Pierwszą reakcją było niedowierzanie. Przecież to niemożliwe, żeby runął na ziemię samolot, którym do Katynia leciał prezydent RP…
Pierwszą reakcją było niedowierzanie. Przecież to niemożliwe, żeby runął na ziemię samolot, którym do Katynia leciał prezydent RP…
Szok – przyszedł zaraz potem. To nie tylko możliwe, to naprawdę się stało. A na pokładzie było tak wiele osób. I wszyscy nie żyją! Najpierw nie było nawet dobrze wiadomo, ile jest ofiar ani kto dokładnie zginął…
Żałoba – pojawiła się spontanicznie. Nie trzeba jej było oficjalnie ogłaszać. Na liście pasażerów byli przecież: prezydent z małżonką, były prezydent RP na Uchodźstwie, wicemarszałkowie Sejmu i Senatu, najwyższe dowództwo wojskowe, rzecznik praw obywatelskich, prezesi NBP i IPN, wspaniali urzędnicy państwowi, parlamentarzyści ze wszystkich ugrupowań politycznych, rodziny katyńskie, kapelani wojskowi trzech wyznań, w tym dwóch biskupów. Wiele osób znanych, przynajmniej z ekranów telewizyjnych. I nieznani – załoga samolotu, BOR-owcy…
Rozpacz – tym większa, im bliżej znało się ofiary katastrofy. Sam osobiście znałem, lepiej lub gorzej, kilkanaście osób, które zginęły. Bezradne pytania „dlaczego?”. Poszukiwanie sensu. Pierwsze próby odpowiedzi: że musi w tym być jakiś znak. Franciszkanin ze Smoleńska, celebrujący Mszę w Katyniu, mówił: „Co by Chrystus nam teraz powiedział? Nie kłóćcie się! Zjednoczcie się!”.
Wspólnota – wielkie zjednoczenie w bólu, w ciszy, w żałobie i skupieniu. Krakowskie Przedmieście błyskawicznie stało się sercem Warszawy i chyba całej Polski. Spontaniczna reakcja Polaków gromadzących się pod Pałacem Prezydenckim – niezależnie od przekonań politycznych i wcześniejszego stosunku do Lecha Kaczyńskiego – skupiła na sobie oczy kamer z całego świata. Wspólne przeżywanie bólu łączyło. Wyrazy współczucia i kondolencje napływały z wielu krajów. Nie tylko przywódcy polityczni ze świata składali kondolencje polskim władzom, lecz przede wszystkim – ludzie ludziom.
Nadzieja – tak wielka tragedia nie może nas nie zmienić. Wreszcie powinno być inaczej. Skoro śmierć połączyła tak różnych od siebie polityków, to może ich koleżanki i koledzy partyjni, którzy pozostali przy życiu, będą inaczej odnosić się do siebie nawzajem. Może już nie będą na siebie warczeć, zakładając wyłącznie złą wolę oponenta. Może dobro wspólne będzie ważniejsze niż partykularne interesy. Może wreszcie ku pojednaniu będą zmierzać także relacje polsko-rosyjskie – bo nie ma innej możliwości, skoro ponownie ziemia katyńska stała się miejscem polskiej tragedii…
Ta wspólnota i solidarność miały trwać. Wkrótce jednak pękły. Podziały, podejrzenia i oskarżenia pojawiły się szybciej niż można było przypuszczać – jeszcze przed pogrzebami ofiar katastrofy. A rozkręcająca się kampania prezydencka pogłębia niepokoje.
Rozczarowanie– to uczucie dominujące kilkanaście dni po smoleńskiej tragedii, gdy piszę te słowa. Skąd ono się bierze? Może z mojej naiwności, że poczucie wspólnoty narodowej może trwać dłużej niż żałoba, że i w polityce, i w publicystyce dobro wspólne stanie się choć trochę ważniejsze niż dotychczas? Owszem, miałem na to nadzieję. Można to nazywać naiwnością, jeśli ktoś woli.
Ale przecież pamiętam dobrze wydarzenia z roku 1997. Najpierw było referendum konstytucyjne, a przed nim najostrzejsza polska kampania polityczna po roku 1989, w której normą były zarzuty o zdradę interesów narodowych czy „nową Targowicę”. Natychmiast po referendum przyjechał jednak do Polski Jan Paweł II, lejąc oliwę na wzburzone wody. Konflikt polityczny szybko stracił na znaczeniu, zobaczyliśmy go w innych proporcjach – do tego stopnia, że trzy miesiące później, po wyborach parlamentarnych, powstała koalicja złożona z sił, które stały po przeciwnych stronach sporu konstytucyjnego.
