W polskiej szkole mamy kolejne nowe otwarcie. W założeniach ma być znowu 'normalnie', ale jak na razie machina zmian głównie burzy. Nierzadko ze szkodą dla samych dzieci
W polskiej szkole mamy kolejne nowe otwarcie. W założeniach ma być znowu "normalnie", ale jak na razie machina zmian głównie burzy. Nierzadko ze szkodą dla samych dzieci.
Powyższe zdanie odnosi się jednak w największym stopniu do poprzedniego kierownictwa Ministerstwa Edukacji Narodowej. Najcięższy zarzut: przyjmując reformę obniżającą wiek szkolny, ówczesna szefowa resortu Joanna Kluzik-Rostkowska działała z pełną premedytacją, metodą faktów dokonanych, doskonale zdając sobie sprawę, jak niełatwo będzie ją cofnąć. Ba, zrobiła wszystko, by było to możliwie najtrudniejsze. A znała przy tym fatalne przygotowanie większości polskich szkół do reformy i negatywną opinię na ten temat ogromnej większości rodziców, którzy rękami i nogami bronili się przed posłaniem sześciolatków do szkolnych ław. A teraz wszystko znowu odwracane jest do góry nogami.
Gwoli przypomnienia: uchwalona przez obecny Sejm głosami PiS nowelizacja ustawy o systemie oświaty cofa reformę edukacyjną, autorstwa poprzedniej koalicji rządowej. Oznacza to, że od 1 września 2016 r. obowiązkiem szkolnym zostaną ponownie objęte tylko dzieci siedmioletnie, natomiast sześciolatki będą mogły pójść do szkoły, o ile taką decyzję podejmą dobrowolnie sami rodzice. Ten jeden zapis uruchamia kolejną lawinę zmian, która zejdzie aż do poziomu edukacji wczesnoprzedszkolnej. Bardzo wiele zależy tutaj od samorządów, na których spoczywa główny ciężar organizacji i finansowania polskiej edukacji w zakresie szkolnym i przedszkolnym. A gminy patrzą na nową reformę głównie przez pryzmat jednego kryterium: co im się bardziej opłaca. Brutalne, ale prawdziwe. Co prawda minister edukacji narodowej Anna Zalewska jeszcze kilka tygodni temu deklarowała „Nie chcemy, by sześciolatki były zakładnikami polityki i pieniędzy” – jednak samorządowcy wiedzą swoje. Rzecz w tym, że gminy dostają od państwa znacznie wyższe dotacje na dzieci w szkole niż na przedszkolaki. Jak to wygląda w suchych liczbach? Otóż w 2016 r. na ucznia przeznaczono około 5300 zł dotacji, natomiast na przedszkolaka jedynie 1400 zł. Różnica wynosi 4300 zł.
Trudno się więc dziwić, że gminy próbują wszelkimi możliwymi sposobami „wypchnąć” jak najwięcej sześciolatków z rocznika 2010 do szkół. Imają się przy tym najróżniejszych metod – przeprowadzają szeroko zakrojone akcje informacyjne i „uświadamiające”, wydają dziesiątki tysięcy złotych na kampanie propagandowe, ulotki, plakaty, spoty reklamowe, a nawet sięgają po zwykłe przekupstwo. Dla przykładu, władze Warszawy prowadzą widoczną w całym mieście (a zatem i kosztującą niemałe pieniądze) kampanię reklamową pt. „Sześciolatek w szkole – mądre wspieranie dzieciństwa”. Jej „twarzą” jest uśmiechnięta sześciolatka i napis w tle: „Od września idę do szkoły. A Ty?”. Podobne akcje organizowane są w wielu innych polskich miastach, m.in. w Bydgoszczy – „Sześciolatki już tu są”, w Łodzi – „Miasto szkół dla maluchów” czy w Krakowie, który uruchomił nawet specjalną „Sześciolinię” telefoniczną i reklamuje się równie kontrowersyjnym jak Warszawa hasłem: „Kraków wspiera dojrzałość szkolną... rodziców”.
Z kolei władze Opola kuszą rodziców specjalnym pakietem sześciolatka, czyli wyprawką na każde dziecko w wysokości 1 tys. zł oraz dodatkowym wsparciem programowo-organizacyjnym. W Sosnowcu wyprawka wynosi 500 zł, a w Rybniku 200 zł plus sfinansowanie kupna pomocy naukowych i bezpłatnego ubezpieczenia NNW. Podobnie w kilku innych miastach, które nęcą nie tylko gotówką „do ręki”, ale także opłaceniem dodatkowych zajęć językowych, tanecznych czy plastycznych, darmowym wyżywieniem, bezpłatną opieką stomatologiczną itp., itd. Wszystko to i tak opłaca się samorządom trzy razy bardziej niż pozostawienie dziecka w przedszkolu. Bo jeśli takie przykładowe Opole wyłoży tysiąc złotych na każdą wyprawkę, to i tak zyska 4300 zł państwowej dotacji.
