Między kryzysem wartości a nihilizmem

W imię wolności człowieka współczesna kultura promuje wizję człowieka pozbawionego wyższych wartości - to prowadzi do negacji samego człowieczeństwa. Rozmowa z bpem Markiem Jędraszewskim

ANNA CICHOBŁAZIŃSKA: — Obecne czasy stawiają nas przed pytaniami, z którymi sami nie jesteśmy w stanie sobie poradzić. Wydaje się, że potrzebna nam jest narodowa edukacja o współczesnych zagrożeniach cywilizacyjnych, podana językiem przystępnym, zrozumiałym dla wszystkich. Tkwimy w wygodnym letargu, a w tym czasie osoby sprawujące władzę w instytucjach o globalnym zasięgu decydują o naszym życiu, rodzinie, sposobie wychowania dzieci. I w pewnym momencie budzimy się przerażeni, że przecież prawa te są niezgodne z naszym systemem wartości...

ABP MAREK JĘDRASZEWSKI: — Jest to sytuacja, na którą powinniśmy patrzeć tak, jak nas uczył w swojej encyklice „Fides et ratio” Jan Paweł II — właśnie poprzez dwa skrzydła naszego ducha: rozum i wiarę. Wiara wzbogacona o rozum każe nam ciągle na nowo odważnie patrzeć na współczesność i jej wyzwania. Od współczesności — także od trudności, jakie ona niesie — nie wolno uciekać. Trzeba uznać, że jest taka, jaka jest: nieraz bardzo trudna, czasem niezrozumiała. A z drugiej strony trzeba mieć na tyle wiedzy o chrześcijańskiej wierze, żeby na tę współczesność spojrzeć jej oczyma. I to nie jest nic nowego. O tym, że wiara domaga się rozumu, mówił już w XI wieku Anzelm z Canterbury. Taki też w swoich dociekaniach filozoficznych i teologicznych był w XIII wieku św. Tomasz z Akwinu. Trzeba przede wszystkim wiedzieć, że z punktu widzenia dobra samej nauki nie wolno dogmatyzować jej twierdzeń, hipotez, a nawet teorii. Nauka z samej definicji zmienia swoje paradygmaty. Na tym polega jej rozwój, a równocześnie postęp cywilizacyjny, do którego się ona przyczynia. Jeżeli natomiast dogmatyzuje się pewne twierdzenia naukowe i jeżeli, z drugiej strony, niektórzy teologowie uznają pewne twierdzenia naukowe z dziedziny przyrodoznawstwa lub humanistyki za ostateczne i niezmienne, zaczynają się trudności także w dziedzinie samej wiary. Na tym m.in. polegał opór niektórych środowisk teologicznych (choć nie wszystkich! — Galileusza, w czasie jego słynnego procesu przed inkwizycją, bronili i popierali nawet niektórzy kardynałowie kurialni) wobec nowej wizji świata związanej z heliocentryczną teorią Kopernika. Z drugiej strony, jeśli dochodzi do konfliktu między nauką a wiarą, to zawsze wcześniej czy później okaże się, że prawda jest po stronie Pana Boga i Jego Objawienia. On bowiem jest Najwyższą Prawdą. Wracając do Pani pytania: właśnie w duchu mocy samej prawdy, która wyrasta z syntezy wiary i rozumu, trzeba dostrzegać różnego rodzaju zagrożenia tkwiące we współczesnej kulturze, właściwie je oceniać i innych przed nimi ostrzegać. Na tym polega funkcja prorocka Kościoła. Na pewno należy w takim duchu spojrzeć również na ostatni List Episkopatu Polski na święto Świętej Rodziny, przestrzegający przed niebezpieczeństwami związanymi z ideologią gender.

— Wydawało się, że po strasznym XX wieku ludzkość odprawiła pokutę i wkroczyła na drogę humanizmu. Tak się jednak nie stało. Zabijane są zdrowe dzieci w łonach matek, aborcji eugenicznej poddawane są chore nienarodzone dzieci, eutanazji ludzie chorzy i starzy... Niczego się nie nauczyliśmy?

Chyba Pani zbyt optymistycznie patrzy na wiek XX, jeśli Pani uważa, że po katastrofach dwóch totalitaryzmów i po tragedii II wojny światowej świat się czegoś nauczył. A nawet jeśli się czegoś nauczył, to tylko częściowo, tylko na jakiś czas, i to nie do końca. Nawet jeżeli doszło do procesu norymberskiego i osądzenia zbrodni niemieckiego, hitlerowskiego nazizmu, to nie osądzono zbrodni drugiego systemu totalitarnego: sowieckiego komunizmu. Do dzisiaj ten system nie został uznany za zbrodniczy. Czyli tak pół na pół, zgodnie z logiką zwycięskich aliantów. Przecież w imię tej polityki z obrad procesu norymberskiego zdjęto sprawę Katynia. Taka była sytuacja polityczna i taka była wola polityczna wielkich tego świata. Po II wojnie światowej próbowano stworzyć ład oparty na humanizmie wyrażonym m.in. w Karcie Narodów Zjednoczonych (1945) czy w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka (1948). Ale zabrakło tam czegoś, co jest najbardziej fundamentalne — odwołania do Pana Boga. Zabrakło podstawy, co sprawia, że jeśli będziemy myśleć tylko na poziomie pewnego humanizmu, to możemy mieć pewność: prędzej czy później zostanie on zakwestionowany przez jakąś inną doktrynę, która będzie pretendowała do miana humanizmu. I tak też się stało. Niestety, rację miał Dostojewski, który powiedział, że jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno. To samo stwierdził Kołakowski w swojej słynnej książce z połowy lat 80. Do tego trzeba dodać bolesne, ale prawdziwe stwierdzenie: jeśli Boga nie ma, to rozum jest w stanie uzasadnić i usprawiedliwić każdą zbrodnię. Tak było w czasach totalitarnych XX wieku, tak jest również teraz.

— Totalitaryzm się odrodził?

W innej formie, ale tak, gdybyśmy oparli się na definicji Chantal Delsol, która mówi, że totalitaryzm polega na tym, iż przyznaje on jednym ludziom prawo skazywania na śmierć lub na wyeliminowanie z publicznego życia innych ludzi. Totalitaryzm bolszewicki walczył z wrogami ludu z punktu widzenia własności: wrogiem ludu był więc burżuj lub kułak; niemiecki totalitaryzm nazistowski dzielił ludzi z punktu widzenia rasistowskiego: stąd antysemityzm i związany z nim Holocaust oraz pełne pogardy spojrzenie na Słowian, przedstawianych jako rasa niewolników. A dzisiaj pojawiło się nowe kryterium — biologiczne. Ci, którzy mają władzę: sprawni, wydajni, piękni i młodzi, mogą, w imię ustanowionego przez siebie prawa, decydować o tym, że można zabić dziecko w łonie matki, o tym, że w imię tzw. konsensusu politycznego można zabijać nienarodzone dzieci z zespołem Downa, że w imię tzw. dobrej śmierci, czyli eutanazji, można eliminować starych i chorych. Nie chcą brać pod uwagę faktu, iż to, że żyją, że są młodzi, sprawni i wydajni, to dzięki temu, że — wchodząc w logikę ich myślenia — ich rodzice mieli kaprys, by mieć dziecko i nie zabić go. A ponadto żyją w przekonaniu, że będą wiecznie młodzi, że nie dotknie ich wiek dojrzały, a potem, gdy będą jeszcze żyli — postępujące starzenie się.

— A przecież działania przeciw życiu, przeciw godności człowieka trwają już od lat. Rządy legalizują aborcję, eutanazję, nadają prawa związkom homoseksualnym, w tym — do adopcji przez te pary dzieci. A tak naprawdę dopiero ubiegłoroczna medialna akcja genderowa spowodowała w Polsce ogólnonarodową dyskusję o zagrożeniach cywilizacyjnych...

To niewątpliwie dość późna dyskusja, bo przecież walec podważania godności człowieka, powołanego na obraz i podobieństwo Boga do życia i do przekazywania życia, trwa już od tzw. rewolucji '68. Ale — mówię tu o Polsce i krajach tej części Europy — nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę ze skali tych zjawisk. Dla nas tamten rok wiąże się przede wszystkim z tzw. wydarzeniami marcowymi, z ingerencją wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji i ze zduszeniem Praskiej Wiosny. Dla nas były to problemy utrzymania się Gomułki przy władzy poprzez to, że stał się sojusznikiem Breżniewa w walce przeciwko odnowie w czechosłowackiej partii komunistycznej, która chciała mieć bardziej ludzkie oblicze — bo tak należy patrzeć na Praską Wiosnę Aleksandra Dubèeka. Natomiast rok '68 na całym Zachodzie, od Francji, Niemiec i Włoch po Stany Zjednoczone i Japonię, to strajki studenckie obejmujące cały intelektualny świat, to Woodstock, to te same hasła: „Zabrania się zabraniać”, „Żadnego Boga czy mistrza, bogiem jestem ja”, to odrzucenie wszelkich norm moralnych związanych z życiem seksualnym i tajemnicą przekazywania życia. To ideologia, która tworzyła się od początku lat 60. i o której jeszcze do niedawna niewiele wiedzieliśmy. Myślę, że nawet partie chadeckie w Europie Zachodniej nie zdawały sobie z tego sprawy. Były pewne siebie, bo miały władzę polityczną: we Włoszech czy w Niemczech Zachodnich, tymczasem na uniwersytetach — zgodnie z teorią komunisty Gramsciego o lewicowej rewolucji dokonującej się poprzez kulturę — rozprzestrzeniał się potężny, bardzo wpływowy ruch związany z hasłami, które głosili przedstawiciele tzw. szkoły frankfurckiej, zwłaszcza Herbert Marcuse ze swoją książką „Eros i cywilizacja”. Ich poglądy rozsadzały od wewnątrz ówczesne społeczeństwa zachodnie, które żyły w oparciu o powszechnie przyjmowane zasady moralności, wynikające z przykazań Dekalogu od czwartego do dziesiątego. Jak wiadomo, trzy pierwsze przykazania zostały zakwestionowane już wcześniej, w czasach Oświecenia, zwłaszcza podczas rewolucji francuskiej 1789 r.

— Czy to właśnie na uniwersytetach wykuwała się nowa, niebezpieczna ideologia?

Tak. W tych nowych ideologiach pojawiały się hasła, że trzeba się wyzwolić z wszelkich ograniczeń i że probierzem tego wyzwolenia jest to, na ile ludzie potrafią wyzwolić się z norm obyczajowych związanych z seksualnością. Była to swoista zbitka idei wchodzących w skład marksizmu i freudyzmu. W tym samym czasie, w 1968 r., na zakończenie Roku Wiary, Paweł VI ogłosił słynne „Credo”, w którym znajduje się obszerny passus mówiący o tym, że wiara polega także na wiernym trwaniu przy nauczaniu Kościoła. Miesiąc później, w lipcu 1968 r., Ojciec Święty opublikował słynną encyklikę „Humanae vitae”, podejmującą zagadnienia moralne związane z życiem małżeńskim i prokreacją. Paweł VI odrzucił w niej dopuszczalność antykoncepcji, w tym — stosowanie słynnej wówczas pigułki antykoncepcyjnej. Encyklika spotkała się z ogromnym atakiem ze strony wszystkich „postępowych sił świata”. Co więcej, nie wszystkie episkopaty poparły jednoznacznie Ojca Świętego. Pod tym względem jednoznaczność zachował Episkopat Polski. Decyzja Pawła VI o publikacji „Humanae vitae” zrodziła się m.in. dzięki pracom kard. Karola Wojtyły. W 1968 r. rozpoczął się w świecie cywilizacji zachodniej proces przenikania do życia publicznego elementów seksualnych. Oczywiście, w imię wolności i wyzwolenia człowieka. Ten proces trwa, pokonując coraz to nowe bariery intymności związanej z godnością osoby ludzkiej. Doszło do tego, że współczesny człowiek już od dziecka jest nieustannie atakowany przez niczym nieograniczony seksualizm. Niewątpliwie wszystko to wchodzi w zakres tego, co w napisanej w 1987 r. encyklice „Sollicitudo rei socialis” Jan Paweł II określił mianem „struktur zła”. Z tymi strukturami trzeba zdecydowanie walczyć w imię ludzkiej solidarności. Do tego wzywał Papież. Potem nadszedł rok 1989. Padł mur berliński. Wydawało się, że nadeszła wreszcie wiosna dla Kościoła żyjącego w Europie Środkowo-Wschodniej. Rzeczywiście, Kościół katolicki istniejący w krajach dawnego bloku komunistycznego wyszedł z bardzo trudnej sytuacji, w przypadku Kościoła w ówczesnej Czechosłowacji z sytuacji wręcz tragicznej. Uwolnienie od dominacji ze strony Związku Radzieckiego nie było jednak kresem niedoli i nieszczęść. Na początku lat 90., wraz z wejściem w gospodarkę opartą o prawa wolnego rynku, kraje te dotknął bowiem bardzo bolesny kryzys ekonomiczny. W Polsce był on konsekwencją planu Balcerowicza.

— W tej sytuacji elementy związane z życiem i jego przekazywaniem schodziły na drugi plan...

Pamiętam dyskusje, które pojawiły się w Sejmie na początku lat 90. w związku z postulatami wielu posłów inspirujących się nauką Kościoła, aby zmienić ustawę aborcyjną z czasów Gomułki. Pamiętam także wypowiedzi ich przeciwników, którzy postulowali, by „skończyć z ideologią” i z wszelkimi „problemami pozornymi” czy też „problemami zastępczymi”, a zająć się „realnymi problemami Polaków”. Tak jakby życie dzieci nienarodzonych było problemem pozornym, a nie problemem jak najbardziej realnym i poważnym, od którego należało zaczynać odbudowę Polski po półwiecznej dewastacji nie tylko gospodarczej, ale przede wszystkim moralnej, będącej tragicznym owocem panowania u nas komunizmu! Nota bene, dzisiejsza zapaść demograficzna Polski wynika m.in. z tego, że do dnia dzisiejszego nie powstała realna polityka prorodzinna ze strony państwa. Ciągle traktuje się ją, mniej lub bardziej wyraźnie, jako „problem zastępczy”. Ale wracając do naszej głównej myśli: po wielu dyskusjach doprowadzono do pewnego rozwiązania kompromisowego, w wyniku którego doszło do powstania obowiązującej do dziś Ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. Kompromis ten wyraźnie widać już w samych sformułowaniach tytułu tej ustawy: jest w nim mowa o płodzie ludzkim, a nie o nienarodzonym jeszcze dziecku; zostały ponadto sformułowane pewne warunki umożliwiające aborcję, czyli, w rzeczywistości, warunki dopuszczające do zabójstwa dziecka w majestacie demokratycznie stanowionego prawa. W tym kontekście trzeba dopowiedzieć jedno bardzo ważne, moim zdaniem, stwierdzenie: jest to kompromis na poziomie polityki. Ale polityka nie jest czymś, co jest constans, co jest raz na zawsze stałe. Jest ona rzeczywistością płynną, tak jak zmienne jest życie społeczne. Z tego wynika, że jeśli coś w danym okresie zostało osiągnięte jako skutek pewnego kompromisu, w przyszłości, gdy nowa sytuacja będzie temu sprzyjała, może, a nawet powinno, być poprawione. Z raz osiągniętego kompromisu nie wolno czynić dogmatu — a to ostatnio miało miejsce w przypadku prowadzonych w Sejmie dyskusji związanych z próbami poprawy istniejącej ustawy dopuszczającej aborcję. To w odniesieniu do wierzących — i nie tylko — parlamentarzystów. Z drugiej natomiast strony, jeśli Ojciec Święty Jan Paweł II w numerze 73. ogłoszonej w 1995 r. encykliki „Evangelium vitae” mówi, że w niektórych trudnych sytuacjach parlamentarzysta, jednoznacznie broniący prawa do życia dla dzieci nienarodzonych, może iść niekiedy na kompromis, „udzielając swego poparcia propozycjom, których celem jest ograniczenie szkodliwości ustawy dopuszczającej aborcję i zmierzających w ten sposób do zmniejszenia jej negatywnych skutków na płaszczyźnie kultury i moralności publicznej”, to nie odnosi się to do nauczania Kościoła i do jednoznacznych zasad, których Kościół musi bronić. Gdy chodzi o obronę życia, nie ma miejsca na kompromisy — tak jak bezkompromisowe jest piąte przykazanie: „Nie zabijaj!”. Podobnie jest także, gdy chodzi o ochronę dzieci przed deprawacją seksualną już na poziomie przedszkoli, którą obecnie usiłuje się wprowadzać poprzez różne programy unijne i za którą stoją pewne struktury państwowe. Przykazanie szóste jest przykazaniem Boskim, które Kościół musi głosić i którego musi też zdecydowanie bronić w całej jego jednoznaczności. Tak właśnie nauczał nas Jan Paweł II, m.in. w opublikowanej w 1981 r. adhortacji „Familiaris consortio”: „Jako Nauczyciel [Kościół] nieustannie głosi normę moralną, która winna kierować odpowiedzialnym przekazywaniem życia. Nie jest bynajmniej autorem tej normy ani jej sędzią. Kościół, posłuszny prawdzie, którą jest Chrystus i którego obraz odbija się w naturze i godności osoby ludzkiej, tłumaczy normę moralną i przedkłada ją wszystkim ludziom dobrej woli, nie ukrywając, że wymaga ona radykalizmu i doskonałości” (nr 33). To samo Papież powtórzył później, w 1993 r., w encyklice „Veritatis splendor”, w numerze 95.

— Rok 2013 był czasem pewnego rozbudzenia, zainteresowania problematyką gender w mediach, zwłaszcza katolickich...

Przeglądałem prasę katolicką ostatnich miesięcy. Ukazało się w niej wiele artykułów na ten temat. Dzięki temu do społeczeństwa zaczęła powoli docierać świadomość zagrożeń związanych z tą ideologią. Rodzice zaczęli bardziej interesować się tym, czego uczy się ich dzieci lub z czym dzieci, zwłaszcza w przedszkolach, się spotykają. Stąd List Episkopatu Polski na święto Świętej Rodziny. Ja sam w liście do archidiecezjan z okazji świąt Bożego Narodzenia — w imię solidarności z małym Jezusem, Bożym Dzieckiem, które się narodziło — pisałem o miłości do dzieci, o konieczności czujności i ochrony przed zagrożeniem deprawacją niewinnych i najmłodszych. Kilka dni później otrzymałem bardzo obszerny list od pewnych rodziców, opisujący sytuację w jednej z łódzkich szkół, w której doszło do takiej deprawacji. Ich jedenastoletnia córka przyszła do domu ze szkoły wzburzona i zagubiona po tym, jak na lekcji prowadzonej przez bibliotekarkę dowiedziała się o problemach życia małżeńskiego przedstawianych na przykładach prawdziwie patologicznych — homoseksualistów. Ojciec udał się w tej sprawie najpierw do proboszcza, a następnie, za jego radą, do dyrekcji szkoły. Odbyło się spotkanie z panią dyrektor, wicedyrektorkami i panią, która prowadziła tę lekcję. Okazało się, że w tym zdarzeniu nie dostrzeżono niczego złego. „No cóż, mleko się rozlało...” — powiedziała bezdusznie pani dyrektor. W tej sytuacji ona nie ma już nic więcej do roboty, a ponadto pani bibliotekarka ma uprawnienia do prowadzenia tego typu zajęć. To przerażające! Okazuje się, jak ważne są postawy rodziców. Jak bardzo muszą być czujni i bronić swoich dzieci — także na terenie szkoły. Nikomu z nas nie wolno milczeć. Trzeba być znakiem sprzeciwu. Trzeba mobilizować całą opinię publiczną.

— Tylko czy starczy nam sił na protesty, jeżeli będą się one odbijać od ściany niezrozumienia...

W drugiej połowie 2013 r. w najbardziej opiniotwórczych pismach katolickich pisało się na ten temat bardzo wiele. Bogu dzięki. Był też atak medialny ze strony genderystów — z ich punktu widzenia zapewne zrozumiały. Ale rzeczywiście — może być tak, że temat się w mediach skończy. Bo trudno ciągle do tej samej sprawy wracać, a tymczasem genderyści będą dalej swój walec pchać naprzód i realizować w polskich szkołach i przedszkolach programy unijne i nie tylko unijne. Dodajmy: są to programy, które stoją w ewidentnej sprzeczności z ciągle obowiązującą Ustawą o systemie oświaty z 1991 r., gdzie w preambule wyraźnie się stwierdza, że w „nauczaniu i wychowaniu — respektując chrześcijański system wartości — za podstawę przyjmuje [się] uniwersalne zasady etyki”. Czy ideologia gender jest zgodna z chrześcijańskim systemem wartości? Pytanie czysto retoryczne. To, co się dzieje pod tym względem w wielu ośrodkach oświatowych, jest po prostu sprzeczne z prawem. Rodzi się więc kolejne pytanie retoryczne: gdzie tu jest państwo prawa? Wobec takiej sytuacji nigdy nie dość wysiłków w ukazywaniu całej prawdy o gender. A z drugiej strony ważne jest to, aby rodzice obudzili się w trosce o własne dzieci i protestowali przeciwko temu, co jest ewidentnie złe i co dzieje się także w szkole. Dzieci nie są własnością państwa, dyrekcji szkoły ani instruktorów i propagatorów genderyzmu. Odpowiedzialność za ich wychowanie jest przede wszystkim świętym obowiązkiem rodziców, którym Kościół poprzez swoją pracę duszpasterską pragnie pomóc.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama