Kapłani z tupolewa

Wspomnienie o kapłanach - ofiarach katastrofy rządowego TU-154

Dziesiątą część ofiar katastrofy rządowego samolotu pod Smoleńskiem stanowią kapłani. Duszpasterze wybitni, ale i po prostu niezwykli ludzie. Wspomnienia tych, którzy byli blisko nich, pokazują jak bardzo.

Tych poznać zdążyłem...

Z biskupem gen. dyw. Tadeuszem Płoskim, ordynariuszem polowym Wojska Polskiego, miałem przyjemność, ale i zaszczyt rozmawiać dwukrotnie. Zawsze o sprawach Polski, o historii, patriotyzmie, wojsku. Ostatnio w sierpniu o nagonce rosyjskich historyków, fałszujących historię II wojny. Rozmawialiśmy też o Katyniu. Ksiądz biskup mówił wtedy: „Mam nadzieję, że doczekamy się otwarcia moskiewskich archiwów, aby rzetelnie zbadać tę wielką zbrodnię przeciw Polsce i jej obywatelom. Myślę, że również rosyjscy politycy będą mieli na tyle odwagi, by już dłużej nie zasłaniać prawdy fałszem o ludobójstwie dokonanym na narodzie polskim”.

Bp gen. dyw. Tadeusz Płoski, ks. ppłk Jan Osiński

Myśląc o tym, kto mógłby najlepiej wspomnieć biskupa Tadeusza, automatycznie wybieram numer telefonu do ks. ppłk. Jana Osińskiego, wicekanclerza kurii polowej, stanowiącego pomost z księdzem biskupem. Po chwili odkładam słuchawkę, uświadamiam sobie: „Przecież on także był na pokładzie samolotu”. On, ksiądz zawsze dobrze zorganizowany, słowny, rzetelny, który często powtarzaną dewizę „człowiek mądry to pożytek dla narodu i państwa" wcielał w życie. Tę mądrość zawsze łączył z pogodą ducha i serdecznością.

O biskupie Płoskim rozmawiam więc nie z ks. Janem, a z ks. prałatem dr. Andrzejem Lesińskim, dziś gospodarzem olsztyńskiej katedry, w czasach seminaryjnych bp. Płoskiego, jego przełożonym. — Byłem wtedy prefektem, a ksiądz biskup klerykiem. Pamiętam, że dobrze się uczył. Był też bardzo koleżeński, cieszył się szacunkiem swoich kolegów. To oni wybrali go na szefa „Bratniaka”, czegoś na kształt samorządu kleryckiego. A on jako jego przewodniczący z jednej strony umiał dbać o interesy kolegów, z drugiej odnosił się z szacunkiem do przełożonych. Nigdy nie miał postawy roszczeniowej. Mieliśmy wtedy codzienny kontakt, bo był „transmisją” między mną a studentami. Szczególnie zapamiętałem jednak okres stanu wojennego, gdy jako przewodniczący Komisji Charytatywnej, z polecenia ówczesnego bp, Józefa Glempa, miałem koordynować rozdzielanie darów dla represjonowanych. Wtedy wielokrotnie korzystałem z jego pomocy. Pamiętam, że kleryk Płoski na tle kolegów zaangażowanych w pomoc charytatywną wybijał się niezwykłą aktywnością — wspomina. Kontakt z biskupem odnowił się po latach, gdy ten był już ordynariuszem Wojska Polskiego. — Ostatnio prowadziłem z nim bardzo konkretne rozmowy. Omawialiśmy projekt współautorstwa biskupa, zakładający zorganizowanie w październiku uroczystej, dziękczynnej Mszy św. za ks. Jerzego Popiełuszkę w Bartoszycach, miejscu, gdzie była jedna z większych jednostek kleryckich, za komuny będąca rodzajem sankcji opresyjnej władzy. Przez eksperyment służby wojskowy przeszło 3,5 tys. aktualnie pracujących księży, a wyniesienie do chwały ołtarzy jednego z nich byłoby dobrą okazją, by przypomnieć o tego rodzaju opresyjnym działaniu władzy. Ponieważ klerycy służący wówczas w wojsku dwa lata, w przeciwieństwie do studentów odbywających kilkumiesięczne szkolenie wojskowe, nie otrzymali nigdy stopni oficerskich, ks. biskup miał prosić prezydenta Lecha Kaczyńskiego o to, by ten wypełniając sprawiedliwość wobec służących księży, ten awans im nadał. Miał też poprosić prezydenta o udział w komitecie honorowym obchodów. Być może o obu tych sprawach rozmawiał z prezydentem podczas lotu do Katynia — zastanawia się.

Od ich poznania byłem o włos...

Z pozostałymi duchownymi nie było mi dane już porozmawiać. Choć planowałem wywiady z ks. prałatem Romanem Indrzejczykiem — kapelanem prezydenta, ks. Andrzejem Kwaśnikiem — kapelanem Federacji Rodzin Katyńskich, rektorem UKSW ks. prof. Ryszardem Rumiankiem oraz o. Józefem Jońcem — twórcą i prezesem stowarzyszenia „Parafiada”.

Ks. Roman Indrzejczyk

Z ks. Romanem Indrzejczykiem wiele lat przyjaźnił się Bogdan Białek, redaktor naczelny „Charakterów”. — Ksiądz Roman był jak Ewangelia — dobry i trudny. To on jako pierwszy ksiądz katolicki w Polsce zaprosił do swojego kościoła na Żoliborzu Żydów, aby celebrować żydowskie święto Simchat Tora. Ileż to gromów spadło wtedy na jego głowę!

Gdy Lech Kaczyński, przyjaciel Romana z Żoliborza, poprosił Prymasa, aby mianował Księdza kapelanem prezydenckim — Prymas Glemp powiedział — No, ale on jest lewicowy! Kaczyński odpowiedział: — No właśnie o to chodzi! Ksiądz Roman otrzymał powołanie — w ostatniej chwili, przed zaprzysiężeniem Prezydenta, na korytarzu, po wielu godzinach oczekiwania.

Pamiętam też, jak byłem z Romanem w Kielcach na przyjęciu, w którym uczestniczył pewien emigrant z Ukrainy, Żyd z pochodzenia, ateista. Dość mocno atakował księdza, domagając się od niego objaśnień na temat wiary. Pamiętam postawę i twarz Romana, spokojną i uśmiechniętą, łagodną i dobrą. Cierpliwie odpowiadał na każde pytanie, nawet dość zaczepne, ale co najważniejsze — wiedząc, że rozmówca ma żydowskie pochodzenie, zachęcał go do poznania swojej tradycji. Nie było w nim żadnego nawracania, ale życzliwe traktowanie pogubionego człowieka — odkurza w pamięci naczelny „Charakterów”. Zatrzymuje się na tym najbardziej bolesnym, świeżym: — W sobotę rano, w hotelu w Tel Awiwie, obudził mnie po bardzo krótkiej nocy telefon. SMS od niego. „Pozdrowienia z Katynia”. Pomyślałem — „Cały Roman. Dziwaczne poczucie humoru, ponury żart. Równie dobrze może mnie pozdrawiać z piekła”. Po kilku godzinach odpowiedziałem mu: „Modlę się w intencji ofiar”. Byłem pewien, że ks. Roman poleciał innym samolotem. Okazało się, że nie. SMS-a wysłał jeszcze z Warszawy. Przewidując, że będzie bardzo zajęty, chciał dać znak o swojej pamięci zawczasu...

Ks. Andrzej Kwaśnik

— Z księdzem Andrzejem znaliśmy się 30 lat, z których ramię w ramię na różnych parafiach pracowaliśmy 17 — wspomina ks. Andrzeja Kwaśnika, jego przyjaciel, ks. Jerzy Wikieł. — Od początku dał się poznać jako dobry organizator, potrafiący mocną ręką trzymać młodzież. Na naszej pierwszej parafii w Warce dostał będącą w rozsypce jedną z grup warszawskiej pielgrzymki akademickiej. Pod przewodnictwem ks. Andrzeja grupa nabrała wyrazu i zdyscyplinowania. Potem urosła do niebotycznych rozmiarów. Liczyła sobie 850 osób.

A wszystko to także przez to, że miał śmiałość do ludzi, był ich też po prostu ciekawy. Potrafił wydobyć z nich godność, ale i zaszczepić im szacunek do pracy. Gdy o pomoc zwracał się bezrobotny, potrafił go zachęcić do podjęcia nawet najprostszej pracy, potem ją wynagradzał. Nie dawał niczego na kredyt — mówi. Najdłużej, jedenaście lat, pracowali razem w parafii w Starej Iwicznej. — Z zaniedbanej parafii stworzył tętniący życiem organizm. Integrował ludzi poprzez słynne już festyny parafialne z okazji Zielonych Świątek, na które waliły tłumy.

Każdy, kto z nim się zetknął, miał wrażenie osobistego kontaktu. Tak było z policjantami z oddziału prewencji w Nowej Iwicznej, którym przez lata duszpasterzował, wyjeżdżając często na uroczystości rocznicowe na cmentarz pomordowanych policjantów w Miednoje. Pamiętam, jak setki krótko ostrzyżonych chłopaków w niedzielę można było zobaczyć na Mszy w Iwicznej. Oni traktowali go jak przyjaciela, jak ojca. Podobnie motocykliści, którym organizował rozpoczęcie i zakończenie sezonu. Co roku do Iwicznej przyjeżdżał też rajd katyński, któremu błogosławił — wspomina ks. Wikieł.

