przed Pałacem Prezydenckim, czy żenująca forma upamiętnienia ofiar katastrofy na jego bocznej ścianie, ale także awans szefa BOR-u gen Janickiego, czyli osoby bezpośrednio odpowiedzialnej za zapewnienie bezpieczeństwa najwyższym przedstawicielom polskiego państwa. Zresztą to, iż dotychczas nikt nie poniósł żadnych konsekwencji służbowych za smoleńską tragedię, to rzecz niezwykła w demokratycznym świecie. Dla samodzielnie myślących Polaków "Smoleńsk" stanowi dowód na dramatyczną słabość polskiego państwa i rozmowa o przyczynach tragedii to winna być nade wszystko rozmowa właśnie o tym.
Tak poza wszystkim debata o stanie państwa winna towarzyszyć kampanii wyborczej do parlamentu, tymczasem można mieć poważne obawy, iż będziemy mieli kolejną odsłonę zabawy w nierzeczywistość w myśl hasła "Może rządząc sobie nie radzimy, ale oni u władzy to byłby prawdziwy obciach". I pewnie raport Millera pojawi się w przestrzeni publicznej, gdy rządowi propagandyści dojdą do wniosku, że są właściwie przygotowani do kampanii, którą wokół niego rozegrają, ponieważ nie chodzi o prawdę, ale o władzę, tylko niestety dla Polaków, władzę dla samej władzy, czego znaczna część mieszkańców Rzeczypospolitej zdaje się nie rozumieć. Ale być może rozumieją to ci, których wymienił i nie wymienił marszałek Schetyna mówiąc o opóźnieniach z publikacją raportu.
Jerzy Lackowski - redaktor; doktor nauk humanistycznych, absolwent fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dyrektor Studium Pedagogicznego UJ. Były wojewódzki kurator oświaty w Krakowie (1990 - 2002), były doradca parlamentarnych komisji edukacyjnych, były członek Rady Konsultacyjnej MEN ds. Reformy Edukacji, były radny Miasta Krakowa, były wiceprzewodniczący wojewódzkiego krakowskiego Sejmiku Samorządowego. Członek zespołu edukacyjnego Rzecznika Praw Obywatelskich. Kieruje pracami Komitetu Obywatelskiego "Edukacja dla Rozwoju". Autor projektu "Szkoła obywateli". Zajmuje się badaniami efektywności funkcjonowania systemów oświatowych i szkół, jakości pracy nauczycieli, zasad finansowania edukacji ze szczególnym uwzględnieniem możliwości wprowadzenia do niej mechanizmów rynkowych.
opr. aś/aś