Felieton: solidarni w milczeniu, gdy chodzi o obsadę stanowisk "swoimi" ludźmi
Najpierw miało być sprawne pozbawienie mandatu niesłusznie wybranemu prezydentowi stolicy. Siły szybkiego reagowania energicznie wkroczyły do akcji, jeszcze szybciej się skompromitowały i znikły. Teraz ex-wojewodzie Dąbrowskiemu będzie się przyglądał prokurator.
Wszystko przez zwolenników utrzymania mandatu prezydenta w takim stanie, w jakim rozstrzygnęli wyborcy. Zapowiada się długa droga krzyżowo-sądowa. Dla wszystkich, w tym i dla mieszkańców. Sądy już zawieszają postępowania, w których stroną jest miasto. Można przypuszczać, że będzie więcej atrakcji z tytułu niechlujstwa legislacyjnego i niesolidności niektórych samorządowców. Pojawił się jednak promyk nadziei na rychłe przecięcie sporu. To znaczy, tak się chyba wydaje kilkunastu osobom, że znalazły sposób na warszawskiego pata.
W niedzielne południe radni stołeczni z PiS poinformowali opinię publiczną o możliwości popełnienia przestępstwa przez Hannę Gronkiewicz-Waltz. Miałoby to przestępstwo polegać na tym, że prezydent miasta nie zgłosiła do prokuratury przestępstwa innego funkcjonariusza publicznego. Chodziło o przewodniczącą rady dzielnicy Praga Północ, która zerwała bezterminowo posiedzenie rady. Uczyniła to — zdaniem stołecznych radnych — w celu uniemożliwienia odwołania jej z funkcji przewodniczącej. Tym samym wykorzystała stanowisko służbowe dla korzyści osobistej, co - dowodzili radni — spełnia przesłanki zastosowania przepisów art. 231 kodeksu karnego.
Jeśli więc Hanna Gronkiewicz-Waltz, jako prezydent Warszawy, nie zgłosiła sprawy prokuraturze, to radni zapowiedzieli, że sami złożą doniesienie do prokuratury, teraz już na prezydenta miasta o możliwości popełnienia przestępstwa, polegającego na niedopełnieniu obowiązków służbowych w związku z bezczynnością, mimo wiedzy o popełnieniu przestępstwa przez innego funkcjonariusza publicznego przy wykonywaniu obowiązków służbowych.
Dziwnie to wszystko brzmi, zwłaszcza to zerwanie posiedzenia rady dzielnicy, przedstawiane jako popełnienie przestępstwa i to ciężkiego kalibru. Zarzut z art. 231 kodeksu karnego to w gruncie rzeczy zarzut korupcji. Dla funkcjonariusza publicznego jeden z najcięższych zarzutów w związku z wykonywaniem obowiązków służbowych. Gdyby się to wszystko miało potwierdzić, los zarówno przewodniczącej rady dzielnicy, jak i prezydenta stolicy byłby nie do pozazdroszczenia.
Ale niech się tym martwią czynniki kompetentne. I jakością ustaleń, i kruchością podstawy zarzutu przestępstwa przewodniczącej, a co za tym idzie jeszcze bardziej chwiejnego, rzekomego osłaniania koleżanki partyjnej. Za jakiś czas się okaże, o co chodzi w tych zawirowaniach.
Jednakże na tle tej historii trudno milczeć o innych wydarzeniach, o jakich cicho zewsząd, aż w uszach dzwoni. A dzieją się one tu i teraz. I jeśli brać śmiertelnie poważnie zarzuty stawiane właśnie Hannie Gronkiewicz-Waltz, to kilkunastu wysokich urzędników państwowych od szeregu miesięcy powinno być stałymi gośćmi prokuratury warszawskiej. O ironio, tej samej prokuratury, do jakiej usiłują zaprosić prezydenta stolicy radni PiS. Na czele zaś tej ekipy urzędników mógłby się znaleźć nie kto inny, jak sam wicepremier, minister właściwy do spraw administracji publicznej, Ludwik Dorn.
Ale po kolei.
Kawałek historii prawie najnowszej.
W kwietniu 2003 roku dyrektor generalny Urzędu Transportu Kolejowego, Lidia Ostrowska, zatrudniła na stanowisku „p.o.” dyrektora Biura Administracyjno-Budżetowego Ryszarda Kotona. Z pisma z UTK — TFA-076-19/AM/05 - wyjaśniającego to zdarzenie wynika, że zatrudnienie nastąpiło z pominięciem przepisów ustawy o służbie cywilnej. Oznacza to, że Lidia Ostrowska, pełniąc funkcję dyrektora generalnego w centralnym urzędzie administracji rządowej, popełniła przestępstwo. Postępek ten nosi znamiona czynu, o jakim mowa w art. 231 kodeksu karnego. Przekroczenie uprawnień, niedopełnienie obowiązków służbowych i działanie na szkodę interesu publicznego. Biorąc pod uwagę okoliczności, charakter korupcyjny czynu sam się narzuca.
Z tego samego pisma wynika, że z końcem roku 2003 Lidia Ostrowska została odwołana ze stanowiska. Ale nie w związku z tym nielegalnym zatrudnieniem, bowiem w kwietniu 2004 roku urzędnicy UTK przeprowadzili „legalizację” zatrudnienia Ryszarda Kotona i w krótkim czasie zorganizowali mu konkurs na dyrektora, przeprowadzony w Urzędzie Służby Cywilnej. Jako jedyny dopuszczony do udziału kandydat, konkurs ten Ryszard Koton, oczywiście, wygrał.
Szef służby cywilnej, Jan Pastwa, pismem z 14 kwietnia 2006 roku — S.C.-061-18/06 - stwierdza, że „(...) wszczynanie postępowania wyjaśniającego w sprawie okoliczności zatrudnienia Ryszarda Kotona jest bezprzedmiotowe (...)”.
Ministra Jana Pastwę zdaje się zupełnie nie interesować postępowanie dyrektora generalnego, Lidii Ostrowskiej w sprawie nielegalnego zatrudnienia. Nie interesuje go też postępowanie wobec Ryszarda Kotona, który ma pełną świadomość, że zatrudniony został nielegalnie, równie nielegalnie zmieniono mu po roku umowę o pracę, a więc i nielegalnie w ogóle do konkursu przystąpił.
Tak dalece ministra Jana Pastwę nie interesuje aspekt możliwości popełnienia przestępstwa, teraz już przez kilku urzędników i z dwóch instytucji, że bez oporów przenosi zwycięskiego kandydata na stanowisko dyrektora. Stosując za podstawę prawną przepisy ustawy o służbie cywilnej, które w tym konkretnym przypadku zastosowane być nie mogły wobec okoliczności z nielegalnym zatrudnieniem. Szerzej o tych wydarzeniach w artykule „My czyści, my przejrzyści” na stronach Magazynu Kontrateksty oraz wielu innych serwisach redakcji internetowych.
Pytania o stanowisko w tej sprawie, kierowane do ówczesnego prezesa UTK, Janusza Dyducha nigdy nie doczekały się żadnej reakcji. Powołany przez Kazimierza Marcinkiewicza nowy prezes, Wiesław Jarosiewicz, na przesłany mu w czerwcu ubiegłego roku artykuł, o którym wyżej, w ogóle nie odpowiedział. Podobnie, jak jego ówczesny dyrektor generalny, Grzegorz Mroczek. Ponowne wystąpienie redakcji Magazynu we wrześniu też nie doczekało się żadnej reakcji. Skarga do organu nadzoru, Ministra Transportu, Jerzego Polaczka, na bezprawną bezczynność prezesa UTK wobec krytyki prasowej, z października ubiegłego roku, pozostała bez echa.
Wobec tego 17 stycznia br. Redaktor naczelny Magazynu Kontrateksty, Krzysztof Łoziński wystosował do prezesa UTK wezwanie do usunięcia naruszenia prawa, polegającego na bezczynności wobec krytyki prasowej. Konsekwentne milczenie skłoniło redakcję do skierowania w dniu 5 lutego skargi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie.
Kawałek historii najnowszej
Zdymisjonowana w końcu grudnia 2003 roku dyrektor generalna UTK, Lidia Ostrowska odnalazła się w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji na stanowisku „p.o.” zastępcy dyrektora Departamentu Logistyki i Infrastruktury. Należało jednak najpierw ustalić, czy chodzi o jedną i tę samą osobę. Przez pół roku trwało to ustalanie. Minister albo w ogóle nie odpowiadał, albo za pośrednictwem swojego rzecznika prasowego, Tomasza Skłodowskiego, odmawiał udzielenia odpowiedzi, wypisując przy tym głupstwa, jakich powstydziłby się stażysta. Bardziej szczegółowo o tym w artykule „Wicepremier milczący”.
Dopiero w trakcie rozprawy w sądzie administracyjnym — 15 grudnia 2006 r. — sygn. akt II SAB/Wa 150/06 - gdzie trzeba było wicepremiera zaprosić, jego pełnomocnik ujawnił, iż chodzi o tę samą osobę. To nie zakończyło sprawy, bowiem pojawiła się teraz kwestia kolejna. Jakim sposobem Lidia Ostrowska znalazła zatrudnienie w MSWiA po zdymisjonowaniu ze stanowiska dyrektora generalnego w UTK w 2003 r.?
Ponownie skierowane zostały pytania do wicepremiera Dorna — kiedy, w jakim trybie i na jakie stanowisko została zatrudniona Lidia Ostrowska w MSWiA, a także kto i kiedy powierzył jej funkcję „p.o.” zastępcy dyrektora departamentu?
Historia zdaje się powtarzać, jak w przypadku poprzedniej próby ustalania tożsamości funkcjonariusza publicznego. Pan wicepremier Ludwik Dorn znów udaje, że go nie ma. Nowy rzecznik prasowy, po odwołaniu Tomasza Skłodowskiego, też milczy na wzór swego poprzednika. Zresztą cały urząd chyba udaje, że go nie ma, bo nikt w ogóle nie daje znaku życia od połowy grudnia ubiegłego roku. Szerzej o tym w artykule „Wymuszane igrzyska”.
Po bezskutecznym wezwaniu szefa resortu do usunięcia naruszenia prawa, polegającego na bezczynności, 22 stycznia br. znów została skierowana skarga do sądu administracyjnego o bezczynność w sprawie udzielenia informacji publicznej.
Radnym stołecznego klubu PiS warto byłoby przybliżyć tę historię, która toczy się od dawna i końca, póki co, nie widać. Szczególnie mogłaby ich zainteresować w kontekście stawianych zarzutów bezczynności i — jak się wydaje — sugestii o możliwości chronienia funkcjonariusza publicznego, podejrzewanego o popełnienie przestępstwa w związku z pełnioną funkcją. A jest to tylko wycinek wielu innych zdarzeń, gdzie przepisy kodeksu karnego zdają się dźwięczeć nad wyraz natrętnie.
Solidarni w milczeniu
Ranga tych dwóch historii niezupełnie chyba daje się nawet porównać. Czy zerwanie posiedzenia rady dzielnicy przez jej przewodniczącą należy traktować jako przestępstwo? Gdyby potwierdziły się sugestie o motywach, o jakich radni tak zdecydowanie się wypowiadają, to istotnie, można byłoby wysuwać podejrzenia dokonania przestępstwa. Może nawet i spełniającego przesłanki, o jakich mowa w art. 231 kodeksu karnego.
