Decyzja o udostępnieniu kolejnej wersji pigułki aborcyjnej pokazuje, że prezydent Trump jest jedynie „okazjonalnie pro-life”, zaś wiceprezydent Vance, deklarując katolicyzm, wydaje się niemal chętny do liberalizacji leku poronnego – zauważa ze smutkiem Carmel Richardson z First Things.
Już rok temu Carmel Richardson ostrzegała, że deklaracje pro-life ze strony Donalda Trumpa należy odczytywać w kluczu politycznym. Przedwyborcze sondaże wskazywały, że młode kobiety mogą odegrać rolę języczka u wagi
„Nie można było liczyć na to, że młode kobiety zjednoczą się wokół proaborcyjnych kandydatów (…) Stratedzy polityczni doszli do wniosku, że kobiety – zwłaszcza kobiety poniżej trzydziestki, z których cztery na dziesięć stwierdziło jesienią, że aborcja jest ich najwyższym priorytetem – zapewnią Harris prezydenturę” – pisała wówczas Richardson, wyjaśniając, że brzmiące prolajfersko obietnice Trumpa mają zapewnić mu głosy tych właśnie młodych kobiet.
Zatwierdzenie kolejnej wersji pigułki aborcyjnej
Czas potwierdził obawy Richardson. Zamiast ograniczyć dostęp do aborcji, administracja Trumpa znacząco go ułatwiła. Agencja ds. Żywności i Leków (FDA) zatwierdziła właśnie kolejną generyczną wersję mifepristonu, leku odpowiedzialnego za co najmniej 63 procent wszystkich aborcji w USA.
Nieprzekonująco brzmią zapewnienia rzeczniczki prasowej Trumpa, Karoline Leavitt, próbującej zepchnąć winę na Bidena, który „puścił piłkę w ruch”. Wielu komentatorów, w tym Peter Laffin z „Washington Examiner ” nazwał tę decyzję rozbiciem „fasady pro-life” Trumpa i Vance’a.
Wybiórcze „pro-life” w wydaniu Trumpa i Vance’a
Jak podkreśla Richardson, ani Trump, ani Vance nigdy nie byli zdecydowanie pro-life. Vance już przed wyborami zobowiązał się do zapewnienia dostępności mifepristonu. Także Trump twierdził, że jest „bardzo mało prawdopodobne”, że ograniczy dostęp do tego środka. Trump nakazał później Departamentowi Sprawiedliwości ochronę możliwości wysyłania tabletek poronnych przez pocztę. Innymi słowy: „panu Bogu świeczkę, diabłu ogarek”.
„Sam Trump jest jedynie okazjonalnie pro-life; Vance, pomimo swojego katolicyzmu, wydaje się niemal chętny do liberalizacji leku poronnego. Co więcej, biorąc pod uwagę federalne przepisy dotyczące aborcji wysyłkowej wprowadzone w erze COVID-19, trudno nie dostrzec, jak łatwy jest już dostęp do mifepristonu. Jest on dostępny pocztą u niezliczonych sprzedawców na całym świecie, legalnych lub nie, co sprawia, że zakazy aborcji na poziomie stanowym są w dużej mierze bez znaczenia w zapobieganiu aborcji chemicznej” – pisze Richardson.
Nie chodzi tu tylko o polityków. Niestety, według sondażu Gallupa z 2023 r., aż 63 procent Amerykanów opowiedziało się za utrzymaniem dostępności mifepristonu. Innymi słowy, zanim prezydent USA wprowadzi zakaz jego udostępniania, przekonać trzeba obywateli USA.
Mifepriston nie leczy, ale zabija dzieci i szkodzi kobietom
Autorka felietonu podkreśla, że mifepriston nie jest lekiem, ale środkiem poronnym, który powoduje także szereg groźnych efektów ubocznych groźnych u kobiet.
„Mifepriston spowodował sepsę lub inne zagrażające życiu skutki uboczne u 11 proc. kobiet, które stosowały go do aborcji domowej, zgodnie z analizą roszczeń ubezpieczeniowych. Może on również zanieczyszczać zasoby wody, choć Agencja Ochrony Środowiska (EPA) wydaje się niechętna do badania tej kwestii”.
Gdy w grę wchodzą pieniądze, nie ma znaczenia życie nienarodzonych istot, dobro kobiet i ochrona środowiska. „Zysk” i „rozwój gospodarczy” są dziś usprawiedliwieniem największej choćby niegodziwości. Te pojęcia stały się we współczesnym świecie, a zwłaszcza w Ameryce bożkami, którym trzeba nieustannie składać ofiary. A są to ofiary z tego, co najcenniejsze: z życia najmniejszych, bezbronnych istot ludzkich.
Gdzie jest sumienie Amerykanów?
Co stało się z sumieniem Amerykanów? Gdzie znikła ich świadomość moralna? Owszem, jak zauważa Richardson, Amerykanie, w tym także Trump, czują w głębi serca, że dzieci nie należy zabijać. Jednak łatwo jest im stłumić to odczucie, gdy chodzi o pierwszy trymestr ciąży, gdy istota ludzka ukryta w łonie matki jest trudniejsza do wyobrażenia.
„Bez chrześcijańskiej etyki wartości ludzkich trudno jest przekonująco argumentować za ochroną niewidocznego dziecka. Aborcje chemiczne, które zazwyczaj mają miejsce w dziesiątym tygodniu ciąży lub wcześniej, sprawiają, że sytuacja wydaje się bardziej prywatna; kobiecie może się wydawać, że sprawa dotyczy tylko jednej osoby – jej samej.”
To oczywista nieprawda. Samo hasło „mój brzuch – moja sprawa” jest tak naiwne, że aż trudno uwierzyć, że ktokolwiek je powtarza. Nie chodzi o brzuch kobiety, ale o jej macicę, w której rozwija się nowa istota ludzka. I niezależnie, czy jest to pierwszy, dziesiąty, czy trzydziesty tydzień – jest to cały czas ta sama istota ludzka, o czym świadczy niezmienność jej genotypu.
Wolność… bez odpowiedzialności
Podobnie jest z hasłem „pro-choice” –„wybór należy do kobiety”. Nie, gdy chodzi o inne życie ludzkie, wybór nie należy do żadnej drugiej osoby. Równie dobrze można twierdzić, że wolność wyboru mordercy ważniejsza jest niż wartość życia człowieka, który przez niego traci życie. Wolność musi łączyć się z odpowiedzialnością.
Decyzja FDA o dopuszczeniu kolejnej generycznej wersji mifepristonu oznacza jeszcze łatwiejszą dostępność tego środka, jeszcze większą rzekomą „wolność” jego stosowania, bez przyjęcia jakiejkolwiek odpowiedzialności za jego skutki.
Jak podkreśla Richardson, firmy produkujące i dystrybuujące ten środek, pozostawiają kobiety same sobie, mając jednocześnie świadomość potencjalnych skutków ubocznych. Gdy coś pójdzie nie tak, gdy po przyjęciu pigułki, kobieta dozna krwotoku lub innych objawów zagrażających jej życiu (a przypomnijmy – dzieje się tak u 11 procent kobiet), nie ma przy niej lekarza, pielęgniarki ani żadnego innego personelu medycznego, który mógłby ją ratować. To jednak nie ma znaczenia dla FDA. Nie chodzi o rzekomą „wolność wyboru kobiet”. Chodzi o większy zysk dla sieci. Taka jest brutalna prawda. Gdy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze…
Źródło: First Things