Przed wyborami 2005: na co nie powinniśmy się dać nabrać
Od ponad roku Polska z woli swojego prezydenta i parlamentu de facto nie ma rządu tylko dziwaczną hybrydę polityczno-administracyjną.
Tutaj teczka, tam afera, ówdzie oskarżenia o nieetyczne zachowania albo brak stosownych kompetencji. Lektura polskiej prasy pozbawia skutecznie optymizmu i chęci uczestniczenia w życiu publicznym. Wyniki sondaży przerażają - tylko 7 procent obywateli uważa, że polityka to zajęcie godne szacunku; a niespełna połowa Polaków ma zamiar brać udział w wyborach parlamentarnych. Kampania wyborcza zanim rozkręciła się na dobre, wpada już w wakacyjną przerwę, kiedy nawet najbardziej zagorzały obserwator życia politycznego porzuca oglądanie telewizji na rzecz plażowania. Parę milionów ludzi wyjedzie za granicę, gdzie w ogóle będzie pozbawionych komunikatów o kolejnych aferach z udziałem ludzi władzy. A po powrocie wpadną na konkurencyjne obchody rocznicy strajków sierpniowych 1980 roku, podczas których - mogę się założyć - bohaterowie „Solidarności" będą się wzajemnie obrzucali najgorszymi inwektywami. Ci, którzy pamiętają niesłychany entuzjazm Sierpnia, poczucie uczestniczenia w czymś wielkim i historycznym, z żalem zagryzą zęby. Ci, którzy tamtych wydarzeń nie pamiętają, przyłożą do nich miarę żałosnych sporów dnia dzisiejszego i zapytają, „z czego mamy być dumni?".
Kampania wyborcza powinna być świętem demokracji. Czasem, w którym większość obywateli zadaje sobie pytania o cele polityki i własne widzenie przyszłości swojego państwa. Niestety, nie tylko w Polsce wybory stają się okazją do wzajemnego obrzucania się błotem. Miejsce poważnych polityków i ekspertów, którzy mówią, czym różnią się pomysły poszczególnych partii i kandydatów, zajęli (znowu, nie tylko w naszym kraju) prokuratorzy, sędziowie i dziennikarze prasy brukowej. Najskuteczniejszym sposobem zniszczenia przeciwnika jest operowanie pomówieniem i łapanie go w bieliźnie przez fotoreportera.
Polska kampania A.D. 2005 nawet na tle bardzo marnych standardów międzynarodowych wygląda jednak szczególnie parszywie. Kiedy poparcie społeczne dla niemieckiego kanclerza spadło poniżej dwudziestu paru procent, zdecydował się on na podanie się do dymisji i przedterminowe wybory. Mimo że ma w zasadzie pewność, iż jego partia te wybory przegra, a on sam pożegna się na zawsze z polityczną karierą. Tymczasem w Polsce od roku rządzi ekipa, która nie ma żadnego zaplecza społecznego i politycznego. Premier w ostatnich dniach okazał się krętaczem, który zeznając przed sejmową komisją, nie miał odwagi przyznać się do współpracy z peerelowską SB. Nie warto już wspominać o przedziwnych zachowaniach premiera, o którym nie wiemy, jaką partię reprezentuje i jakie ma poglądy w kluczowych sprawach. Podobnie rzecz się ma z większością ministrów. Od ponad roku Polska z woli swojego prezydenta i parlamentu de facto nie ma rządu tylko dziwaczną hybrydę polityczno-administracyjną. Hybrydę, która za cel postawiła sobie chyba tylko obrzydzenie obywatelom Unii Europejskiej, bo przecież głównym argumentem ekipy rządzącej na rzecz pozostawania przy władzy była rzekomo sprawa negocjacji z Unią. Rzekomo, bo gdyby komukolwiek zależało na prawdziwych negocjacjach, zrobiłby coś dokładnie odwrotnego. Czym prędzej przeprowadziłby wybory, aby negocjowali ludzie obdarzeni mandatem społecznego poparcia. Rządy naszych sojuszników, wbrew temu, co usiłuje się nam wmawiać, nie składają się z idiotów i doskonale wiedzą, iż odchodzący rząd oparty na partii, która także odchodzi w polityczny niebyt, nie jest żadnym partnerem do rozmów. Co więcej, nasi zagraniczni partnerzy wiedzą, iż reprezentanci tego rządu (i prezydenckiej kancelarii) są zainteresowani przede wszystkim swoimi przyszłymi losami. A te to m.in. posady i stanowiska w organizacjach międzynarodowych. Za małą więc cenę mogą kupować polskie decyzje - właściwie trzeba powiedzieć, decyzje podejmowane w imieniu Polaków. Obawiam się, że niektóre dziwne zachowania prezydenta i rządu, w tym nagły przypływ miłości do niemiecko-francuskiego modelu Europy, można wyjaśnić właśnie osobistymi zamierzeniami odchodzących liderów.
Raz jeden na 20 lat w polskim kalendarzu wyborczym zbiegają się w jednym terminie wybory parlamentarne i prezydenckie. Nieszczęściem ten zbieg nastąpił w roku najgłębszego kryzysu zaufania do świata politycznego. Sondaże pokazują nieustanne wahania wyborców. Stąd na przykład całkiem niespodziewanie do roli jednego z faworytów do prezydentury wyrósł prof. Zbigniew Religa. Zacny i wybitny kardiochirurg od kilkunastu już lat usiłuje realizować swoje ambicje polityczne. Jest senatorem, zakładał kilka partii politycznych, ale opinii publicznej jest znany przede wszystkim jako profesor medycyny. I zanim ktoś odda głos na profesora jako prezydenta, może zastanowi się, czy chciałby, aby Lech Kaczyński operował go, na przykład wstawiając zastawki do serca.
Przed wyborami warto nie dać się omamić oszalałej propagandzie. Codziennie, kiedy ze służbowego obowiązku otwieram gazety, to na pierwszej stronie „Trybuny" widzę wielki artykuł skierowany przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu. Lewicowa „Polityka" też co chwilę straszy populistycznymi i groźnymi braćmi, którzy odbiorą nam wolność. Mieczysław Wachowski staje się nagle sztandarem praworządności III RP, bo wygrywa proces o zniesławienie. Z kim? Oczywiście, z Kaczyńskim. Kiedy zastanawiam się nad źródłami tej oczywistej ofensywy propagandowej, która ma nas przestraszyć perspektywą rządów bliźniaków, to trudno znaleźć inny powód, jak przerażenie elit rządzących od piętnastu lat, że Kaczyńscy doprowadzą do upadku układu. Układu, który w małych miejscowościach znakomicie łączy byłych działaczy Unii Demokratycznej, towarzyszy z PZPR i oficerów peerelowskiej bezpieki. Układu, w którym na poziomie lokalnym niby nic wielkiego się nie dzieje. Ot, jeśli pan mecenas po pijanemu prowadzi samochód, to mu się sprawę umorzy, znajomy biznesmen może się nie martwić płaceniem podatków, a za to siostrzenica pana starosty znajdzie u niego pracę, a kuzyn komendanta policji dostanie zlecenie na wymianę okien w gminie, mimo że inne firmy miały lepsze oferty. Na poziomie państwowym mamy to samo zjawisko, tylko w większej skali. Ot, tutaj ktoś kupi luksusowe mieszkanie w cenie psiej budy, a że wcześniej sprzedał ziemię budowlaną za ćwierć ceny, to nie ma związku. Ktoś inny wygra „ustawione przetargi", bo zatrudnieni przez niego bezpieczniacy zaszan-tażują urzędnika. I tak dalej.
Skutek - ludzie przyzwoici coraz mniej chętnie wchodzą do polityki, z jednej strony obawiając się bagna korupcji, a z drugiej - zbiednienia i agresji mediów.
Mój poradnik przedwyborczy jest prosty. Po pierwsze, przyglądajmy się majątkowi ludzi, którzy działają publicznie. Z poselskiej czy ministerialnej pensji nikt jeszcze nie wybudował okazałej willi ani nie kupił sobie „wypasionego" mercedesa. Po drugie, zapytajmy kandydatów do urzędów o ich krąg towarzyski. A przede wszystkim sięgnijmy do archiwów, przeczytajmy stare gazety i sprawdźmy, na ile dawne deklaracje polityków zostały spełnione, na ile ich przewidywania okazały się trafne i jak potrafili dobierać sobie przyjaciół i współpracowników.
Stare, mądre rodziny radzą swoim dzieciom, by przed małżeństwem przyglądali się rodzicom i krewnym swojego wybranka. My przyglądajmy się współpracownikom i przyjaciołom polityków, bo oni często lepiej od samych kandydatów świadczą o tym, z kim mamy do czynienia. I nie dajmy się nabrać na kolejne haki i procesy. To tylko dodatkowy folklor wyborczy. Kłamstwa i nieuczciwość nie są zwykle poświadczane przez sądy, które potrafią oczywistych agentów oczyszczać z zarzutów lustracyjnego kłamstwa. Zęby nie czuć się tak jak ci, którzy nabrali się na piękne słówka i wybrali Kwaśniewskiego i Millera, musimy być wyborcami aktywnymi. Poszukać informacji, zapytać o ludzi i sprawdzić, czy ich poglądy nie zmieniają się niczym chorągiewka na wietrze. Niby nic wielkiego, ale pozwoli to na otrzepanie rąk z błota i przewianie propagandowego dymu. A wtedy być może damy szansę ludziom zdolnym na zbudowanie Rzeczypospolitej na miarę naszych marzeń i naszej ciężkiej pracy. Zbudowanie na solidnych fundamentach, a nie na spróchniałych belkach.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg