Zamach terrorystyczny, do którego doszło pod koniec października br. na ulicach Manhattanu w Nowym Jorku, to kolejny akt niekończącego się dramatu
Zamach terrorystyczny, do którego doszło pod koniec października br. na ulicach Manhattanu w Nowym Jorku, to kolejny akt niekończącego się dramatu, którego od wielu lat doświadcza cywilizacja Zachodu. Ataki motywowane islamskim terroryzmem stają się coraz poważniejszym problemem. Czy nowy amerykański prezydent uchroni Stany Zjednoczone przed podzieleniem losu Unii Europejskiej, dla której podobne zamachy stały się już elementem codziennej rzeczywistości?
Globalna wojna z terroryzmem, którą prezydent George W. Bush ogłosił po atakach na World Trade Center we wrześniu 2001 r., trwa nadal. Mimo upływu kilkunastu lat jej koniec wciąż jest wizją odległej przyszłości, której nie sposób zdefiniować w jakichkolwiek ramach czasowych. Dająca się przewidzieć perspektywa nie rysuje bowiem przed nami możliwości ostatecznego zwycięstwa w walce z najniebezpieczniejszym wrogiem, z którym przyszło nam się mierzyć w pierwszych dekadach XXI wieku. Coraz częściej eksperci dochodzą do przykrego wniosku, że zagrożenie terrorystyczne nie zostanie w pełni zażegnane, a my — przedstawiciele zachodniej cywilizacji — będziemy musieli nauczyć się żyć w ciągłym niebezpieczeństwie, uwzględnić niejako możliwość śmierci w wyniku ataku motywowanego islamskim ekstremizmem w problemach naszej codzienności. Przy pomocy odpowiednich środków bezpieczeństwa, uszczelnienia granic, a także np. dozbrojenia praworządnych obywateli możemy jednak zminimalizować liczbę potencjalnych ofiar islamskiego terroru.
Przeciwnik, z którym walczymy, często nie nosi mundurów, nie posiada regularnych dywizji, których rozbicie oznaczałoby zwycięstwo, nie ma także swojego stałego terytorium, którego przejęcie zapewniłoby nam ostateczną wygraną. Zamiast tego ukrywa się wśród cywilów, wykorzystując ich jako żywe tarcze. Dokonuje niespodziewanych ataków, które coraz częściej przybierają formę prymitywnych zamachów, niewymagających ani skomplikowanego planowania, ani też dużych nakładów finansowych. To trend, który służby obserwują od dłuższego czasu. Kiedyś terroryści przeprowadzali kosztowne i skomplikowane logistycznie ataki, do których dochodziło rzadziej, lecz ich żniwo było na ogół nieporównywalnie większe. Porywanie samolotów (11 września 2001 r.) czy podkładanie ładunków wybuchowych (atak na londyńskie metro w 2005 r.) to przykłady tego typu strategii terrorystycznej. Im bardziej skomplikowany zamach, im większą grupę terrorystów angażuje, tym łatwiej go służbom specjalnym wykryć i udaremnić. Działania prewencyjne są jednak znacznie trudniejsze, gdy ataku terrorystycznego dokonują tzw. samotne wilki, terroryści działający w pojedynkę, którzy właściwie nie muszą niczego planować — po prostu chwytają za karabin, nóż czy siekierę i zaczynają zabijać ludzi lub, jak to miało miejsce ostatnio na Manhattanie, a wcześniej wielokrotnie na ulicach europejskich miast — wsiadają do ciężarówek i rozjeżdżają pieszych. Koszty przeprowadzenia takiej operacji terrorystycznej są minimalne, często bowiem nie przekraczają kilkudziesięciu dolarów.
Inaczej sprawa ma się w Unii Europejskiej, gdzie w ostatnich miesiącach wielokrotnie dochodziło do podobnych ataków. W 2016 r. w Berlinie muzułmański terrorysta rozjechał 12 osób i ranił 56 kolejnych na jarmarku z okazji świąt Bożego Narodzenia. Niemieckiej policji nie udało się wtedy schwytać sprawcy, co może sugerować problemy z wyszkoleniem funkcjonariuszy, ich nieprzygotowanie na ewentualność tego typu ataków oraz brak odpowiednich procedur bezpieczeństwa. Zamachowiec zdołał wyjechać do Włoch, dopiero tam został zastrzelony przez miejscowe służby. Otwarte granice wewnętrzne UE ułatwiają, niestety, terrorystom podróżowanie po Europie. Kiedy dodamy do tego nieszczelność granic zewnętrznych, sytuacja staje się wyjątkowo niebezpieczna i trudna do opanowania. W marcu br. w Londynie inny muzułmański ekstremista użył samochodu, by przeprowadzić zamach na moście Westminsterskim, znajdującym się w bliskim sąsiedztwie brytyjskiego parlamentu. Pod kołami rozpędzonego pojazdu zginęło wtedy 4 pieszych, a prawie 50 zostało rannych.
Doświadczenie Starego Kontynentu pokazuje, niestety, że wbrew temu, co mogłoby się wydawać, w wyniku tego typu prymitywnych i niskobudżetowych ataków mogą zginąć dziesiątki osób. Najlepszym przykładem jest zamach, do którego doszło w lipcu 2016 r. w Nicei we Francji. Pod kołami rozpędzonej ciężarówki prowadzonej przez muzułmańskiego terrorystę życie straciło wtedy aż 86 osób, a kolejnych 458 zostało rannych.
Docieram do Polaka z New Jersey, który od wielu lat mieszka w USA. Jego dom znajduje się niedaleko miasta Paterson, w którym mieszkał muzułmański terrorysta odpowiedzialny za niedawną tragedię na Manhattanie. Pytam mojego rozmówcę o przygotowanie i wyszkolenie amerykańskich policjantów, szczególnie w kontekście ich zdolności do przeciwdziałania terroryzmowi i walki z nim.
— W USA na każdym kroku widać wielki profesjonalizm policji, a także wyszkolone praktycznie do odruchów nawykowych schematy działania funkcjonariuszy. Sposób ich zachowania w sytuacjach kryzysowych jest po prostu tak perfekcyjny, że ma się wrażenie, jakby te procedury trenowali dzisiaj rano — opowiada „Niedzieli” Bogumił Olewiński z Garfield w hrabstwie Bergen.
— Policja w USA jest jednocześnie brutalna (dla przestępców) i bardzo delikatna (dla praworządnych obywateli). Gdy jedziesz drogą, a na skrzyżowaniu policjant kieruje ruchem, to jeżeli się zgubiłeś i podjeżdżasz do niego z prośbą o pomoc, to taki funkcjonariusz zatrzyma cały ruch i udzieli ci pomocy — wyjaśnia.
Chociaż w USA też istnieje problem dzielnic, do których niekiedy strach wejść po zmroku, amerykańska policja, mówiąc kolokwialnie, nie wymięka. Inaczej niż jej europejskie odpowiedniki — dla funkcjonariuszy z USA nie istnieją tzw. no-go zones.
— Getta w USA różnią się od tych w Europie jedną dość istotną rzeczą. Mianowicie policja w USA nie boi się do nich wjeżdżać, wręcz przeciwnie — to mieszkańcy na widok policji czują respekt przed władzą i wiedzą, kto rządzi w mieście — opowiada Olewiński.
Wróg już dawno przeniknął na nasze terytorium. Wojna z terroryzmem toczy się zatem nie tylko na odległych bliskowschodnich pustyniach, w afgańskich wioskach czy irackich i syryjskich miastach. Dzisiaj coraz częściej doświadczamy jej na ulicach zachodnich metropolii — tuż pod naszym nosem! My, Europejczycy, wpuściliśmy na własne terytorium konia trojańskiego islamskiego terroryzmu. Przyzwolenie państw Unii Europejskiej na masową i nielegalną imigrację z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, która od kilku lat stanowi wielkie zagrożenie dla Starego Kontynentu, a także brak odpowiednich procedur i kontroli wpuszczanych do nas muzułmańskich uchodźców i imigrantów doprowadziły ostatecznie do przeniknięcia na nasze terytorium wielu groźnych ekstremistów.