Ale samorządy to jedno, a rodzice zupełnie co innego. Co prawda proces rekrutacji jeszcze się nie zakończył, jednak już teraz wiadomo, że 1 września do szkół pójdzie zdecydowana mniejszość sześciolatków. Według wstępnych obliczeń samych samorządów, w niektórych miejscach kraju będzie to zaledwie kilkanaście procent dzieci sześcioletnich, np. w Rzeszowie (11 proc.), a w Białymstoku (16 proc.), w innych nieco więcej – choćby we wspomnianym Opolu, gdzie po finansowej „zachęcie” deklarację posłania dzieci do szkół złożyło około 37 proc. rodziców. Można jednak przyjąć, że w skali całego kraju średnia ta wyniesie nie więcej niż 20 proc. Skoro bowiem rodzice odzyskali prawo wyboru, pokazali jeszcze raz dobitnie, co tak naprawdę sądzą o poprzedniej reformie oświaty.
Istnieje jednak jeszcze drugi powód tej nadzwyczajnej gorliwości samorządów w zachęcaniu rodziców do posłania swoich sześcioletnich pociech do szkół – powód, który jest zdecydowanie bardziej zrozumiały z punktu widzenia dobra samych dzieci. Wiąże się on z obawą o ilość miejsc dostępnych w przedszkolach w przyszłym roku szkolnym. Bo jeśli zostanie w nich większość sześciolatków, to automatycznie oznaczać to będzie mniej miejsc dla trzylatków, rozpoczynających dopiero swoją przedszkolną edukację. Rzecz jasna nie jest to problem w skali jeden do jednego – ponieważ spore grono rodziców z różnych względów decyduje się pozostawić jeszcze swoje trzylatki w domach – jednak i tak będzie on za kilka miesięcy bardzo odczuwalny. Nowelizacja ustawy o systemie oświaty stanowi bowiem, że prawo do edukacji przedszkolnej mają w tej chwili zagwarantowane jedynie cztero- i pięcioletnie oraz – obowiązkowo – wszystkie sześciolatki (chyba że te ostatnie pójdą do szkoły po wcześniejszym co najmniej rocznym przygotowaniu przedszkolnym). Oznacza to, że samorządy na wniosek rodziców mają obowiązek zapewnić tym dzieciom miejsce w publicznej placówce przedszkolnej. Natomiast trzylatki takie prawo zyskają dopiero od 2017 r. Co jednak z najbliższym rokiem szkolnym? Na razie większość samorządów sygnalizuje, że dla części trzylatków może jesienią zabraknąć w przedszkolach miejsc. Przykładowo w Poznaniu wyniki wstępnej rekrutacji wskazują, że taka sytuacja może dotyczyć prawie tysiąca dzieci, w Krakowie około 1,5 tys., a w Łodzi i we Wrocławiu nawet powyżej 2 tys. trzylatków.
Ostateczna liczba trzylatków pozbawionych edukacji przedszkolnej będzie zapewne mniejsza – m.in. ze względu na dodatkową rekrutację przeprowadzaną przez przedszkola, w których zostały jeszcze wolne miejsca (choć najczęściej już nie według rejonu zamieszkania) oraz plany uruchamiania przez niektóre samorządy zerówek i dodatkowych oddziałów przedszkolnych przy szkołach. Część dzieci rozpocznie też edukację w przedszkolach niepublicznych – i tutaj być może znajduje się częściowe rozwiązanie obecnego problemu, pod warunkiem wszak, że samorządy zdecydują się na większe niż obecnie dofinansowanie tych placówek.
Na dłuższą metę konieczna jest jednak budowa nowej infrastruktury i rozbudowa dotychczasowych placówek – także w perspektywie zatrudnienia większej kadry pedagogicznej po „normalizacji” reformy i zakończeniu okresu przejściowego. To jest zresztą inwestycja przyszłościowa, uwzględniająca choćby spodziewane korzystne efekty demograficzne programu „500+”. Na razie jednak widać ewidentną lukę w nowym systemie.
To oczywiście nie wszystkie problemy związane z nową reformą, m.in. nadal nie do końca wyjaśniona i policzona jest kwestia tego, jak dużo sześciolatków, które przymusowo rozpoczęły naukę w roku szkolnym 2015/2016, będzie powtarzać klasę, o co mogli do końca marca br. wnioskować ich rodzice (podobnie jak w przypadku uczniów klas drugich z rocznika 2008).
Pojawiają się także głosy krytyczne wobec nowej podstawy programowej dla przedszkoli. Cofnęła ona co prawda bzdurny, sztuczny i krytykowany przez większość specjalistów zakaz nauki czytania, pisania i liczenia w przedszkolach, jednak zarzuca się jej, że została napisana „na kolanie” i jest po prostu niedopracowana. Nowemu kierownictwu MEN dostało się nawet od Fundacji Rzecznik Praw Rodziców, uważanej za głównego sojusznika obecnych zmian, która skrytykowała projekt podstawy programowej, punktując m.in. „nieprofesjonalne zapisy dotyczące przygotowania do nauki czytania i pisania” oraz powielanie dawnych błędów systemowych, które powodują, że „przedszkole staje się szkółką papierową”. Do poprawki jest więc nadal sporo rzeczy. Jeśli więc szukać jakichś pozytywów, dotyczą one głównie atmosfery wokół MEN. Nowe kierownictwo resortu – w przeciwieństwie do poprzedniego – przynajmniej stara się słuchać głosów rodziców. A to już sporo.
opr. ac/ac