Ci, którzy zbawienia oczekują w niebie, paradoksalnie potrafią z miłosierdziem schylać się nad potrzebującymi tu na ziemi. I odwrotnie - ci, którzy obiecują nam zbawienie już na ziemi, kiedy biorą się za "opiekę społeczną", tworzą karykatury miłosierdzia
Bardzo ciekawa jest ta prawidłowość, która daje się schwytać siatką paradoksu: otóż to ci, którzy ostatecznego zbawienia oczekiwali nie w historii, ale w eschatologii, właśnie w doczesności poświęcali się z miłości do innych. Tego samego Boga, który miał stać się ich udziałem w chwale nieba, na ziemi dostrzegali w obliczu potrzebującego pomocy bliźniego. I odwrotnie: świeckie mesjanizmy, które pojawiają się jak grzyby po deszczu wypłukującym wiarę, nie potrafią sprawić, żeby powołane przez nie instytucje działające rzekomo w służbie innym miewały „ludzką twarz” — są tak ludzkie, że aż nieludzkie.
Warto by zastanowić się tym wszystkim Marxom (Reinhardom) zafascynowanym nauką społeczną Kościoła, w jaki sposób i czy w ogóle jest możliwe zrealizowanie jej postulatów w świecie niechrześcijańskim? Jeśli, jak pisał Benedykt XVI, „miłość (caritas) jest fundamentem nauki społecznej Kościoła”, to należy być jednak świadomym „wykolejeń i ogołocenia z sensu, na które bywała i nadal bywa wystawiana miłość, z czym łączy się ryzyko opacznego jej pojmowania, odłączania od działań etycznych i w każdym wypadku uniemożliwienia jej prawidłowej oceny” (Caritas in veritate).
W związku z tym autor encykliki wskazywał na potrzebę „łączenia miłości z prawdą nie tylko we wskazanym przez św. Pawła kierunku, «veritas in caritate» (Ef 4, 15), ale również w odwrotnym i komplementarnym kierunku — «caritas in veritate»”. Kiedyś trzeba było przypominać o miłości, by prawda nie zabiła; dziś chrześcijanie trąbić mają o prawdzie, bez której miłość się wypacza. Niewdzięczne to zadanie, które powoduje, że w „licytacji na miłość” (specjalność zwłaszcza polityków przed wyborami) nie mają wierzący szans — przynajmniej po ludzku rzecz rozpatrując.
Jak idee mają swoje konsekwencje, tak również polityka państwa ma swoje owoce, przy czym żeby ocenić ich wartość, należy schylić się: im bliżej ziemi, tym lepiej, choć można ich szukać również jakieś 0,7 m nad ziemią, a dokładnie nad posadzką toalety. W mieszkaniu gminnym, sponsorowanym lekką ręką urzędnika z ciężko zarabianych pieniędzy podatników; bez jakiejkolwiek ofiary ze strony urzędnika, za to z przymusowych ofiar innych. Jeśli można mówić o jakimkolwiek poświęceniu, to jedynie współmieszkańców kamienicy, którym dane jest mieszkać z dotowanym lokatorem, który swoją obecność zaznacza fetorem wydostającym się z legalnie okupowanego lokum.
Śmierdzi z daleka rzekoma wielkoduszność państwa — albo zamienia się w pomoc bezduszną, albo w duszącą, jak w tym przypadku. Raz w nieprawdziwym miłosierdziu wpuszczony do lokalu alkoholik — nie wpuszcza nieproszonych gości, nawet jeśli miałaby to być ekipa remontująca zepsutą kanalizację. Jeśli wpuszcza, to w maliny, umawiając się na kolejne terminy i obowiązkowo ich nie dotrzymując. I co zrobisz takiemu? Żona pijącego może przestać prać uzależnionemu bieliznę czy dzielić z nim łóżko. Współuzależnieni mieszkańcy kamienicy pozbawieni są tych możliwości.
Paradoks polega na tym, że to samo państwo, które rzekomo przeciwdziała alkoholizmowi (PARPA), pomaga trwać uzależnionemu w nałogu! Nie pozwala mu sięgnąć dna, chyba że dna butelki, którą mu pośrednio funduje. Państwo opiekuńcze to państwo patologiczne; można by użyć epitetu „współuzależnione”, ale byłoby to z obrazą dla współuzależnionych, których prócz „haju” z pomocy dosięgają skutki życia z nałogowcem.
opr. mg/mg