Dziś deweloperzy i korporacje, kiedyś władze partyjne - historia sprzed lat pokazuje, jak łatwo pozbawić człowieka dorobku życia
Było to w połowie lat 80. Do mojego działu łączności z czytelnikami w TO przyszedł nietypowy i odważny list treści: „Jestem na wczasach w Jarnołtówku. Jest to oburzające, że państwie socjalistycznym można było dopuścić się niewyobrażalnego bezprawia. Pani Karolinie zburzono dom i skazano ją na życie w potwornych warunkach. Domagam się jako obywatel tego kraju, żeby nie marnować pieniędzy na farbę, na wypisywanie frazesów, ale pomoc tej biednej kobiecie”.
Wówczas jako początkujący redaktor jedynego poczytnego i słusznego organu PZPR w województwie opolskim, uznałem że temat ten może pomóc zaistnieć na szerszym forum. Jeżeli opiszę krzywdę prostej kobiety, to na pewno towarzysze z KW rychło pospieszą z pomocą, a winnych przykładnie ukarzą.
Tak zacząłem swój pierwszy ambitny reportaż:
***
„Karolina Bławicka urodziła się w Kozłowej, w dawnym przedwojennym powiecie brzeżańskim, jako czwarta w rodzinie Piotra i Katarzyny. Nieźle sobie żyli na dwunastu morgach urodzajnej ziemi. Najstarszy brat Karoliny Stanisław, będąc w czynnej służbie w Tarnopolu, nauczył się krawiectwa i gdy wrócił do domu założył własny warsztat. Pracy miał tak dużo, że pomagali mu czterej młodsi bracia.
Karolina zaś od najmłodszych lat pracowała z ojcem w polu i w oborze. Orała, bronowała, karmiła konie. Inne dziewczęta z Kozowej raczej myślały jakby się zabawić, jaką kupić spódniczkę czy też na odpuście korale.
Panna Bławicka nie ugryzła kromki chleba, jeśli najpierw chudoba nie została nakarmiona.
Pannę Karolinę nie interesowali jakoś chłopaki. Uważała, że są lekkomyślni i mają grzeszne myśli. Wolała w stajni pogadać z Gniadym niż z synem Tybeniuka, smalącym do niej cholewki. W ogóle chłopcy czuli przed nią respekt, gdyż była silna i odważna. Ojciec czasami ją przestrzegał: „Nie kładź ich na łapę, czasami się poddaj, bo nie wyjdziesz za mąż”. - A po co mi chłop!
„ Oj, nie mamy szczęścia do chałup — zwierzał się wtedy jej najstarszy brat. - Za dużo widziałem w życiu zła, samowoli, poniżania prostego człowieka. Dom jej rozwalili, a teraz mówią, że wariatka. Zaszczuto siostrę, codziennie straszą... Proszę ją: pluń na te 46 arów ziemi, zamieszkaj u nas, bo teraz żyjesz jak świnia w chlewie. Ale ona nie chce słuchać. I ciągle w kółko swoje: „Ojciec mnie tu przywiózł i nie ruszę się stąd aż do śmierci.
Wtrąca się żona Stanisława: - Stachu, za dużo kłapiesz jęzorem, bądź cicho, bo ci jeszcze nasza władzą rentę zabierze. Gadaj lepiej do rzeczy.
Ścieżką popstrzoną gęsimi i kurzymi gównami przedzieram się przez ścianę drapiących i parzących chaszczy. Nagle jak w złym śnie wyłania się wysoka na dwa metry drewniana szopa, a przed nią — cuchnące od odchodów podwóreczko. Przed uchylonymi drzwiczkami baraszkuje kilka kociaków. Inne wyciągnięte na gałęziach rozłożystego drzewa obojętnie przyglądają się obcemu.
Przez małe okienko, bez szyby, widać przyciemnione wnętrze: jakiś barłóg, zdezelowana kuchenka węglowa, obdrapana szafka, worek z paszą i kilka osmolonych garnków.
W tym półmroku tylko promyk rozświetla obraz Jezusa trzymającego w dłoni dojrzałe kłosy zboża.
Przed godziną pani Bławicka powróciła z odległego sklepu. Sobie i zwierzętom kupiła mleko, bułki i kaszę. Pomimo że ma 67 lat, nie wygląda na tyle. W czystej sukience, w okularach wygląda dostojnie. Nie pasuje do drewnianej szopy, którą sama zbudowała z kolejowych podkładów.
Schodzimy w dół zarośniętej trawą działki. Nad głowami kwitną stare jabłonie. Jak cudownie pachnie. Na horyzoncie pojawia się Kopa Biskupia. Raj na ziemi.
- Jak dobrze widziałam - czytam na pożółkłym papierze - bardzo dużo czytałam. Wymienia: „Pana Tadeusza”, „Potop”, „Faraona”. Kochałam „Noce i dnie”. Także żywoty świętych, również o świętym Franciszku, co kochał zwierzątka, naszych mniejszych braci.
Przystajemy.
Bławicka odchyla trawę.
