Najwyższy czas wymienić elity polityczne w Polsce ...
„Demokratka" - tak niegdyś nazywano nieliczne samochody marki Pobieda wożące partyjnych dygnitarzy po ulicach Warszawy. Po zapowiedzi powołania nowego ruchu politycznego, który zamierza przyjąć nazwę Partia Demokratyczna, można będzie spokojnie odkurzyć starą nazwę. Teraz „demokratkami" okażą się rządowe lancie i BMW.
Bo jak widać, bez względu na to, kogo wybieramy w wyborach, koniec końców rządzi Unia Wolności - pardon Partia Demokratyczna.
Sejmowe debaty ubiegłego tygodnia dowodnie wykazały, że w polskim życiu politycznym życie przerosło kabaret. Oto rząd RP uroczyście zapowiadający od chwili swojego powstania, że jest gabinetem przejściowym, powołanym do życia tylko po to, by przeprowadzić tak zwany plan Hausnera i reformę służby zdrowia, ogłosił publicznie, że przechodzi do opozycji (pozaparlamentarnej) wobec samego siebie. Premier (w zapowiedziach) i odpowiedzialny za gospodarkę wicepremier ogłosili, że zabierają się do tworzenia nowej partii politycznej. Następnie ten sam premier zarzucił swoim przeciwnikom z trybuny sejmowej partyjniactwo. I wreszcie obaj panowie, od lat wysiadujący cieple stołki w PZPR, a potem w jej kolejnych mutacjach i z rąk postkomunistów otrzymujący najwyższe urzędy w państwie, ogłosili, iż chyba nikt ich nie podejrzewał o lewicowe poglądy, bo są typowymi reprezentantami politycznego centrum. Do chóru przyłączył się jeden z liderów lewicowej alternatywy dla SLD - jaka ma być Socjaldemokracja Marka Borowskiego - Dariusz Rosati. Kilkakrotny minister i chwilowy kandydat na premiera ogłosił, że jest ekonomicznym liberałem i nie ma nic wspólnego z programem własnej partii, którą reprezentuje w Parlamencie Europejskim.
Tak więc mamy rząd opozycyjny wobec siebie, pozbawiony bazy parlamentarnej i utrzymywany głosami postkomunistów, permanentnie wyszydzanych i oskarżanych przez kluczowych członków gabinetu. Do tego dochodzą przedziwne meandry polityczne prezydenta Kwaśniewskiego, który zbiera u siebie na poufnych naradach grupkę rzekomo skłóconych liderów lewicy. I kompletny brak informacji o tym, kiedy odbędą się wybory parlamentarne i prezydenckie, nie mówiąc już o referendum w sprawie eurokonstytucji. Niemal codziennie padają obietnice, zapowiedzi, terminy... Premier Belka ogłosił nawet jakiś kalendarz. Tyle że obywatele tyle razy oszukiwani przez polityków po prostu w nic już nie wierzą. Prosty apel do premiera, powtarzając za Sienkiewiczem „kończ waść, wstydu oszczędź", nie spotyka się z odzewem, bo pojęcie „wstydu" na lewicy brzmi niczym nieznane słowo z rzadkiego pacyficznego narzecza.
Naiwnością byłoby sądzić, że chodzi tylko i wyłącznie o obronę stołków nieudacznych posłów, którzy nie zostaną wybrani na kolejną kadencję (choć o to również). Nie jest również prawdą, że wśród wiernych niegdyś przyjaciół Moskwy znalazły się tłumy wyznawców Konstytucji Europejskiej. Nie chodzi nawet o przeprowadzenie jeszcze kilku prywatyzacji sprzecznych z interesem Polski, ale nabijających kabzę politycznym przyjaciołom SLD. Tym razem dla ludzi, którzy stworzyli i zakonserwowali układ Okrągłego Stołu, odezwały się trąby na larum. Szydząc na wstępie z tego, że wyborcy mieli wybór pomiędzy rządami Unii Wolności albo Unii Wolności, chciałem powiedzieć, iż ludzie z personalnego układu zrodzonego przy Okrągłym Stole gwarantowali szczególny model demokracji, w którym zdecydowanie bardziej od poparcia społecznego liczyło się ich usytuowanie w gronie elity władzy. Ryzykując pewną przesadę, można powiedzieć, iż III Rzeczpospolita wytworzyła własną nomenklaturę. Wokół tej grupy skupiała się też spora część prywatnego biznesu. Biznesu, który żył dzięki powiązaniom z państwem. Dyskretny patronat nad całym tym układem sprawowali ludzie z dawnych służb specjalnych, po części zweryfikowani i działający w strukturach bezpieczeństwa wolnej Polski, po części zakorzenieni w biznesie. Używali potężnej broni, jaką dawała znajomość teczek SB i ciemnych stron ludzkich życiorysów.
Układ przetrwał rządy Jana Olszewskiego, bardzo łatwo oswoił związkowców z AWS i został podminowany dopiero przez swoich twórców. Po zwycięstwie wyborczym w 2001 roku ekipa postkomunistyczna Leszka Millera postanowiła skonsumować całość gospodarczo-politycznego tortu i wyleciała w powietrze na minie, jaką stała się sprawa Rywina. Sprawa obnażająca przerażające „zakumplowanie" ludzi PZPR i części dawnej opozycji antykomunistycznej. Lawina uruchomiona przez Adama Michnika, jednego z twórców i beneficjentów układu okrągłostołowego, zagroziła samym podstawom III RP. Perspektywa objęcia władzy przez koalicję Platformy Obywatelskiej oraz PiS w świetle zapowiedzi liderów tych ugrupowań oznacza uczciwą lustracje i częściową dekomunizację życia publicznego oraz zdjęcie parasola ochronnego, rozpostartego nad szemranymi interesami. Publikacja listy Wildsteina przecina też możliwości szantażowania ludzi uwikłanych kiedyś we współpracę z SB, a pełniących ważne role społeczne.
Nogi Okrągłego Stołu zaczęły się chwiać, a próba tworzenia Partii Demokratycznej jest niczym innym, jak ostatnim działaniem mającym chronić chory układ. Rachunek jest następujący. Część wyborców przerażona rzekomą histerią lustracyjną i zagrożeniem dla demokracji zagłosuje na PD, część powróci do postkomunistów. W efekcie zostanie w Sejmie silna grupa obrońców dawnego układu, co najmniej wystarczająca do zablokowania niezbędnych zmian w konstytucji. A w sprzyjających okolicznościach, po sprowokowaniu secesji w Platformie Obywatelskiej, mogąca nawet stworzyć z partiami lewicy nowy rząd. Histeryczna kampania w mediach - zwłaszcza w „Gazecie Wyborczej" na rzecz nowej partii wskazuje, iż poczucie zagrożenia wśród beneficjentów dawnego układu jest ogromne. Szkoda, że do tego chóru dołączają ludzie tak zasłużeni jak Tadeusz Mazowiecki, a zwłaszcza Lech Wałęsa. Ataki byłego prezydenta na Radio Maryja i jego nadaktywność we wzmacnianiu lewej nogi budzą poczucie, iż w 25 lat po powstaniu „Solidarności" jej legendarny przywódca jest znowu wykorzystywany. Tym razem przez obrońców układu, tego samego, który Wałęsa obiecywał przy pomocy swojej słynnej siekierki (z wyborów prezydenckich w 1990 roku) wykarczować i „puścić w skarpetkach". Niestety, ci ludzie, którzy głosowali wtedy na Wałęsę, czują się coraz bardziej wyalienowani, a ci, którzy mieli wyjść w skarpetkach chodzą w nich niekiedy - ale wyłącznie po grubych dywanach w swoich rezydencjach.
Większość polskich mediów i większość elity politycznej jest tak mocno uwikłana w układ, że tylko media katolickie mogą podjąć próbę wyjaśnienia obywatelom, o co chodzi w smutno-śmiesznej przepychance na szczytach władzy. Jeśli milcząca większość obywateli, wierzących członków niezamożnych rodzin zostanie w domach albo kolejny raz da się oszukać „demokratom", „samo-obrońcom" lub innym samozwańczym przyjaciołom ludu, to przegniła konstrukcja III Rzeczpospolitej zaniesie fetor pleśni do ich własnych domów. Kartka wyborcza jest potężną bronią w rękach obywateli. Użyjmy jej w dobrze pojętym własnym interesie.
opr. mg/mg