MEN cierpi na ADHD

Fundamentalny problem szkolnictwa polega na tym, że papier-przepis jest ważniejszy od człowieka i jego problemów

Wiosną tego roku wybrane szkoły miały kontrolę programu wychowawczego i profilaktycznego pod kątem zawartości w nich zapisów, które chroniłby polską latorośl przed narkotykami, dopalaczami itd. Idea bardzo słuszna i potrzebna. Ale miała jedną wadę — była klasycznym przejawem magicznej wiary w paragrafy, że samo ich wprowadzenie spowoduje cudowne uzdrowienie. Niektóre szkoły miały dokonać stosownych przeobrażeń w swoich dokumentach, co oczywiście uczyniły. Zmiany miały wejść w życie od 1 września, ale co tam, 18 sierpnia pojawiło się nowe rozporządzenie resortu edukacji (Dz. U., poz. 1249), które daje nam 6 miesięcy na wdrożenie zmian. Cóż, troszkę uszczypliwości — możemy się spodziewać, że w okresie półrocza pojawi się nowe rozporządzenie, więc nie trzeba będzie wprowadzać aktualnego. Sytuacja, którą opisuję to „dobry” przykład jednego z objawów choroby, która trawi polską oświatę. Cierpi na ADHD i — co gorsza — swoim schorzeniem oddziałuje na całą rodzinę, której członkowie wymagają terapii: rodzic jako Ministerstwo Edukacji Narodowej i jego dziecko, czyli polska szkoła.

MEN cierpi na ADHD

Zróbmy eksperyment i zamieńmy podmiot w opisie ADHD. Wówczas możemy następująco sparafrazować zespół neurorozwojowych zaburzeń psychicznych polskiej szkoły: Jedną z przypadłości naszej młodszej Alma Mater jest brak stałości, wytrwałości, duża labilność, brak porządku i planu, który by organizował pracę, wytyczał cele. Funkcjonowanie ministerstwa staje się nieraz chaotyczne, towarzyszy mu hiperaktywność, działanie przebiega na zasadzie zrywu-akcji. Oczywiście to nie wszystkie objawy. W momencie kiedy media donoszą o jakichś tragicznych wydarzeniach, np. zgony pod wpływem dopalaczy, wówczas zaczyna się wielkie poruszenie. Bez wątpienia, to dobrze, że ministerstwo jest wyczulone i świadome zagrożeń wśród młodego pokolenia. Źle się jednak dzieje, kiedy wizja i misja polskiej oświaty jest tworzona pod dyktando newsów z TV. Działań profilaktycznych nie planuje się pod wpływem i na doraźną chwilę — wdrażanie dobrych nawyków, wskazywanie młodym ludziom alternatywnych form spędzania czasu, zmienianie ich myślenia, poszerzanie horyzontów to długofalowe procesy, których nie można zadekretować-nakazać jednym pociągnięciem ministerialnego pióra.

Podobna sytuacja dotyczy tzw. śmieciowego żywienia. Bardzo łatwo nakazać, zmusić i zadekretować, że nie wolno soli, że za dużo cukru, że za tłusto itd. I znowu — ministerstwo, tym razem zdrowia, miało dobre intencje ale realizacja idei była chybiona. Nawyków żywieniowych nie można zmienić w ciągu kilku dni od podpisania rozporządzenia (z dn. 26 VIII 2015 r., Dz. U., poz. 1256) — jest to proces który trwa lata. Przykładem może być Wielka Brytania, gdzie społeczeństwo edukowano 10 lat. W szkole, gdzie pracuję wprowadziliśmy zakaz korzystania z komórek — żeby go aktywować przez ubiegły rok przygotowywaliśmy zarówno dzieci, uczniów, rodziców oraz samo grono pedagogiczne, zaprosiliśmy do dyskusji przedstawicieli środowiska medycznego, policję i przede wszystkim rodziców. Tymczasem Minister promulgował zakaz-nakaz, ale nie uwzględnił, że na dużej przerwie tzw. dostawcy będą wyskakiwać do marketu po drugiej stronie ruchliwej ulicy. Kto weźmie odpowiedzialność za ucznia, którego potrąci samochód? Ktoś powie, że to populizm i że opowiadam dyrdymały, że uczeń nie ma prawa opuścić szkoły itd. Otóż, jeśli ktoś pracował w szkole średniej lub w gimnazjum, doskonale wie, że jak uczeń będzie chciał, to wyjdzie „na dymek” lub do sklepu. Tyle, że obecnie uczeń znajduje kolejne racje — zupełnie niepotrzebnie — do niebezpiecznych „rekonesansów”.

