Pomimo pikujących wskaźników demograficznych i rosnącej emigracji, problem bezrobocia w Polsce wydaje się nie do rozwiązania
Wskaźniki demograficzne w Polsce pikują, poziom ochrony zdrowia osiągnął dno. Jedno, co się rządowi Tuska udało, to wysoki poziom bezrobocia, utrzymujący się przez cały czas trwania jego rządów. Mimo że już 2 mln 600 tys. osób wyjechało z kraju za pracą za granicę i mamy instytucję ministerstwa pracy, to problem bezrobocia jest niczym węzeł gordyjski. Nie do rozwiązania.
Liczba bezrobotnych zmniejsza się tylko wraz z nadejściem wiosny i początkiem robót sezonowych. I corocznymi wyjazdami Polaków za Odrę do pracy przy szparagach. Ciężko pracując, przez kwartał zarobią tam tyle, że pieniędzy wystarczy im na przeżycie w kraju przez pozostałe miesiące roku.
Choć na aktywizację bezrobotnych płyną kolejne transze pieniędzy, prowadzone są szkolenia i realizowane różnorodne „plany operacyjne”, nie zmniejsza to beznadziejności położenia ludzi pozostających bez pracy. Firmy usługowe powiązane z urzędami pracy „szkolą” i „nauczają”, pobierając za to spore pieniądze, ale pracodawcy nie chcą tych „wyszkolonych” zatrudniać, bo — wystarczy się przyjrzeć ofertom w pośredniakach — nie o takie kwalifikacje pracowników chodzi.
Całymi latami trwa więc chocholi taniec i bezrobotnych szkoli się na potęgę nie w tym, co na rynku pracy potrzebne. Co z tego, że np. pan Jacek W., pracujący przez lata jako złota rączka w jednej z kieleckich szkół, zwolniony z powodu redukcji zatrudnienia, odbył już dwa kursy: „Jak powinien wyglądać dobry życiorys” i „Jak zaprezentować się korzystnie na rozmowie kwalifikacyjnej”, skoro papierami z ukończenia owych nauk może się co najwyżej powachlować w czasie upałów. — Dostałbym robotę, gdybym skończył kurs na uprawnienia elektryczne lub obsługę wózków widłowych, bo podniósłbym kwalifikacje, ale tego nie zaproponowali — mówi z goryczą. Wylicza, że nie stać go na sfinansowanie zdobycia takich uprawnień z własnej kieszeni.
Nie ustaje dyskusja o konieczności przywrócenia profilowanych szkół zawodowych i techników dostosowanych do zapotrzebowania rynku pracy. A bezrobocie — do niedawna na poziomie 14 proc. ogółu Polaków w wieku produkcyjnym (mimo wyjazdów!) — spada nieco w sezonie wiosenno-letnim, by znów odbić jesienią, pogłębiając wśród ludzi poczucie frustracji i braku nadziei. Mieszanka desperacji i agresji związanych z brakiem nadziei jest niebezpieczna — ostrzegają psychologowie, ale rząd Tuska nadal wypycha młodych „niebezpiecznych” Polaków na emigrację i ma niezmiennie dobre samopoczucie. A prezydent Bronisław Komorowski stwierdził nawet podczas prezentacji przygotowanej przez Narodowy Bank Polski monety 5 zł „Odkryj Polskę — 25 lat wolności”, że „Przeżywamy złoty okres, złoty wiek w naszej Ojczyźnie”.
Pan Jurek z warszawskiego pośredniaka (wiek 50 plus, niepijący), który od siedmiu lat nie może znaleźć pracy, stwierdził, że chętnie zaprosiłby prezydenta, aby ten zobaczył, jak wielu ludziom, pozostającym już bez prawa do zasiłku, owe 5 zł musi wystarczyć na życie przez dwa dni. Bo „złoty wiek” przy obecnej bryndzy i gigantycznej nierówności społecznej to on miał w Peerelu, z którym tak „pan Bronek” jako opozycjonista walczył. — Komorowskiemu się opłaciło, mnie nie. Wtedy choć była robota, dzisiaj jej nie ma. Co to za wolność? — pyta pan Jurek, machając z rezygnacją ręką.
Kiedy przed laty stracił pracę, zainwestował w siebie i „posiadł” podstawy języka angielskiego. Ale dzisiaj angielski nie wystarczy. W ofertach w pośredniaku pracodawcy wymagają chińskiego lub wietnamskiego. To nie żart. W dodatku nawet Chińczyk czy Wietnamczyk (znani z grzeczności) nie raczą odpowiedzieć na wysłane CV. O Polakach nie wspominając.
Może wreszcie trzeba skończyć z tym udawaniem Greka, ze stwarzaniem pozorów, że problem bezrobocia resort rzeczywiście choć w pewnym stopniu chce rozwiązać, i sprawę postawić uczciwie. Powiedzieć, że chodzi o to, by na „rozwiązywaniu problemu bezrobocia” i „programach operacyjnych” zarobić. Bo zarobić się da. Jak? Przygotowując kolejne programy aktywizacji (wcześniej takowy, 50 plus, przygotowała z zespołem poprzednia minister pracy Jolanta Fedak — też z PSL) i upychając w rozsianych po całej Polsce urzędach pracy rodzinę tudzież znajomych. No i dać żyć innym, bo za różnego typu kursy wyspecjalizowane firmy liczą sobie sporo.
Ostatnio wymyślono jeszcze inny wabik na pracodawców. Żeby ich nie fatygować, nie zajmować im cennego czasu rozmowami, można samemu nagrać krótki filmik o sobie i wysłać. Jak nagrać filmik i co powinno w nim być, instruowały nawet nasze telewizje, anonsując ten pomysł jako hit! Z cennymi telewizyjnymi poradami pospieszyły też znane stylistki.
Zadowolony z siebie postsolidarnościowy establishment nie liczy się z rzeczywistością i stawia na solidarne kolesiostwo. Usadawia siebie i swoje dzieci na intratnych posadach za ciężkie pieniądze. Reszta niech haruje za „miskę ryżu”. Doprowadzono do totalnej demoralizacji, bo jakże inaczej scharakteryzować sytuację, w której dla większości współczesnych Polaków zdobycie pracy po znajomości to norma. Fasadowość zasad demokracji bije po oczach.
Młodzi to widzą. Po drugiej fali emigracji przyszła kolejna, w zeszłym roku wyjechało z kraju ponad 500 tys. osób. Ci, którzy się za granicą już urządzili, zabierają z kraju dzieci. Ściągają też rodziców. W Polsce o wyjeździe myśli już osiem na dziesięć osób. Pakują walizki młodzi, dobrze wykształceni, z całymi rodzinami. — Patriotyzm patriotyzmem, ale trudno kochać kraj, w którym nie da się żyć — tłumaczą chętni do wyjazdu.
Badania instytutu Millward Brown porażają: tylko 17 na 100 Polaków nie bierze pod uwagę emigracji. Demograf prof. Krystyna Iglicka-Okólska, rektor Uczelni Łazarskiego, alarmuje, że o ile w pierwszej turze emigracji z kraju wyjeżdżali głównie ludzie wykształceni albo desperaci, o tyle teraz myślą o tym i ci z miast, i ci ze wsi. Również pracujący na etacie i zarabiający powyżej 5 tys. zł.
Co ciekawe, do startu w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego sposobi się też obecny minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz. Zamiast jako minister pracy (PSL — wiadomo — sól ziemi) główkować, jak podać rękę takim jak pan Jacek i pan Jurek, którzy nie mają za co żyć, ostrzy sobie zęby na posadę europosła w Brukseli. W jego przypadku europarlament to jeszcze nie emigracja, ale... dezercja. No tak, w rządzie premiera Donalda Tuska, który zasłynął opinią, że „polskość to nienormalność”, nie ma się co temu dziwić.
I kto tu ma myśleć o bezrobotnych Polakach? Nie każdy jest Józefem Bąkiem czy zarabiającą krocie na modowym blogu córką premiera. Nie każdy, jak Rychu i Zbychu, ubija interesy na cmentarzu. Co najwyżej na nim wyląduje. Z głodu.
opr. mg/mg