Nie tak dawno temu, gdy przeciwnicy polityki otwartych granic ostrzegali, że w olbrzymim i niekontrolowanym tłumie muzułmańskich uchodźców i imigrantów, którzy od kilku lat zalewają terytorium Unii Europejskiej, mogą się znajdować groźni terroryści, środowiska lewicowe pukały się w czoło. Wielokrotnie oskarżały one swoich prawicowych oponentów o rasizm, ksenofobię, islamofobię, zacofanie i zdradę europejskich wartości. Podobne oskarżenia pod adresem środowisk konserwatywnych pojawiały się również w Stanach Zjednoczonych, gdzie Partia Republikańska, na czele z Donaldem Trumpem, podkreślała konieczność uszczelnienia granic oraz ograniczenia imigracji z krajów muzułmańskich (w tym przyjmowania uchodźców — przyp. red.). Ostatecznie okazało się, że te obawy były w pełni uzasadnione.
Według amerykańskiego konserwatywnego think tanku „Heritage Foundation”, terroryści, którym udało się przeniknąć do Europy, udając uchodźców, uczestniczyli w sumie w 15 proc. przeprowadzonych oraz powstrzymanych zamachów.
Duże sukcesy w walce z Państwem Islamskim w Syrii oraz Iraku, o których niedawno donosiła zachodnia prasa, są bez wątpienia powodem do radości i kamieniem milowym w wojnie przeciwko terroryzmowi. Eksperci od bezpieczeństwa zwracają jednak uwagę, że osłabienie, a nawet totalne unicestwienie ISIS wcale nie będzie oznaczać końca naszych problemów. Szacuje się, że z Europy na Bliski Wschód wyjechało ok. 5 tys. obywateli Unii Europejskiej, którzy wstąpili w szeregi Państwa Islamskiego. Jeszcze w tym roku 20-30 proc. z nich ma powrócić do swoich europejskich ojczyzn. Jeżeli nie ma dowodów przeciwko konkretnej osobie, trudno takich ludzi zatrzymać na granicy, ponieważ legitymują się oni obywatelstwami państw UE. Z tego względu wielu przedstawicieli służb specjalnych nieoficjalnie przyznaje, że najlepszym rozwiązaniem byłaby śmierć takich osób, zanim zdążą sie stawić na przejściu granicznym. Niedawno na antenie jednej z polskich telewizji mówił o tym były rzecznik prasowy naszej policji Mariusz Sokołowski. O tym, jak wielkie zagrożenie stanowią powracający bojownicy ISIS posiadający obywatelstwa państw UE, świadczyć mogą zamachy w Paryżu z listopada 2015 r. Ich autorami byli właśnie terroryści, którzy wcześniej walczyli na Bliskim Wschodzie, a następnie powrócili do Europy, m.in. Salah Abdeslam.
Środowiska lewicowe próbują jednak sugerować, że wiązanie wzrostu zagrożenia terrorystycznego z kolejnymi falami uchodźców i imigrantów jest nieuzasadnione. Na potwierdzenie tej tezy przywołują statystykę, według której za większość zamachów w Europie motywowanych islamskim terroryzmem odpowiadają obywatele państw członkowskich UE arabskiego pochodzenia. To jednak przecież potomkowie imigrantów, najczęściej z drugiego lub trzeciego pokolenia. Zatem są bezpośrednim następstwem zjawiska masowej imigracji. To osoby niezasymilowane, kulturowo nadal żyjące w zupełnie innym świecie, zradykalizowane już na terytorium europejskim przez pobratymców o ekstremistycznych poglądach. Źle się dzieje, kiedy cenzura poprawności politycznej uniemożliwia nam definiowanie zagrożeń takimi, jakimi one faktycznie są. To niebezpieczny trend. Zaklinanie rzeczywistości nigdy nie wychodzi na dobre. Na terytorium największych europejskich miast powstają getta, w których wychowują się m.in. radykałowie i wszelakiej maści element przestępczy. Dzielnice ongiś znane z panującego w nich spokoju i porządku stają się strefami, do których strach wejść po zmroku. Słowem, powoli tracimy nasz własny dom — Europę. Doświadczyłem tego w trakcie mojego niedawnego wyjazdu do Brukseli. Gdy zwiedzałem dzielnice miasta, m.in. owiane bardzo złą sławą i uważane za jedną z największych wylęgarni terrorystów Molenbeek, bacznie przyglądałem się strukturze belgijskiego społeczeństwa, a także sytuacji panującej na ulicach stolicy Unii Europejskiej. Jak wygląda wielokulturowość Brukseli? Zjawisko to raczej należy określić mianem „wielokulturowości urojonej”. Z definicji wielokulturowość oznacza mnogość ludzi pochodzących z różnych kultur na jednym terytorium. W Brukseli widać raczej 2 kultury: europejską, kulturę gospodarzy — będącą w defensywie, którą reprezentują rdzenni Belgowie, a także wszyscy ci imigranci, którzy chcieli stać się Belgami i przyjąć panującą tutaj kulturę; oraz posiadającą coraz liczniejszą reprezentację — cywilizację muzułmańską, która w wielu miejscach zaczyna być, niestety, dominująca. Jej przedstawicielami są ci muzułmańscy imigranci, którzy zamiast się asymilować, postanowili przenieść swój bliskowschodni styl życia do Europy.
Obce im są nasze wartości, których nie próbowali nawet zrozumieć. Jedni z nich staną się terrorystami, inni pójdą w szranki z prawem, stając się pospolitymi bandytami, a jeszcze inni w poczuciu totalnego zagubienia i niezrozumienia otaczającej ich kultury, którą sami świadomie odrzucili, staną się marginesem społeczeństwa, żyjącymi w skrajnej biedzie ludźmi, których z Europą i wartościami tutaj panującymi nie będzie łączyć absolutnie nic. Wielu z nich trafi do coraz większych dzielnic-gett, z których już nigdy nie uda im się wydostać. Tolerowanie takiego stanu rzeczy to świadome proszenie się o kłopoty i ciche przyzwolenie na postępujący rozpad europejskiego społeczeństwa, budowanego całe wieki na fundamentach cywilizacji judeochrześcijańskiej.
Europa powinna czym prędzej wziąć przykład ze swojej młodszej siostry po drugiej stronie Atlantyku. Amerykańskie społeczeństwo również bowiem składa się z wielu kultur, jednak tworzą one jeden naród — naród wielu narodów. Na czym polega zatem różnica? W USA imigranci bardzo szybko stają się Amerykanami, zaczynają żyć po amerykańsku, a wszystkich, niezależnie od pochodzenia, łączą te same amerykańskie wartości. Pierwsze, co się robi po przyjeździe do USA, to wywieszenie amerykańskiej flagi. Za oceanem imigrant uczy się patriotyzmu na każdym kroku — w szkole, od sąsiadów, na ulicy, w pracy oraz na stadionie czy w kinie. Amerykanie epatują dumą ze swojego kraju, Europejczycy natomiast coraz częściej preferują zgoła odmienny model obywatela. Duma z własnej ojczyzny oraz epatowanie miłością do niej zapala w nich raczej irracjonalną lampkę ostrzegawczą — uwaga: faszyzm! — zamiast wzbudzać pozytywne skojarzenia. To w dużym stopniu efekt powszechnej w Europie skrajnie lewicowej ideologii, której zbyt silnie manifestowany patriotyzm zawsze wadził...
— Nie mam nic przeciwko temu, żeby różne narodowości trzymały się razem i kultywowały swoją kulturę, religię czy wywieszały swoje flagi narodowe. Wszystko jednak pod warunkiem, że akceptują i przestrzegają prawo USA, a flaga USA wisi powyżej flagi kraju, z którego pochodzą. Przecież wszyscy w USA jesteśmy imigrantami. Każdy z nas skądś pochodzi i wszyscy razem musimy się szanować i czerpać z naszych tradycji — podkreśla Bogumił Olewiński.
— Problem pojawia się wtedy, gdy ktoś, kto wyemigrował z państwa, w którym nie chciał mieszkać, próbuje wprowadzić taki sam porządek w kraju, do którego wyemigrował. To po co emigrował? — dodaje.
Przyjmujmy zatem imigrantów tak, jak robią to Amerykanie — z różnych części świata i kultur, zamiast głównie muzułmanów z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Po skrupulatnej kontroli i procesie weryfikacji, a nie na zasadzie bezrefleksyjnego wpuszczania wszystkich przez otwarte granice. Od początku uczmy ich miłości do naszego kraju i kultury, epatujmy nią, tak by również imigranci przesiąkali naszym stylem życia. Wielokulturowość zda bowiem egzamin tylko wtedy, gdy wszystkie kultury spajać będzie ta jedna dominująca, nadrzędna — kultura kraju gospodarzy.
opr. mg/mg