Na Białorusi czas jakby się zatrzymał. Kolejne wybory prezydenckie - Łukaszenka jest głównym i niekwestionowanym kandydatem. Jednak coś się zmieniło: Białorusi sen z powiek spędza jej wielki sąsiad, Rosja
Zamiast walki o zamożność Aleksander Łukaszenka obiecuje strzec niezależności. Przed kim? Przed „najbliższym przyjacielem i strategicznym partnerem”, czyli Rosją.
Już dzisiaj ze stuprocentową pewnością można powiedzieć, kto wygra zapowiedziane na 11 października białoruskie wybory prezydenckie. Rządzący państwem nieprzerwanie od ponad 20 lat Aleksander Łukaszenka, jeszcze do niedawna nazywany ostatnim dyktatorem Europy.
Pozostałych trzech kandydatów, wśród których znaleźli się: przedstawicielka opozycji Tatsiana Karatkevich oraz ewidentnie podstawiony przez władze ataman białoruskich kozaków (sic!) praktycznie się nie liczą. Najlepiej widać to na białoruskich ulicach — jedyne plakaty wyborcze nawołują tylko do wzięcia udziału w głosowaniu.
Właściwie nic nowego. Od niemal ćwierć wieku Łukaszenka pozostaje pewnym faworytem kolejnych prezydenckich elekcji. Tegoroczne białoruskie wybory odbywają się jednak w wyjątkowej sytuacji. I geopolitycznej, i ekonomicznej.
W minionych latach za swojego głównego przeciwnika białoruski „Baćka” uważał rodzimą opozycję, a w następnej kolejności oskarżany o jej wspomaganie Zachód. Do wyborów w 2010 r. Łukaszenka szedł pod hasłem „Dla zamożnej i silnej Białorusi” i chwalił się osiągniętymi w tej dziedzinie sukcesami. Teraz wezwaniem stało się: „Dla przyszłości niezależnej Białorusi”. Bardzo charakterystyczna zmiana.
To prawda, że o zamożności na Białorusi w tej chwili nie ma co marzyć, a o dobrobycie lepiej nie wspominać. Ekonomiczne kłopoty Rosji, w tym gwałtowny spadek wartości rubla, fatalnie odbijają się na białoruskiej gospodarce, nie dość, że wysyłającej prawie 50 proc. swojej produkcji do potężnego sąsiada, to jeszcze do niedawna obficie korzystającej z rosyjskich dotacji.
W ostatnich latach Łukaszenka wziął od Rosji kredyty warte dziesiątki miliardów dolarów, dostawał rabaty na ceny nośników energii, zarabiał na sprzedaży na Zachodzie produktów ropopochodnych, wytwarzanych z taniego rosyjskiego surowca (w dodatku nie odprowadzając do rosyjskiego budżetu należnych opłat). Teraz rosyjska złotodajna kura sama dostała zadyszki.
Z marcowego posiedzenia Najwyższej Rady Państwowej Związku Białorusi i Rosji (ZBiR) w Moskwie białoruski prezydent, zamiast z kolejnymi pieniędzmi, wrócił z orderem Aleksandra Newskiego „za ogromny wkład osobisty w rozwój tradycyjnie przyjaznych więzi między Rosją i Białorusią, a także pogłębienie dwustronnej współpracy w sferze polityki, obronności, gospodarki i spraw społecznych”. A powołany w ramach stworzonej pod egidą Rosji Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej, Eurazjatycki Fundusz Stabilizacji i Rozwoju od miesięcy zastanawia się czy udzielić kolejnego finansowego wsparcia.
W efekcie Białoruś już w pierwszym kwartale tego roku wpadła w recesję, miejscową walutę pożera inflacja, magazyny od miesięcy zalegają produkty, których Rosja nie kupuje, a inni nie chcą.
Opłakany stan rodzimej ekonomii nie jest jednak jedynym powodem, dla którego w obecnej kampanii Łukaszenka zamiast walki o zamożność obiecuje strzec niezależności. Jak kiedyś opozycja i Zachód, tak teraz białoruskiemu prezydentowi sen z powiek spędza „najbliższy przyjaciel i strategiczny partner”, czyli Rosja.
Aneksja Krymu oraz wojna w Donbasie dowiodły, że na postsowieckiej przestrzeni wszystko jest możliwe i że obecny władca Kremla, jeżeli będzie mu to do czegoś potrzebne, może zastosować „krymski scenariusz” także na Białorusi. W pewnym momencie w rosyjskim internecie pojawiły się nawet wzmianki, że rosyjscy mieszkańcy przygranicznych terenów Białorusi chcieliby przyłączenia do Obwodu Smoleńskiego Federacji Rosyjskiej.
Na razie Łukaszenka na ukraińskim kryzysie zyskał. Przynajmniej politycznie. Na rynku wewnętrznym cieszy się znowu wysokim poparciem obywateli, przerażonych tym, co się dzieje za ukraińską granicą.
Werbalnie wspierając Kijów i proponując swoje pośrednictwo w negocjacjach między zwaśnionymi stronami, wrócił na międzynarodową arenę. W lutym gościł nawet w Mińsku najważniejszych europejskich polityków — kanclerz Merkel oraz prezydenta Hollanda.
Na efekt przełamania politycznej izolacji nie trzeba było długo czekać. W marcu do Mińska przybyła delegacja Międzynarodowego Funduszu Walutowego, by omówić warunki udzielenia 3,5 mld USD kredytu. Co prawda MFW chce, aby białoruskie władze przeprowadziły szereg głębokich reform strukturalnych, ale być może nieco przymknie oczy. Tym bardziej że 22 sierpnia Łukaszenka ułaskawił wreszcie sześciu więźniów politycznych, w tym swojego rywala w wyborach 2010 r. Mikołaja Statkiewicza.
Mogło by się wydawać, że białoruski prezydent wróci teraz spokojnie do swojej ulubionej gry, czyli wyciągania maksymalnych korzyści z balansowania pomiędzy Rosją a Zachodem. Problem w tym, że chytry „Baćka” ma w ręku coraz mniej atutów. Po pierwsze, przez lata w zamian za wsparcie finansowe oddawał w rosyjskie ręce kolejne białoruskie przedsiębiorstwa, w tym strategiczne — m.in biegnące przez Białoruś rurociągi.
Po drugie, rosyjski sojusznik coraz bardziej naciska. Chce nie zapewnień o szczerej i bliskiej współpracy, ale konkretnych działań.
18 września Aleksander Łukaszenka bawił u prezydenta Putina w Soczi. Przy okazji zapewniał, że nie ma mowy o jakimś znaczącym zbliżeniu z Zachodem: „Nie trzeba nas obwiniać, że się gdzieś odwracamy. Nie mamy gdzie się odwrócić. Jesteśmy z wami i zawsze będziemy razem” — deklarował w rozmowie z dziennikarzami białoruski przywódca.
Na wszelki wypadek Kreml postanowił jednak tego dopilnować. Jeszcze w tym samym dniu rosyjski prezydent podpisał nakaz wybudowania na terytorium Białorusi rosyjskiej lotniczej bazy wojskowej i polecił ministerstwu obrony jak najszybsze ustalanie szczegółów. Następnego dnia polecenie ukazało się na oficjalnych kremlowskich stronach.
O lotniczej bazie mowa była od roku, ale strona białoruska robiła wszystko, by sprawę jak najbardziej oddalić i rozmyć. Łukaszenka przekonywał nawet, że Rosja ma przysłać swoje samoloty na jego prośbę i oddać je w gestię białoruskiego dowództwa. Teraz klamka zapadła. Rosjanie wyraźnie mówią, że baza będzie ich, a jej lotnicy przy okazji skontrolują gotowość bojową Białorusinów. Oficjalnie Mińsk na razie milczy, natomiast według części rosyjskich mediów nowa baza oznaczać może koniec gwarantowanej przez konstytucję neutralności państwa białoruskiego.
Jednym słowem niezbyt miły prezent przedwyborczy dostał obiecujący obronę białoruskiej niezależności Łukaszenka od swego strategicznego partnera. Być może zresztą jest to cena za dodatkowe rosyjskie wsparcie. I finansowe, i polityczne, i propagandowe. To ostatnie zapewniają rosyjskie media, chętniej oglądane na Białorusi niż rodzime telewizje.
Niektórzy twierdzą, że to wszystko gra i że „Baćka” chce zyskać w wyborach jak największe poparcie, by potem móc przeprowadzić konieczne reformy. To byłaby wersja optymistyczna, niestety niepotwierdzona dotychczasowym, już ponaddwudziestoletnim doświadczeniem.
Reasumując — sytuacja Białorusi w przeddzień prezydenckich wyborów nie wygląda najlepiej. Słaba, podzielona i bez szans na silnego przywódcę opozycja praktycznie się nie liczy. Pozbawiana części rosyjskich dotacji surowcowo-finansowych gospodarka wygląda fatalnie. PKB zaczyna być ujemny. Średnia białoruska płaca w lipcu wyniosła równowartość 1200 zł (6 mln rubli białoruskich), przy czym ceny żywności są porównywalne z polskimi, a niejednokrotnie wyższe i nic nie wskazuje na to, by bez jakichś radykalnych zmian sytuacja miała się szybko poprawić.
Białoruski prezydent swoją nakazowo-rozdzielczą gospodarką nie tylko doprowadził do zapaści, ale starając się za wszelką cenę utrzymać niemal absolutną władzę, od lat po kawałku oddawał białoruską suwerenność, i tę ekonomiczną, i tę polityczną, „wielkiemu bratu”. Z drugiej strony, Łukaszence naprawdę zależy na niezależnej Białorusi. Chociażby dlatego, że lepiej być prezydentem niepodległego państwa niż gubernatorem „Mińsko-Grodzieńskiej Guberni”.
Wygląda na to, że dzięki ukraińskiemu kryzysowi białoruski prezydent zyskał jeszcze jedną, niewielką szansę. Zachód wydaje się po raz kolejny gotów do wsparcia Białorusi. Optować za tym będą na pewno polskie władze, także ze względu na liczną białoruską Polonię.
Problem w tym, że z jednej strony rosyjska pętla dookoła Białorusi coraz mocniej się zacieśnia, a z drugiej z Mińska ciągle brak realnych przesłanek świadczących o rzeczywistej gotowości białoruskiego reżimu do liberalizacji politycznej czy gospodarczej.
opr. mg/mg