Współczesny feminizm coraz mniej ma wspólnego z sufrażystkami, walczącymi o równouprawnienie. Coraz więcej natomiast z przemycaniem radykalnych lewicowych ideologii pod pozorem walki o „prawa kobiet”
Kiedyś wydawało mi się, że można łączyć feminizm z chrześcijaństwem i być taką fajną feministyczną katoliczką. Na szczęście, gdy tylko zgłębiłam temat, szybko zrozumiałam, że nie. Byłaby to swego rodzaju hybryda. Dlaczego? Już spieszę z wyjaśnieniem!
Współczesny feminizm bywa utożsamiany z ruchem sufrażystek z XIX wieku. Zresztą nietrudno postawić znak równości między grupami, które na swoje sztandary wpisały sobie szumne hasło o prawach kobiet. Zrobiły to zarówno sufrażystki, jak i feministki. Problem w tym, że te pierwsze o te prawa w rzeczywistości walczyły, gdyż były ich pozbawione. Zaś te drugie próbują wmówić wszystkim innym, że ktoś rzekomo z jakichś praw je odarł.
Wchodząc nieco głębiej — choć nadal pobieżnie, bo to temat mocno złożony — warto zauważyć, że sufrażystki walczyły przede wszystkim o prawo do głosu i o traktowanie równe traktowaniu mężczyzn. Czy to samo można powiedzieć o współczesnych feministkach? Oczywiście, że nie. Feministki twierdzą, że ktoś ogranicza ich prawa, gdy chce bronić przed morderstwem ich własne dzieci. Feministki twierdzą, że kobietom płaci się mniej niż mężczyznom za taką samą pracę, choć powszechnie wiadomo, że prawo w żaden sposób nie narzuca pracodawcom, że powinni różnicować pensję pracowników ze względu na płeć. Swoją drogą, wszelkie parytety i jakieś dopłacanie kobietom tylko dlatego, że są kobietami i ich średnia dochodów powinna sięgać do średniej mężczyzn, jest tak naprawdę dyskryminacją na poziomie płci. Bo skoro uważamy, że to płeć, a nie kompetencje powinny stanowić priorytet w podejmowanych przez pracodawcę decyzjach, to ukazujemy kobiecość jako płeć niewystarczająco wydolną, której trzeba z góry zapewnić miejsce w firmie, w partii czy w jakiejkolwiek innej organizacji, do której być może w kolejce czeka wielu specjalistów płci męskiej. Czy w takim razie parytety nie są pośrednio dyskryminacją mężczyzn? Myślę, że obie strony sporu udałoby się pogodzić, gdyby wszyscy (łącznie z feministkami) zrozumieli, że to kompetencje i umiejętności powinny być decydujące, a nie płeć.
Warto też zauważyć, że współczesny feminizm przybiera często bardzo agresywną formę wymierzoną już nie tylko w mężczyzn, ale także w kobiety, które się z feministkami nie zgadzają. Mogliśmy to zaobserwować chociażby podczas niedawnych „strajków kobiet”. Fala nienawiści, jaka została wylana np. wobec Pani Kai Godek to jedynie obraz tego, z jaką reakcją spotykają się osoby z ruchu pro-life. Dzieje się tak w dużej mierze z tego powodu, że za główny oręż politycznej i społecznej walki feministki obrały sobie rzekome prawo do aborcji (czyli tak jakby zabójca protestował, że nie może zabijać), podczas gdy sufrażystki uważały aborcję za przemoc, opresję mężczyzn nad kobietami i otwartą furtkę dla nieodpowiedzialnych mężczyzn.
No dobrze. Nietrudno zauważyć, że użyłam kilka razy sformułowania „współczesne feministki”. Czy to oznacza, że tylko te współczesne są w błędzie, a generalnie idea feminizmu jest dobra? Nie. Jeśli źródeł feminizmu nie możemy szukać u sufrażystek — czego dowiodłam powyżej — to gdzie w takim razie szukać jego korzeni? Otóż chociażby w osobie Margaret Sanger. Była to amerykańska feministka, proaborcyjna aktywistka, propagatorka eugeniki oraz założycielka American Birth Control League, czyli tego, co obecnie znamy pod nazwą Planned Parenthood — największej sieci klinik aborcyjnych. Sanger ramię w ramię z nazistami uważała, że są ludzie, którzy mają prawo do życia oraz podludzie, którzy tego prawa nie mają. Do tej drugiej kategorii wliczała chociażby ludzi czarnoskórych, używając w ich kierunku takich określeń, jak „ludzkie chwasty” czy „beztroscy reproduktorzy”, których należy pozbawić prawa do tak nieodpowiedzialnego rozmnażania... No właśnie, Margaret Sanger uważała też, że „Żadna kobieta nie powinna mieć przysługującego prawa do urodzenia dziecka i żaden mężczyzna nie powinien mieć prawa do tego, by zostać ojcem, bez pozwolenia na rodzicielstwo”.
Taki świat, w którym to „ktoś mądrzejszy” będzie decydował, kto ma prawo żyć, a kto nie. Innym razem ta matka feminizmu (gloryfikowana chociażby przez słynny facebookowy profil Dziewuchy dziewuchom) głosiła tak:
„Największym przejawem litości, jaki duża rodzina może okazać jednemu ze swoich niemowlęcych członków, to zabić go”. To nie pierwsza osoba w historii z tak morderczymi pomysłami...
Podsumowując, być może nie ma się czemu dziwić, że wyłaniają się nam te przerażające powiązania. W końcu pierwszym w historii dowódcą państwa, który zalegalizował aborcję, był komunistyczny zbrodniarz Lenin. Zaś na ziemiach polskich aborcję zalegalizował Hitler. Nie jest przecież tajemnicą, że nazizm (niemiecki narodowy socjalizm) ma wiele wspólnego z rosyjskim komunizmem. Dodając do tego wszystkiego domieszkę „naukowców” zajmujących się eugeniką (eliminacją „słabszych”, „gorszych”) rysuje się nam czarno na białym, że to właśnie feminizm z Margaret Sanger na czele niesie ze sobą to, co w dziejach historii uznawane jest bezsprzecznie za największe okrucieństwo.
W kontekście tego wszystkiego coraz mniej dziwi mnie nazistowska "runa sig", tak ochoczo malowana na ciele polskich feministek, opisana piekłem kobiet. To zaiste ideologie z piekła rodem, z którymi nie chcę mieć nic wspólnego.
opr. mg/mg