Ks. Ryszard Rumianek

Księdza profesora Ryszarda Rumianka, prorektora Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego oraz profesora i rektora Uniwersytetu Kard. Stefana Wyszyńskiego, profesor Kinga Suwińska, dziekan Wydziału Biologii i Nauki o Środowisku UKSW, znała blisko 40 lat. Był bardzo ciepłym i zarazem wrażliwym człowiekiem. Każde niepowodzenie, drobne lub większe, zwłaszcza takie, które łączyło się z doznaniem zawodu ze strony drugiego człowieka, przeżywał bardzo głęboko i długo. Za to chętnie dzielił się z przyjaciółmi każdym, najmniejszym nawet sukcesem, szczególnie tym, który dotyczył jego ukochanej uczelni UKSW — mówi. Prof. wspomina też wspólne wyjazdy w Gorce pod Turbaczem: — Co roku z nami, czyli grupą przyjaciół, wyjeżdżał na 2 tygodnie do bacówki w góry — proste, a nawet prymitywne warunki, woda ze źródełka, brak prądu, za to widoki zapierające dech w piersiach. Twierdził, że nigdzie nie wypoczywa mu się tak dobrze jak tam, wśród przyjaciół z grupy biblijnej. Dnie spędzaliśmy na grze w scrabble lub w karty albo wspólnie rozwiązując krzyżówki. Wieczorami rozmawialiśmy o Piśmie Świętym, wierze i moralności. Ale nie był rodzajem posągowego duszpasterza i naukowca. Obdarzony dużym poczuciem humoru, chętnie żartował, również z siebie. Większość z nas była z nim na pielgrzymkach, które prowadził jako przewodnik po Ziemi Świętej. Mnie miał tam zabrać tej jesieni — już mnie nie zabierze...

o. Józef Joniec

Dla ojca Józefa Jońca Stowarzyszenie „Parafiada”, które stworzył, było wszystkim. — Traktował je jak ojciec dziecko. Zresztą z nami, pracownikami, tworzył też rodzinne więzy. Przywiązywał wagę do celebracji świąt, imienin. O każdym pamiętał. Był człowiekiem słuchającym i radzącym, do tego dobrodusznym. To nie był standardowy szef, który potrafi zganić, upomnieć, czegoś zażądać. Był zawsze taki sam; prywatnie i w pracy. Pełen osobistego czaru, pogody ducha, przez co przyciągał, ośmielał do rozmowy, zwierzeń. Przez dwa lata pracowałam z nim drzwi w drzwi, godzina w godzinę. Dziś wszystko wraca. Brakuje tych pierwszych słów na „dzień dobry”, rano, kiedy nie było jeszcze nikogo w stowarzyszeniu — wspomina Renata Wardecka, dyrektor zarządzający „Parafiady”.

Ci objawili się dopiero we wspomnieniach...

W katastrofie zginęło także dwóch wybitnych przedstawicieli prawosławnych i ewangelików.

Abp gen. bryg. Miron Chodakowski i ks. płk. Adam Pilch

Arcybiskupa gen. bryg. Mirona Chodakowskiego — prawosławnego ordynariusza Wojska Polskiego, wspomina ks. Andrzej Misiejuk. — Władykę Mirona poznałem, gdy jako syn prawosławnego dziekana Sokółki uczyłem się w liceum. Będąc już w godności igumena, rozpoczynał odbudowę klasztoru w Supraślu. Jego postać była na tyle ważna, że duchowni w Supraślu poprosili abp. Sawę, by został spowiednikiem duchownych dekanatu sokolskiego. Z tamtego czasu pamiętam rekolekcje bożonarodzeniowe, jak przez ośnieżone drogi, mimo trzaskającego mrozu, przyjeżdżał swoją ładą, by odprawić nabożeństwo, wygłosić mądre kazanie. Fascynował nie tylko tym co mówił, ale też swoją otwartością, życzliwością i ciepłem. W dużej mierze jego osoba stała się dla mnie inspiracją do podjęcia drogi kapłańskiej. Umiał porozmawiać z każdym, był pełen dyplomacji, a jednocześnie nie bał się otwarcie mówić o rzeczach trudnych. Osobiście ujął mnie swoją postawą sześć lat temu, gdy późno wieczorem po mszy cerkwi w wigilię święta Opieki Matki Boskiej w Puchłach pod Narwią, gdzie znajduje się dom moich teściów, abp Miron pojechał poświęcić zbudowaną przez nas kapliczkę. Mimo mrozu i zmęczenia nie było mu ciężko...

Otwarty, mimo nadmiaru obowiązków mający zawsze czas dla drugiego człowieka był ks. płk Adam Pilch, p.o. Naczelnego Kapelana Wojskowego Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego. — Nigdy nie chciał być naczelnym kapelanem ani biskupem. Był bardzo skromny i cichy. Jego żywiołem była praca duszpasterska. Na spotkaniach zawsze stawiał nam pytanie o jej jakość. Nigdy nie miał wikariusza, robił wszystko w parafii sam, z pomocą małżonki. Jako dziekan wydziału warszawskiego okręgu wojskowego często przyjeżdżał do konkretnego żołnierza, który wcześniej zwracał się z jakąś sprawą, a to związaną z rozłąką, a to aklimatyzacją w wojsku. Rozumiał drugiego. Rozmawialiśmy o wszystkim, radziłem się go. Mówił, że nadajemy na tych samych falach. Znaliśmy się 18 lat. Dziś został po nim jego ulubiony psalm 73. Teraz rozumiem, dlaczego wybrał właśnie ten — wspomina ks. ppłk Marcin Pilch, dziekan pomorskiego Okręgu Wojskowego.

Ks. Zdzisław Król, ks. Bronisław Gostomski

Księża: infułat Zdzisław Król i prałat Bronisław Gostomski to kapłani „starej” daty. Wielce zasłużeni, przesiąknięci do szpiku patriotyzmem i polskością.

Podsumowaniem ledwie części zasług ks. Zdzisława, kapelana warszawskiej Rodziny Katyńskiej, może być fragment homilii abp. Leszka Sławoja Głodzia, wygłoszonej podczas złotego jubileuszu w Pniewie: — „(...) wiele serca, troski poświęcił ks. Jerzemu Popiełuszce, swemu serdecznemu przyjacielowi, i współpracownikowi — Ksiądz infułat był wówczas Krajowym Duszpasterzem Służby Zdrowia - kiedy wokół niego zaciskała się coraz mocniej pętla zła i nieprawości. To [on] na swoje barki brał ciężar wielu dramatycznych spraw, decyzji, po tragicznej śmierci Księdza Jerzego, m.in. to on prowadził sprawę miejsca pogrzebu zamordowanego kapłana, która budziła wtedy wielkie emocje. Po latach z wielkim zaangażowaniem pełnić będzie funkcje postulatora w procesie beatyfikacyjnym księdza Jerzego — dawać świadectwo w tylu miejscach, przy tylu okazjach, o życiu, posłudze, duchowym profilu, tego Sługi Bożego, ofiary zbrodniczego systemu. (...) Wielokrotnie, przy wielu okazjach, akcentował, jak bardzo sprawa katyńska, wciąż przecież do końca nierozpoznana, nierozerwalnie związana jest z naszą przyszłością, naszym status quo w Europie, naszą narodową godnością, naszą tożsamością, patriotyzmem”.

Ks. prałat Bronisław Gostomski, kapelan stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii, proboszcz parafii św. Andrzeja Boboli w Londynie, przez lata zaprzyjaźnił się z prezydentem na uchodźstwie Ryszardem Kaczorowskim. — Księdza Bronka poznałem bliżej na początku lat 90., za pośrednictwem jego serdecznego przyjaciela, ks. Bronisława Gwiazdy. Od tego czasu wiele lat podczas urlopu odwiedzałem go w Anglii — najpierw w Bradford, gdzie był proboszczem, a od 2003 r. w Londynie. Mimo że był bardzo zaangażowany w pracę swojej parafii, w organizację uroczystości patriotycznych, funkcjonowanie zespołu muzycznego i różnych grup, w spotkania z dziećmi i młodzieżą — był ciągle w ruchu. W wolnych chwilach widziałem go często modlącego się w kościele albo na cmentarzu znajdującym się przy kościele. Żył patriotyzmem, żył Polską. Jedno z najważniejszych wspomnień, jakie zachowam po ks. Bronisławie Gostomskim, dotyczy mojego pierwszego pobytu w Bradford, gdzie podczas Mszy św. w święto żołnierza założył ornat wykonany ze zwykłego koca przez jednego z zesłańców syberyjskich, a potem przywieziony do Anglii. Ks. Bronek cenił go bardziej niż ornat z najpiękniejszego materiału... — wspomina ks. Andrzej Milewski, wicedyrektor Muzeum Diecezjalnego w Płocku.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama