Obchody rocznicy 4 czerwca 1989 przeniesione do Krakowa - czy na pewno to wina "zadymiarzy"?
Ten tekst nie jest w zasadzie artykułem, a raczej oskarżycielską zbitką publicznych wypowiedzi, pokazującą, że czwartego czerwca — w 20. rocznicę historycznych wyborów parlamentarnych - nie mamy już właściwie czego świętować. Nie po tym, co zostało powiedziane w ciągu ostatnich kilkunastu dni.
W rozgrywającym się między związkowcami i rządem sporze o tegoroczne obchody rocznicy obalenia komunizmu faulują obie strony. I obie uważają, że to przeciwnikowi, nie im, należy się czerwona kartka za boiskową brutalność. Jakakolwiek szansa na kompromis ginie tutaj w morzu wzajemnych inwektyw, tumulcie policyjnych pałek, swądzie palonych opon i wiecznym oglądaniu się na słupki sondażowego poparcia.
Mówi rząd
Kto właściwie zaczął tę bezpardonową wojnę o Polski Czerwiec? Czy stoczniowcy, zapowiadając manifestację w obronie stoczni i swoich miejsc pracy w tym samym dniu i w tym samym miejscu, w którym planowano rocznicowe spotkanie szefów rządów państw europejskich z młodzieżą? Czy też może raczej premier Tusk swoją decyzją o przeniesieniu politycznej części obchodów z Gdańska do Krakowa, motywowaną podobno chęcią „uniknięcia kompromitacji Polski” w przypadku ewentualnych starć policji ze związkowcami? Nie wiadomo. Pewne jest za to, że obecne wydarzenia są bezpośrednią pochodną tego, co stało się kilka tygodni wcześniej pod Salą Kongresową w Warszawie, kiedy to policja przy pomocy pałek i gazu pieprzowego rozpędziła związkowców z „Solidarności”, demonstrujących w czasie kongresu Europejskiej Partii Ludowej. I to właśnie echo tamtych wydarzeń wyznacza tak naprawdę rytm i ton dzisiejszej dyskusji wokół obchodów Czerwca '89. Rządzący konsekwentnie nazywają więc związkowców „zadymiarzami”, ci zaś rewanżują się politykom równie mocnymi „tchórzami” i „zdrajcami”.
Przykłady? Proszę bardzo. Wywodzący się z Platformy Obywatelskiej prezydent Gdańska Paweł Adamowicz zarzucił szefom stoczniowej „Solidarności” - Romanowi Gałęzewskiemu oraz jego zastępcy Karolowi Guzikiewiczowi - że planując demonstrację przed pomnikiem Poległych Stoczniowców, skompromitowali Gdańsk i Polskę oraz sprzeniewierzyli się tradycji związku. — Ci panowie nie są wiarygodni, to zawodowi zadymiarze — powiedział Adamowicz.
W podobnym tonie wypowiedział się syn byłego prezydenta, poseł PO Jarosław Wałęsa: - Nie mówmy o stoczniowcach, tylko o związkowcach — najemnikach, wszczynających burdy.
I jeszcze sam premier Donald Tusk: — Ja tam dorastałem, pod stocznią dostałem pierwszy raz pałą. Znam to miejsce jak mało kto. Ale nie ma takiej możliwości, aby na placu Solidarności odbywały się spotkania z premierami, młodzieżą razem z zadymiarzami — stwierdził Tusk.
Mówią związkowcy
Na odpowiedź stoczniowców nie trzeba było długo czekać. - Panie premierze Tusk, pan był tchórzem, pan tylko nosił nam żywność, nigdy nie wszedł pan na teren stoczni. Pan dzisiaj bierze odpowiedzialność za to, co się dzieje — grzmiał Karol Guzikiewicz ze stoczniowej „Solidarności”, dodając, że szef rządu powinien przeprosić wszystkich Polaków. — Język, jakiego pan używa na temat moich kolegów, nazywając ich zadymiarzami, to język Jaruzelskiego (...) — ocenił Guzikiewicz.
O ton mniej kategoryczny był przewodniczący ogólnopolskiej „Solidarności” Janusz Śniadek: — Nie chcę używać epitetu tchórz wobec Tuska, ale to co zrobił, jest ucieczką (...). Nie podoba mi się, to co się dzieje. W Polsce potrzeba chleba, a nie igrzysk. To jest chowanie głowy w piasek - uznał.
To jednak nic w porównaniu ze złośliwościami, jakich nie szczędzą sobie obie strony rocznicowej pyskówki. Wspomniany przed chwilą Karol Guzikiewicz podsumował np. przeniesienie przez premiera rocznicowych uroczystości do Krakowa słowami: „ZOMO będzie świętować na Wawelu”.
Z kolei kiedy komisja zakładowa Solidarności Stoczni Gdańsk zaproponowała, aby rządowa część uroczystości, zamiast pod pomnikiem Poległych Stoczniowców odbyła się w gdańskim Dworze Artusa, w odpowiedzi szef gabinetu politycznego premiera Sławomir Nowak jako „kompromis” zaoferował stoczniowcom świętowanie w... siedzibie PiS.
Swoje trzy grosze do rocznicowego piekiełka wtrącili także politycy opozycyjni. — Co ma Kraków wspólnego z odzyskaniem niepodległości? Równie dobrze obchody można przenieść na Słowację, żeby było bezpieczniej — sugerował związany ze Stronnictwem Demokratycznym Andrzej Olechowski.
Jeszcze dalej poszedł Zbigniew Girzyński z PiS, obwieszczając, że obchody rocznicy wyborów 4 czerwca „odbędą się jednak w Malborku, a nie w Krakowie”. Jego zdaniem „o wyborze właściwego miejsca miały decydować walory oblężnicze twierdzy, w której chce się ukryć, czekając na cud, rząd Donalda Tuska”.
Najostrzej wypowiedział się zaś Władysław Frasyniuk z Partii Demokratycznej, stwierdzając, że premier Tusk „zabił święto 4 czerwca”, a decyzję szefa rządu, że „na chwile wpadnie do Gdańska”, nazwał żałosną.
I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej... Wzajemnym uszczypliwościom nie ma końca. Pojawiają się, co prawda, ostatnio również jakieś pojednawcze sygnały z obu stron, a nawet głosy, że być może uda się jeszcze uratować gdańskie obchody. Gdyby jednak nawet tak się stało, będzie to li tylko pojednanie w sferze zewnętrznych gestów „ku chwale”. Bo ran, w które wsączył się jad publicznej debaty ostatnich dni, nie da się tak łatwo zagoić.
Nieważne, że obie strony tego sporu mają swoje racje, nieważne, że łączy je wspólna opozycyjna biografia i że obie odwołują się do tego samego solidarnościowego etosu. Dziś dzieli je przepaść głębokości Rowu Mariańskiego. Ci ludzie nie padną sobie w ramiona. Obawiam się, że może nawet już nigdy. Dlatego ma rację ojciec Maciej Zięba, dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności, kiedy mówi, że brakuje mu w Polsce ducha dawnej „Solidarności”. Ten duch, który kiedyś odnowił oblicze „Tej ziemi”, już dawno z niej uleciał.
opr. mg/mg