Przykładów można by mnożyć wiele, ale po co? Fundamentalny problem polega na tym, że papier-przepis jest ważniejszy od człowieka i jego problemów. Wizytator nie zapyta o realne problemy szkoły, ale sprawdzi czy zapisy w programach są poprawne. W ten sposób ministerstwo, szkoła, pedagodzy i nauczyciele mogą się ślizgać po powierzchni, mijając zarazem z młodym człowiekiem i jego tzw. realem. Formalnie nic nie możemy sobie zarzucić — przejdziemy każdą kontrolę. Nastolatkowi jednak, który boryka się z problemami, brakiem poczucia sensu i wartości nie pomogą kolejne rozporządzenia, które zmieniają poprzednie rozporządzenia, ale czas który mu poświęcamy i pieniądze, które warto w niego inwestować. Naprawdę inaczej spojrzymy na wielki problem zawartość tłuszczu albo soli w przypadku ucznia, o którym wiemy, że szkolny obiad jest pierwszym posiłkiem w ciągu dnia, który zje, a w jego domu częściej niż mleko i kawa (to a propos osiemnastolatków) na stole gości alkohol. Jeśli dziecko jest głodne — a takie są (!), to może zamiast tropić liczbę oczek w barszczu lepiej się zastanowić co zrobić, żeby zjadło śniadanie. Nie ma pieniędzy? Organizujmy miej sympozjów na temat stanu zdrowia psychicznego młodego pokolenia — wówczas zaoszczędzimy grosza. Żeby nie wylewać jednak dziecka z kąpielą — mam na myśli takie „biesiady”, których cel zdefiniowany jest jako prestiżowo-celebrycki. Na takich imprezach spotykają się dorośli, wybitne autorytety — wszyscy siebie słuchają, debatują, drukują publikacje (które przeczyta kilka osób), czytają, piją kawkę, jedzą pyszne kanapki (ciekawe czy spełniają normy ministra) i... to tyle, no może jeszcze jakieś pamiątkowe zdjęcie.

Pamiętacie telewizyjną grę Pong? Podłączaliśmy TVG-10 do telewizora, no i grało się bez końca. Widok białej kropeczki odbijanej bezdusznie od ścian jest dobrą metaforą działania MEN. Resort w podejmowanych decyzjach odbija się od-do i przypomina autokratycznego dyrektora ośrodka dla trudnej młodzieży (p. Rachin) z francuskiego filmu Pan od muzyki (reż. Christophe Barratier, prod. 2004 r.), który wyznawał zasadę akcja-reakcja. W całym swoim postępowaniu Ministerstwo wykazuje daleko posuniętą arogancję i brak szacunku wobec rodziców i nauczycieli. Przyjęto zasadę nakazu, któremu należy bezwzględnie się podporządkować — ten sam grzech popełniono przy sześciolatkach. Wielu rodziców dało się zbałamucić i uwierzyło kolorowym kampaniom ze szklanego ekranu, ale rzeczywistość taka nie jest. Trauma, jakiej doświadczono we wrześniu była bardzo bolesna dla wielu dzieci i ich rodziców, a polska szkoła w znacznej mierze (mam na myśli głównie sferę materialną) nie jest przygotowana na przyjęcie takich maleństw. Tymczasem wystarczyło z języka „nakazu” przejść do możliwość wyboru danego rodzicom, szanując ich prawo, że to oni a nie pani minister jest pierwszym wychowawcą naszej latorośli.

Z okazji Dnia Edukacji Narodowej nie pozostaje nic innego jak obecnemu Ministerstwu życzyć stałości i jak najmniej zmian, żeby w ogóle wstrzymało się już od podejmowania nowych decyzji, wydawania rozporządzeń itd. Dziękujemy rodzicom, szczególnie tym zaangażowanym, którym autentycznie zależy i których rola nie sprowadza się li tylko do odprowadzania dziecka do szkoły. Wierzymy w nauczycieli-idealistów, czyli szaleńców — gatunek zagrożony wyginięciem. Zaś drogie dzieci przepraszamy, bo ostatecznie — w całym tym zamieszaniu — to nasze pociechy ucierpią najwięcej.

Ryszard Paluch

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama