Czy prezydent Ukrainy Leonid Kuczma odpowiedzialny jest za zabójstwo niezależnego dziennikarza i aferę ze sprzedażą "Kolczug"?
Największa afera polityczna ostatnich lat na Ukrainie, tak jak w Polsce, zaczęła się od ujawnienia rozmów nagranych potajemnie na magnetofon. Podobnie jak w Polsce, skandal zaczął obrastać w nowe wątki, których końca nie widać.
16 września 2000 roku zaginął w Kijowie bez śladu redaktor naczelny opozycyjnej gazety internetowej „Ukraińska Prawda” Georgij Gongadze. Redagowane przez niego wydanie zasłynęło z bezkompromisowych publikacji na temat wpływowych ukraińskich oligarchów, powiązanych z prezydentem Kuczmą, którym zarzucano, że traktują Ukrainę niczym swój folwark. Już wiosną 2000 roku Gongadze informował media, że jest śledzony przez funkcjonariuszy służb specjalnych. Wysłał wówczas w tej sprawie list do prokuratora generalnego. 16 września wyszedł z redakcji, jak powiedział kolegom, na 15 minut. Od tej pory nikt go nie widział.
Miesiąc później, w Lasach Taraszczańskich, w pobliżu Kijowa, znaleziono zwłoki niezidentyfikowanego mężczyzny w stanie daleko posuniętego rozkładu, z odrąbaną głową. Grupa stołecznych dziennikarzy, która przybyła na miejsce, stwierdziła, że niektóre ślady na ciele nieboszczyka, np. odłamek pocisku w ręce, wskazują, że zamordowanym może być redaktor „Ukraińskiej Prawdy” (Gongadze został ranny podczas wojny domowej między zwolennikami Szewardnadzego i Gamsachurdii w Gruzji i od tamtej pory w jego ręce tkwił odłamek). Identyfikacja zwłok przez rodzinę okazała się niemożliwa, ponieważ ciało denata znikło z prosektorium. Później ukazał się komunikat, że nieboszczyk został zabrany do Kijowa przez służby śledcze w celu dokonania odpowiednich ekspertyz. Bardzo długo trwało, nim wreszcie pojawiło się oficjalne oświadczenie, że było to ciało Georgija Gongadze.
Miesiąc później wybuchł skandal. Lider Socjalistycznej Partii Ukrainy, były przewodniczący parlamentu Ołeksandr Moroz oświadczył z trybuny sejmowej, że osobiście odpowiedzialnym za zabójstwo Gongadze jest prezydent Leonid Kuczma. Na dowód tego Moroz przedstawił taśmę magnetofonową, na której zarejestrowane zostały rozmowy Kuczmy z szefem jego administracji Wołodymyrem Łytwynem oraz ministrem spraw wewnętrznych Jurijem Krawczenką. Zapis rozmów, podczas których mężczyźni wyrażali się językiem marginesu społecznego, pełnym przekleństw i niegramatycznych zwrotów (kaleczących zarówno mowę ukraińską, jak i rosyjską), miał dokumentować ich narady, kiedy zastanawiali się, co zrobić z krytykującym prezydenta dziennikarzem. Prezydent Kuczma opowiedział się za usunięciem niewygodnego reportera, sugerując, że najlepiej byłoby go porwać i sprzedać Czeczeńcom.
Moroz oświadczył, że kasetę otrzymał od majora Służb Bezpieczeństwa Ukrainy, a przed jej ujawnieniem sprawdził jej autentyczność. Zapis rozmów został udostępniony zarówno w formie pisemnej, jak i głosowej, na stronach internetowych „Ukraińskiej Prawdy” (www.pravda.com.ua). Wielu obserwatorów ukraińskiego życia politycznego po przesłuchaniu nagrań nie miało wątpliwości, że zarejestrowany na nich głos należy do prezydenta. Sam Kuczma, zapytany o nagrania, nie zaprzeczył ich prawdziwości, powiedział tylko, że mamy do czynienia z prowokacją obcego wywiadu. Według „Ukraińskiej Prawdy” jedno nie zaprzecza drugiemu: taśmy mogą być prawdziwe, a ich ujawnienie było dziełem tajnych służb.
Ujawnienie nagrań spowodowało, że opozycja zaczęła domagać się ustąpienia prezydenta Kuczmy. Próbowała dokonać tego metodami parlamentarnymi, wszczynając procedurę impeachmentu, oraz pozaparlamentarnymi, organizując antyprezydenckie demonstracje. Nie udało się ani jednym, ani drugim sposobem - w Parlamencie Kuczma znalazł wystarczająco wielu zwolenników, a demonstracje na ulicach Kijowa brutalnie rozpędził.
Nie przysporzyło mu to sympatii na Zachodzie, podobnie jak opieszały i nierzetelny sposób prowadzenia śledztwa w sprawie Gongadze. Poza tym analiza taśm w niemieckich laboratoriach wykazała ich prawdziwość, a oficer SBU, który nagrywał rozmowy Kuczmy, otrzymał azyl polityczny w USA i zaczął ujawniać nowe rewelacje.
Osobisty ochroniarz Kuczmy, major Mykoła Melnyczenko - bo o nim mowa - oświadczył, że wywiózł z Ukrainy na taśmach 200 godzin nagrań prezydenta z różnymi osobami. Z rozmów tych wynikało m.in., że nieudany zamach na opozycyjnego polityka Ołeksandra Jeliaszkewycza w 1999 roku był również dokonany na zlecenie Kuczmy.
Melnyczenko ujawnił też nagrania świadczące o dostarczaniu przez Ukrainę nowoczesnych systemów antyrakietowych „Kolczuga” do objętego międzynarodowym embargiem Iraku. Doniesienia te wywołały wściekłość Waszyngtonu, dla którego reżim Saddama Husajna był jednym z głównych wrogów. Amerykanie postanowili wstrzymać nawet część obiecanej pomocy gospodarczej dla Kijowa, zaś prezydent Kuczma zaczął być izolowany na forum międzynarodowym. Doszło nawet do tego, że Ukrainie groziło wykluczenie z Rady Europy za dławienie wolności słowa i nieprzestrzeganie praw człowieka.
Sam Kuczma zarzekał się, że nigdy do Iraku żadnej broni nie eksportował, ale świadkowie, którzy mogliby to potwierdzić, czyli jego rozmówcy nagrani przez Melnyczenkę, zginęli w tajemniczych okolicznościach.
W tym czasie jako jedyny bezwarunkowego poparcia Kuczmie udzielił prezydent Rosji Władimir Putin. Obaj przywódcy podpisali wówczas aż 16 wspólnych umów gospodarczych, które pogłębiły ekonomiczną zależność Ukrainy od Rosji, zwłaszcza w dziedzinie zbrojeniowej.
Zachód, który zdał sobie nagle sprawę, że „kryzys kasetowy” może wepchnąć Ukrainę w sferę wpływów Rosji, zmienił swoje nastawienie wobec Kijowa. Pojawiły się nowe oferty współpracy, zaś Kuczma, który pragnął wydostać się z politycznej izolacji, skwapliwie uchwycił podaną mu dłoń. Nic więc dziwnego, że ukraińscy inżynierowie dostarczyli amerykańskim lotnikom przed inwazją na Irak dokładnych instrukcji, jak postępować na wypadek, gdyby zetknęli się z „Kolczugami”, zaś po obaleniu reżimu Husajna Kijów wysłał do Iraku 1800-osobowy kontyngent swych wojsk.
Wszystko wskazywało na to, że śledztwo w sprawie zabójstwa Georgija Gongadze zakończy się tak jak większość dochodzeń w sprawie mordów politycznych - czyli niewykryciem sprawcy. Tymczasem pojawiły się nowe okoliczności - jeden z oficerów MSW Igor Gonczarow zgłosił swojemu szefostwu, że wie, kto zabił opozycyjnego dziennikarza. Jako sprawców wskazał pracowników jednostki „Kisiela” - grupy służb do zadań specjalnych, i wymienił nazwiska morderców. Dodał, że są oni odpowiedzialni również za inne zabójstwa na Ukrainie, m.in. otrucie osobistego kierowcy byłego przewodniczącego Parlamentu Iwana Pluszcza. Gonczarow stwierdził, że ma to konkretne dowody, m.in. zapisy magnetofonowe rozmów.
Nie zdołał jednak przedstawić niczego, został bowiem aresztowany. W areszcie śledczym był bity i torturowany. Do połowy sparaliżowany trafił do więziennego szpitala. Stamtąd udało mu się potajemnie przesłać 17 listów na wolność. Jedna z kopert z napisem „Otworzyć po mojej śmierci” trafiła m.in. do kijowskiego biura międzynarodowej organizacji „Reporterzy bez granic”.
Gonczarow zmarł w szpitalu więziennym 1 sierpnia br. - według oficjalnej wersji: na skutek choroby. W listach, które otworzono po jego śmierci, znalazł się opis, jak wymieniony z nazwiska oficer służb specjalnych obiecał, że go zabiją, ale mord zainscenizują tak, że będzie wyglądał na samobójstwo lub zgon z powodu choroby. Kiedy opozycja zażądała przeprowadzenia sekcji zwłok Gonczarowa, okazało się to niemożliwe, ponieważ już 2 sierpnia, a więc dzień po śmierci, jego ciało zostało spalone. Odpowiedzialny za to oficer MSW tłumaczył się, że nie mógł odmówić prośbie matki Gonczarowa, która domagała się kremacji zwłok syna. Adwokat zmarłego nie ma wątpliwości, że jego klient został zamordowany.
Na szczęście w listach, które Gonczarow zdążył rozesłać przed śmiercią, znajdują się nazwiska osób zidentyfikowanych przez niego jako mordercy. Do tej pory nie wiadomo jednak, gdzie ukrył on dowody ich przestępstwa, o których wspominał w listach.
Jedno jest pewne: wszystkie ślady w tej sprawie wiodą do służb specjalnych. Rodzi się tylko pytanie: komu one służą?
Żeby lepiej zrozumieć kontekst omawianych wydarzeń, warto przypomnieć pewien mało znany fakt - otóż w 1993 roku z Kijowa wyjechał szef Ukraińskiej Służby Bezpieczeństwa Nikołaj Gołuszko; pojawił się w Moskwie, gdzie wkrótce potem stanął na czele Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Rosji. Czy wobec tego ukraiński wywiad i kontrwywiad mógł mieć jakieś tajemnice przed Moskwą? Przecież większość pracowników ukraińskich służb specjalnych była przedtem lojalna wobec Rosji, a wiele z tych powiązań przetrwało upadek komunizmu. Sam major Melnyczenko, zanim został ochroniarzem Kuczmy, był ochroniarzem Jelcyna, a do takiej pracy przyjmowano tylko osoby najbardziej zaufane.
Żaden z komentatorów nie ma wątpliwości, że sprawa zabójstwa Gongadze to efekt działania służb specjalnych. Różnica zdań pojawia się, gdy chodzi o odpowiedź na pytanie, o jakie służby chodzi. Obserwatorzy związani z obozem demokratycznym wskazują na służby ukraińskie, wierne ministrowi Krawczence i prezydentowi Kuczmie. Z kolei otoczenie prezydenta, które od początku mówiło o prowokacji służb specjalnych, sugeruje, że chodzi o inspirację amerykańską. Wśród emigrantów ukraińskich natomiast pojawiają się głosy, że to robota służb rosyjskich, wykorzystujących swe stare kontakty na Ukrainie. Na pytanie bowiem: komu najbardziej na rękę był „skandal kasetowy”? - odpowiedź jest prosta: Rosji. Afera podzieliła ukraińskie społeczeństwo i elity, osłabiła oficjalne władze, doprowadziła do izolacji Ukrainy na forum międzynarodowym i konfliktu z Zachodem oraz spowodowała zacieśnienie stosunków z Rosją.
Dopóki jednak na jaw nie wyjdą dowody, skazani jesteśmy na snucie domysłów. Być może całą prawdę poznają dopiero nasi wnukowie, kiedy za kilkadziesiąt lat otwarte zostaną archiwa służb specjalnych.
opr. mg/mg