Marsz "Obudź się, Polsko" pokazał, że możliwa jest jedność różnych środowisk w Polsce i że czas biernego społeczeństwa, manipulowanego przez władze, się kończy
Chyba tylko w Polsce możliwe jest, żeby masowe zgromadzenie publiczne poprzedzał wspólny Różaniec i Msza św. Tak było 29 września w Warszawie. Z pewnością na każdym z uczestników marszu wielkie wrażenie zrobiła ta modlitwa wypowiadana wspólnie przez dziesiątki tysięcy ludzi.
Takich rzesz stolica nie widziała od czasu pielgrzymek Ojca Świętego Jana Pawła II. Nigdy wcześniej po 1989 r. tylu Polaków nie demonstrowało razem w obronie demokracji. 150, 200, 300 tysięcy? Trudno precyzyjnie oszacować, ilu uczestników zgromadził sobotni przemarsz. Bez wątpienia było ich kilka razy więcej, niż podały to „służby porządkowe”, które
doliczyły się ledwie 40—50 tys. manifestujących, co skwapliwie powtórzyło wiele prorządowych mediów. Taktyka minimalizowania znaczenia marszu z 29 września nie jest zresztą żadną niespodzianką. Skoro opisywanie sobotniej manifestacji w konwencji wielkiej awantury i kojarzenia jej z „budzącym się faszyzmem” wzięło w łeb, wobec faktu, że demonstracja przebiegała w bardzo spokojnej, ba, radosnej atmosferze, sprzyjające rządowi media musiały znaleźć inny klucz, który pozwoliłby ją zdyskredytować. Stąd próby podsumowywania marszu wyłącznie w kategoriach politycznej rozgrywki. Wicepremier Pawlak na podlaskiej konwencji PiS pytany o manifestację powiedział, że „nie potrzeba nam teraz ulicznych demonstracji i awantur, ale współpracy”. Niektórzy dziennikarze snują przyprawione cynizmem rozważania porównujące „obudzonych” Polaków do ruchu „oburzonych”, który kilka miesięcy temu przetoczył się przez zachodnie metropolie, po czym zgasł jak jeszcze jedna sezonowa moda. Trudno przystać na te analogie, ponieważ źródła obecnego kryzysu państwa w Polsce są zupełnie różne od tych, które zrodziły protesty „oburzonych” w krajach Zachodu. Z kolei inni politolodzy i publicyści zaczęli z niepokojem spekulować na temat rysującego się sojuszu ojca Rydzyka z PiS i „Solidarnością” i dociekać, czy ten konglomerat dotrwa do najbliższych wyborów. Mam wrażenie, że to, co wydarzyło się w sobotę 29 września w stolicy, było czymś więcej niż tylko kolejnym epizodem konfliktu między obozem rządzącym a opozycją. Po latach marazmu doczekaliśmy się w końcu w Polsce autentycznego społecznego poruszenia. Nie chcę przesądzać, czy będzie ono dostatecznie silne, żeby zmienić obraz naszej rzeczywistości, ale jestem pewien, że mamy do czynienia z nowym jakościowo zjawiskiem.
Obserwując uczestników marszu w obronie Telewizji Trwam i demokracji, można powiedzieć, że reprezentowali oni cały przekrój społeczny. To na pewno nie był ogólnopolski zlot „moherowych beretów” (w tym miejscu chylę czoła przed wszystkimi noszącymi takie nakrycie głowy). W pochodzie, który przetoczył się przez centrum Warszawy, szło bardzo wielu ludzi młodych i w średnim wieku. Przypuszczam, że wielu z nich na co dzień nie ogląda Telewizji Trwam. Do wzięcia udziału manifestacji skłoniła ich postępująca bardzo szybko degeneracja polskiej demokracji, za którą odpowiada ekipa Donalda Tuska i wspierające ją środowiska. Z rozmów prowadzonych w czasie marszu usłyszeć można było, że ludzie mają dość arogancji i okłamywania przez władzę, wszechobecnego złodziejstwa i prywaty, ogłupiania przez media. Chcą godnego życia, pracy, prawdy. Na przykład o tym, co rzeczywiście wydarzyło się w Smoleńsku. Coraz więcej Polaków mierzi panosząca się demoralizacja, promowana przez tzw. elity. To były powody, które ściągnęły dziesiątki tysięcy ludzi z całego kraju na manifestację do stolicy. Sprawa nieprzyznania Telewizji Trwam miejsca na cyfrowym multipleksie przechyliła szalę goryczy. Bezczelność i obłuda urzędników Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji prezentowana w tej sprawie zjednoczyła ludzi, którym pewnie na co dzień nie byłoby po drodze. Stąd różnorodność, którą można było dostrzec podczas Mszy na placu Trzech Krzyży, a później w trakcie przemarszu na plac Zamkowy. W warszawskiej manifestacji bynajmniej nie uczestniczyli tylko „biedni, gorzej wykształceni mieszkańcy małych miast i wsi”. Zjednoczenie tylu Polaków wokół sprawy Telewizji Trwam to ogromny sukces ojca Tadeusza Rydzyka. Redemptorysta z Torunia jest najbardziej zdemonizowaną postacią naszego życia publicznego ostatnich 20 lat. Teraz wielu, zwłaszcza młodych ludzi, odkrywa (niekiedy ze zdziwieniem), że szef Radia Maryja wcale nie jest uosobieniem ciemnogrodu i katolickiego wstecznictwa, ale liderem wolnych mediów, bez których nie ma mowy o prawdziwej demokracji.
Marsz „Obudź się, Polsko” to także sukces Prawa i Sprawiedliwości oraz związku zawodowego „Solidarność”. Prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu zdarzały się już dużo lepsze przemowy niż ta, którą wygłosił na zakończenie sobotniego marszu przed kolumną Zygmunta. Za dużo w niej było taniego populizmu, za mało konkretów na temat planu naprawczego państwa. Nie zmienia to jednak faktu, że warszawska manifestacja była pokazem siły i sprawności jego partii. Pokazała PiS w innym, dynamicznym, odświeżonym ujęciu, czego to ugrupowanie bardzo potrzebowało. Wygraną sobotniego marszu jest też „Solidarność”. W stolicy stawiło się 30 tys. związkowców z całego kraju. Dodatnie punkty zaliczył też lider związku Piotr Duda. Pod jego przywództwem „Solidarność” może znów stać się istotną siłą polityczną w Polsce. Duda ma charyzmę, jest wyrazisty, nawet populistyczne hasła, które rzuca, jak to o konieczności podniesienia płacy minimalnej, nie irytują tak, jak w wykonaniu polityków. Szef „Solidarności” zapowiedział, że pod jego kierownictwem związek będzie twardo bronił nie tylko praw pracowniczych, ale i demokracji w Polsce. Słowa Dudy, nawiązujące do usunięcia napisu z Leninem z bramy Stoczni Gdańskiej i wypowiedzi Lecha Wałęsy wzywającego do „pałowania związkowców”, wywołały wielki aplauz zgromadzonych na placu Zamkowym. Czy ta jedność, której zaczynu można było doświadczyć minionej soboty w Warszawie, okaże się trwała? Historia skłania do pesymizmu, ale nadzieję daje wiara.
Chyba tylko w Polsce możliwe jest, żeby masowe zgromadzenie publiczne poprzedzał wspólny Różaniec i Msza św. Tak było 29 września w Warszawie. Wielkie wrażenie robi modlitwa wypowiadana wspólnie przez dziesiątki tysięcy ludzi. Pewnie bez tej modlitwy sobotni marsz nie udałby się tak dobrze. Na marginesie, Msza na placu Trzech Krzyży limitowana była czasowo przez ślub, który zaplanowano w kościele św. Aleksandra na godz. 15.00. Nowożeńcy zapewne nie zapomną go do końca swych dni nie tylko z powodu składania przysięgi małżeńskiej. Życzenia szczęścia i błogosławieństwa śpiewały Państwu Młodym dziesiątki tysięcy manifestantów. Wszystko odbyło się bez przejawów agresji i najmniejszych choćby ekscesów. Teraz pozostaje wytrwać nie tylko przy słusznych postulatach Telewizji Trwam, ale i przy dążności do zmiany państwa na lepsze. Być może potrzebne będą kolejne marsze, być może to początek drogi do zmian, ale nie można z niej schodzić. Nie można pozwolić, żeby Polska dalej grzęzła w nihilizmie i rozkładzie. Redemptorysta ojciec Jan Król na zakończenie sobotniej manifestacji powiedział, że jeżeli będzie trzeba, przyjedziemy do Warszawy znów i będzie nas jeszcze więcej. Dla mnie te słowa zabrzmiały jako znak nadziei.
Marsz „Obudź się, Polsko” był wielkim sukcesem środowiska Radia Maryja i opozycji. Rekordowa liczba uczestników manifestacji to jasny sygnał, że coraz więcej z nas pragnie radykalnej przemiany państwa rządzonego przez ekipę Tuska
opr. mg/mg