Czy prezydent Warszawy ma świadomość tego i z rozmysłem nie wypełnia swoich powinności, nie wiadomo na razie. Niemniej informację o zdarzeniu już posiada z całą pewnością, zatem obowiązek podjęcia działań jest dla funkcjonariusza publicznego obligatoryjny. Z tym, że nie zaraz miałby kierować powiadomienie do prokuratury, lecz ma obowiązek wszcząć postępowanie wyjaśniające. Dopiero na podstawie tych ustaleń powinna zapaść decyzja, co do dalszego trybu postępowania.
Na tle tej stołecznej zawieruchy, która ma posmak politycznej hucpy, opisana powyżej historia urzędniczych kontredansów w administracji rządowej, zdaje się posiadać wymowę wręcz porażającą. Mimo sukcesywnie przesyłanych informacji do wielu urzędów i oficjalnej wiedzy o sprawie kilkunastu wysokich i najwyższych urzędników państwowych, wszyscy albo milczą solidarnie, albo uchylają się od jakichkolwiek działań nakazanych prawem.
Milczenie MSWiA, kolejne już w tej samej sprawie, o sposobie zatrudnienia i awansowania Lidii Ostrowskiej, może nasuwać następne podejrzenia. Mianowicie, że to zatrudnienie również odbyło się na takich samych zasadach, na jakich wcześniej przebiegało zatrudnienie w Urzędzie Transportu Kolejowego, dokonane przez Lidię Ostrowską.
Próba ustalenia fatycznego przebiegu zdarzeń natrafia po raz kolejny na mur milczenia. Milczenia bezprawnego. W konsekwencji może to również prowadzić do wysunięcia zarzutu działania bezprawnego w celu ukrycia nielegalnego zatrudnienia, co po raz któryś już z rzędu ociera się o przepisy art. 231 kodeksu karnego.
Tyle, że krąg wysokich urzędników państwowych poszerzyłby się tu znacznie, a odpowiedzialność mogłaby też w większym stopniu dotknąć i wicepremiera Ludwika Dorna. Nie mówiąc już o innych wysokich urzędnikach w MSWiA, w tym dyrektorze generalnym, dyrektorze kadr i dyrektorze departamentu, gdzie Lidia Ostrowska została zatrudniona i awansowana. Kolejność na razie nieznana. Pozostaje oczekiwać na rozprawę przed sądem administracyjnym, gdzie jeśli nawet nie uzyska się od razu odpowiedzi, to przynajmniej należy oczekiwać zobowiązania organu do udzielenia informacji publicznej, bowiem taki one mają charakter.
Niemniej fakty zaistniałe wcześniej zostały już ustalone i na tej podstawie można, co najmniej, rozważać postawienie zarzutów wysokim funkcjonariuszom publicznym. Liczba mnoga bierze się stąd, że na tym etapie sprawa nie dotyczy już wyłącznie Lidii Ostrowskiej. Natomiast pojawiające się w trakcie wielu ustaleń fakty, nie pozwalają wykluczyć również możliwości zastosowania przepisów kodeksu karnego o współdziałaniu w popełnieniu przestępstwa.
Jeśli stołeczni radni, z organizatorami niedzielnej konferencji, Markiem Makuchem, Olgą Johann i Maciejem Maciejowskim, działają w dobrej wierze, jeśli owe działania istotnie mają na celu wyłącznie dobrze pojmowany interes państwa i prawa, to nie ulega wątpliwości, że nie pozostawią opisanych zdarzeń bez należytej reakcji.
Przynajmniej choćby poprzez wezwanie właściwych w tej historii funkcjonariuszy publicznych do wykonania prawnych obowiązków. Niezależnie od tego, kto miałby ponosić odpowiedzialność dyscyplinarną i służbową czy nawet karną.
W przeciwnym wypadku trzeba będzie przyjąć, że zarówno stołeczni radni, przede wszystkim z klubu PiS, ale nie tylko, a także cały aparat urzędniczy, bez względu na barwy i przynależność partyjną, zamienili paragrafy na maczugi.
Witold Filipowicz
Warszawa, 6 lutego 2007 r.
mifin@wp.pl
opr. mg/mg