Sondaż - obiektywne spojrzenie na rzeczywistość, czy socjologiczna manipulacja?
2010 rok jest wyjątkowy ze względu na liczbę wyborów, które stoją przed Polakami. Jesienią czekają nas głosowania w wyborach prezydenckich i samorządowych. Wielu z nas do urn będzie musiało pójść aż czterokrotnie.
Jednak zanim to nastąpi, czeka nas bardzo długa kampania wyborcza, a co za tym idzie, prawdziwy wysyp przedwyborczych sondaży. Od kilku lat stały się one nieodłącznym elementem naszego życia politycznego i praktycznie nie ma tygodnia, żeby w mediach nie pojawiały się wyniki badań opinii publicznej, dotyczące popularności poszczególnych partii, polityków, propozycji zmian czy naszego światopoglądu. A im bliżej wyborów, tym będzie ich więcej.
Pojawiającym się sondażom nieodłącznie towarzyszy pytanie o ich rzetelność. Mówi się, że są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, przeklęte kłamstwa i statystyki. Ta myśl XIX-wiecznego brytyjskiego polityka Benjamina Disraeliego, gdyby w niej zamienić „statystyki” na „sondaże”, idealnie oddawałaby stosunek do nich znacznej części Polaków. „Nie wierzę w sondaże” — pisze w internecie jeden z krytyków. „W ten sposób próbuje się urabiać opinię publiczną, sugerując jej, na kogo należy głosować i do jakich poglądów powinno się przyznawać”. Pod taką opinią podpisałaby się z pewnością większość ich przeciwników. Sugerują oni, że sondaże robione są na zamówienie pod określone partie i polityków, a wyniki przez nie prezentowane niewiele mają wspólnego z rzeczywistością.
Najgłośniejsze wpadki
Rzeczywiście lista sondażowych pomyłek jest spora. Można wręcz powiedzieć, że od początku unosi się nad nimi pewne fatum. Wystarczy wspomnieć tutaj wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych z roku 1948. Wówczas tamtejsze ośrodki badania opinii publicznej przewidywały, że republikański kandydat na prezydenta Thomas Dewey pewnie pokona urzędującego prezydenta demokratę Harry'ego Trumana. Sondaże dawały mu tak wielką przewagę, że dzień po wyborach niektóre gazety miały nawet nagłówki zatytułowane Dewey pokonał Trumana. Kiedy okazało się, że w rzeczywistości to jednak Truman wygrał wybory, zdobywając ponad 2 mln głosów więcej niż jego przeciwnik, na tamtejsze ośrodki spadła lawina krytyki.
W Polsce nie trzeba sięgać aż tak daleko w przeszłość. Wystarczy przypomnieć wybory prezydenckie z 2005 r., kiedy większość ośrodków badawczych prognozowała zwycięstwo Donalda Tuska w wyścigu z Lechem Kaczyńskim. Niektóre sondaże jeszcze kilkanaście dni przed II turą wyborów dawały mu aż 20-proc. przewagę. W rzeczywistości w wyborach zwyciężył Kaczyński, zdobywając ponad 54 proc. głosów. Tusk otrzymał poparcie od 46 proc. głosujących. Inne znane wpadki firm sondażowych to np. niedoszacowanie wyników Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin w wyborach parlamentarnych z 2001 r.
Dlaczego sondaże się mylą?
Czy jednak sondaże specjalnie prezentują złe wyniki, aby opinię publiczną wprowadzić w błąd? Takiego stanowiska nie podziela dr Jacek Kloczkowski, politolog z krakowskiego Ośrodka Myśli Politycznej. — Sondaże są bardzo często demonizowane — uważa. — To prawda, że niektóre partie z reguły wypadają lepiej w sondażach niż w wyborach, a inne gorzej. Jednak nie wynika to z celowego działania firm przeprowadzających badania. Jego zdaniem kluczowy dla powstawania błędów jest czynnik ludzki. — To nie wina firm badawczych, że ludzie pytani o to, na kogo będą głosować, nie chcą powiedzieć prawdy. Tak było np. w przypadku LPR i Samoobrony, kiedy ludzie wstydzili się przyznać, że w rzeczywistości będą głosować na te partie — przekonuje politolog. Dlatego zdaniem Kloczkowskiego problemem nie są sondaże, tylko wytwarzanie pewnego klimatu wokół polityki, zwłaszcza w mediach, w którym jedne partie traktowane są lepiej, a inne gorzej.
O tym, że ludzie chętniej przyznają się do popierania „modnych” partii, można przekonać się, śledząc właśnie wyniki sondaży. Badania przeprowadzane tuż po wyborach pokazują, że dużo więcej ludzi twierdzi, iż głosowało na zwycięską opcję, niż miało to miejsce w rzeczywistości. I to niezależnie od tego, czy wybory wygrało ugrupowanie centrowe, prawicowe czy lewicowe.
Dr Bartłomiej Biskup, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego, ma jednak do przeprowadzanych w Polsce badań opinii publicznej sporo zastrzeżeń. — Bardzo często są one przeprowadzane na niereprezentatywnych próbach. W teorii jest to solidna próba tysiąca, ale w rzeczywistości okazuje się, że odpowiedzi udzieliło tylko np. ok. 400 osób, a to jest już zbyt mało, by mówić o reprezentatywnych wynikach. Mimo tego takie sondaże są nagminnie publikowane — mówi politolog. Podaje też inne błędy, jego zdaniem, popełniane przez ośrodki badania opinii publicznej. — Coraz częściej sondaże są przeprowadzane za pomocą metody telefonicznej. Jest to metoda najszybsza, ale niesie też największe ryzyko błędu. W Polsce jest zbyt niski wskaźnik telefonizacji, by z tej metody korzystać. Z reguły prowadzi ona do nadreprezentacji w próbie osób mieszkających w dużych miastach kosztem tych, którzy mieszkają na wsiach i w małych miasteczkach — informuje.
Według dr. Bartłomieja Biskupa także przeprowadzanie wywiadów ankietowych w domach respondentów nie jest najlepszym rozwiązaniem. - W polskich warunkach mamy do czynienia z dużą liczbą odmów odpowiedzi przez co zmniejsza się próba, a wynik opatrzony jest większym błędem. Poza tym ta metoda nie zapewnia anonimowości, co automatycznie sprawia, że odpowiedzi mogą być niezgodne z rzeczywistością — mówi politolog. Jego zdaniem najlepsze efekty daje przeprowadzanie anonimowych wywiadów ankietowych na ulicy, ale niewiele z naszych pracowni badań opinii z niej korzysta.
Liczy się trend, a nie na pojedynczy sondaż
Ośrodki badania opinii publicznej odpierają krytykę pod swoim adresem. — Nagłaśniane są jedynie te nieliczne przypadki, w których prognozy nie zgadzają się w niemal 100 proc. z ostatecznymi wynikami. Tymczasem ponad 90 proc. badań jest bardzo dokładnych i pokrywa się z wynikami — przekonuje Maciej Siejewicz z Instytutu GfK Polonia. Jak wytłumaczy zatem różnice w badaniach różnych instytutów?
- Wszystko zależy od doboru próby i metodologii. Instytuty badania opinii publicznej niekoniecznie korzystają z tych samych rozwiązań. Próba badawcza może być np. losowana z bazy PESEL lub innej. Niektóre pracownie, pytając np. o nazwę partii, podają nazwisko lidera, inne nie. To wszystko sprawia, że wyniki się między sobą nieco różnią — tłumaczy. Jednak jego zdaniem niezależnie od tego, czy autorem badania jest CBOS, OBOP, PBS czy GfK Polonia, pokazują one ten sam układ poparcia na polskiej scenie politycznej. — Na pierwszym miejscu jest PO, dalej PiS, następnie SLD i w końcu PSL — mówi i dodaje, że jego firmie udało się np. bardzo dokładnie przewidzieć wyniki ostatnich wyborów do europarlamentu.
Według dr. Kloczkowskiego dużo zamieszania wokół sondaży robią sami politycy. — Z jednej strony niezależnie od opcji politycznej zgodnie jak jeden mąż zapewniają, że nie wierzą w sondaże i skarżą się, że krzywdzą one właśnie ich partię. Z drugiej strony, jeśli tylko pojawi się badanie korzystne dla ich partii, to natychmiast się na nie powołują we wszelkich możliwych programach telewizyjnych — mówi. I to właśnie uzależnienie polityków od sondaży, a nie same badania jest, zdaniem politologa, najpoważniejszym zagrożeniem dla naszej demokracji. — Wiele ważnych decyzji, np. o reformach, nie jest podejmowanych, bo politycy patrzą w sondaże i boją się podejmować ryzykowne, często niepopularne decyzje — mówi Kloczkowski i dodaje, że nie ma żadnych powodów, by sami Polacy mieli obawiać się sondaży. — Ważne jest tylko, żeby przy dokonywaniu wyborów kierować się swoimi przekonaniami, a nie tym co mówią inni.
Z kolei Siejewicz przypomina, że wynik sondażu to jedynie prognoza, a nie stuprocentowe odzwierciedlenie rzeczywistości. — Najważniejsze jest obserwowanie tendencji, i to w dłuższej perspektywie czasu, np. półrocznej. Jeden sondaż może zawierać błąd, ale tendencji nie zafałszuje. Jeśli tak będziemy podchodzić do sondaży, to okaże się, że są one bardzo stabilne i w miarę poprawnie odzwierciedlają rzeczywistość i zmiany, jakie w niej zachodzą — mówi.
opr. mg/mg