Podaje mi w zapakowane w woreczku folinowym pismo -relikwię. Jest to akt nadania nr 156846: „Rzeczpospolita Polska na podstawie artykułów 5 i 10 dekretu z dnia 6 września 1951 roku nadaje obywatelowi Piotrowi działkę o powierzchni 3,76 hektara ziemi we wsi Jarnołtówek oraz dom mieszkalny, stodołę, stajnię i inwentarz martwy: pług, młynek do zboża, kultywator, wóz i brony. Niniejszym aktem poświadcza się, że nadane gospodarstwo stanowi własność osoby wymienionej w akcie”
- Do tego kółka wiązałam Mecię — mówi i odrzuca w bok kilka cegieł. Do tego drugiego kółka Karego, a do tego Kasztankę. Oj, były to bardzo dobre koniki. Kiedy wchodziłam do stajni, rżały na mój widok. Wiedziały, że w kieszonce fartucha mam kromkę chleba, albo garść owsa. Znały mnie, bo wszystko nimi robiłam w polu. Ojciec, kiedy odnowiła mu się rana z pierwszej wojny, nie mógł z końmi nadążyć, więc kazał mi orać, bronować. Do lekarzy nie chciał chodzić, bo uważał, że skórę z człowieka zedrą i tak nic nie pomogą. My przecież i tak nie mieliśmy pieniędzy. Często i na chleb brakowało. Wyhodowałam byczka, sprzedałam go, no i co? Człowiek kupił nawozy, nasiona, zapłacił podatek i niewiele pozostało. Ta niby nasza ludowa władzą wyciskała z nas, jak ostatnie soki i z cytryny.
Ojcu Bławickiej, kiedy odnowiła się rana postrzałowa na prawej nodze, „dorobek” jeszcze z pierwszej wojny coraz bardziej opadał na siłach. O chodzeniu za pługiem czy bronami nie mogło być mowy.
- Błagałam ojca idź do doktora. A on - zedrą pieniądze, a gówno wyleczą. Kiedy nikt nie widział, sikał na głęboką, ropiejącą ranę To było jego frontowe lekarstwo na wyleczenie!
- Niestety tatuś wkrótce umarł. Przed śmiercią wymógł na braciach, że cała ziemia będzie moja. Zgodzili się, bo dla nich ziemia to było jakieś poniemieckie dziwactwo. I wtedy sołtys, jakiś niby krewniak, zaczął knuć intrygę. Podpisał niby w moim imieniu, że domek można wyburzyć. Jakim prawem!
Kobiecina rąbkiem fartucha z kącików oczu wyciera łzy.
- Wtedy dodatkowo pracowałam domu wczasowym. Chciałam zarobić trochę pieniędzy, by można było coś porobić w domu i chlewiku. Pamiętam, że było to około południa. Kiedy sprzątałam korytarz, nagle podbiegła a do mnie kucharka Zuzia z krzykiem: „Pani Bławicka, niech pani biegnie do domu, bo chcą chałupę rozwalić! Mówią, ze tylko szpeci Zdrój! Biegnij Pani!”
- Ledwie żywa dobiegłam — opowiada - Patrzę i własnym oczom nie wierzę. Dwóch robociarzy wybija szyby w oknie, a mój krewny roztrzaskuje siekierą drzwi.
- Nie zastanawiam się ani chwili, biegnę do pokoiczku i kładę się na deskach.
Robotniczy ryczą: - Wykurzcie babę, bo zaraz spychacz rusza. W pomieszczeniu coś wybucha, Wpadła jakaś świeca łzawiąca. Coraz gęstszy dym gryzie mnie w oczy. Nagle wszystko ode mnie odpływa.
- Z tego pokoju wyciągnął mnie sąsiad Chmielewski i z innymi zaniósł do własnego domu. Po co? Wcale nie chciałam żyć. Gdzie moje kotki, gdzie moje kury, gdzie moje kochane zwierzątka?
***
Karolina Bławicka — Kiedy byłam w szpitalu, myślałam tylko moich kotach, o moich drzewach, o mojej ziemi. W czterdziestym piątym miałam dwadzieścia dwa lata, jak mnie tu przywiózł ojciec. Orałam, doiłam krowy, karmiłam konie. Ojciec wyjeżdżał ze mną na pole. Pokazywał jak mam co robić. Był przecież kaleką i ledwie powłóczył nogami. Ja jak na babę byłam bardzo silna i zawsze było mi tu dobrze. Dlatego chcę tu umrzeć, jak wierny pies przy budzie. Te zwierzątka, te drzewa, ta drewniana buda są moim całym światem. Widzi pan tę śliwę? Cienka, bez kwiatów, ale żywa. I chce tu rosnąć.
Gabinet redaktora naczelnego.
- Panie redaktorze napisałem reportaż o wspanialej kobiecie, która bardziej kocha ojcowiznę niż swoje życie — wypaliłem z grubej rury.
- Daj, przeczytam.
Długo czytał.
- Zapomnij o wydrukowaniu.
- Kochany — dodał - Takie rzeczy nie zdarzają się w naszym praworządnym kraju — Rozumiesz?!
- Dam ci coś lepszego: opiszesz jak ludzie z inspiracji naszej partii wyremontowali dom kultury.
***
Minęło trzydzieści kilka lat. Zmienił się ustrój na sprawiedliwy. Gdzieś tam wyczytałem, że chłopa wywalili z ziemi, bo będą stawiać market.
Z tego wszystkiego nie zmienił się tylko Złoty Potok. Tylko nie ma chętnych, żeby umyć w nim ręce.
opr. mg/mg