Po tragedii smoleńskiej też był moment oczekiwania na nową jakość debaty publicznej. Szybko jednak dały o sobie znać upiory. Z nową mocą pojawiło się zwłaszcza to, co najgorsze – dyskursy wykluczenia, które uznają inaczej myślących za wrogów ojczyzny albo za ciemnotę, z którą nie warto się zadawać.
Ciekawe, że politycy, w moim przekonaniu, zdali ten egzamin, przed którym postawiła nas wszystkich smoleńska tragedia, lepiej niż publicyści.
Wśród polityków mieliśmy do czynienia z trzema typami reakcji. W okresie żałoby i tuż po niej zamilkli ci, którzy mieli na sumieniu najbardziej agresywne i niesprawiedliwe ataki na prezydenta Kaczyńskiego, jak Janusz Palikot i Stefan Niesiołowski. Przydałoby się oczywiście z ich strony coś więcej niż milczenie, ale zamilknięcie też było znaczące. Ucichł także Radosław Sikorski, wyznając jednocześnie, że zdążył za życia prezydenta „przeprosić go za niektóre zbyt polemiczne słowa wobec niego”. Drugą reakcją polityków było powtarzanie przed kamerami telewizyjnymi ogólnych deklaracji, że coś się musi zmienić w sposobie uprawiania polityki w Polsce – czyli trafne (choć raczej bezradne) odczytanie oczekiwań społecznych.
Najciekawsza była reakcja trzecia – uczciwie samokrytyczna. Jarosław Gowin przestał być wyjątkiem, jeśli chodzi o umiejętność mówienia o błędach własnego ugrupowania. Pozostało mi w oczach kilka znaczących obrazów. Oto znana z ciętego języka posłanka PiS Beata Kempa opowiada w telewizji, że brała udział w pogrzebie posłanki SLD Jolanty Szymanek-Deresz, aby w ten sposób powiedzieć „przepraszam” za swoją niesprawiedliwą krytykę tej formacji. Wspomina też równie ostrego medialnie posła Platformy Obywatelskiej, Sebastiana Karpiniuka (także ofiarę katastrofy) i swą niedawną z nim rozmowę (po raz pierwszy – i niestety, ostatni – przyjazną), w której oboje deklarowali, że chcą zmienić swój wizerunek z polityków wojowniczych na bardziej koncyliacyjnych. Oto wyciszony i refleksyjny Ryszard Kalisz z SLD opowiada o rachunku sumienia. Oto minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski mówi „przepraszam” na pogrzebie prezesa IPN Janusza Kurtyki.
Tego typu wypowiedzi do tej pory nie należały do standardów polskiej polityki. Nie łudzę się, że staną się one dominujące. Samo ich pojawienie się w głównym nurcie debaty politycznej pozwala jednak inaczej spojrzeć na tych, którzy – w starym stylu – utrzymują obecnie, że PO nie musi się wstydzić za Palikota albo że wyłącznie wokół PiS gromadzą się „prawi Polacy”. Trudniej dziś uprawiać politykę wdeptywania przeciwnika w ziemię – a z tego można się tylko cieszyć.
Pisząc o politykach, trzeba jeszcze z wielkim uznaniem wspomnieć o zaangażowaniu rządu i osobiście premiera. Donald Tusk zasługuje na to zwłaszcza za poziom współczucia i pomocy, które potrafił okazać rodzinom wszystkich ofiar katastrofy. Oczekiwanie na lotnisku na kolejne trumny wracające ze Smoleńska, wypowiadanie tam mądrych słów czy zapewnienie rent specjalnych dla rodzin to oczywisty obowiązek premiera – ale można było ten obowiązek wypełnić lepiej lub gorzej. Tusk stanął na wysokości zadania. Rząd natomiast sprawdził się zwłaszcza w ekstremalnie trudnej sytuacji organizowania uroczystości pogrzebowych, w dodatku z wiszącą nad Europą chmurą wulkaniczną, która skutecznie utrudniała planowanie wizyt przywódców zagranicznych. Podobnie jak inne służby, zwłaszcza wojsko i policja (a także harcerze, ale to nie instytucja państwowa).
Paradoksalnie, z tragedii smoleńskiej państwo polskie wyszło umocnione. Po pierwsze dlatego, że pomimo tak strasznej i nagłej straty elit nie nastąpił paraliż funkcjonowania struktur państwowych. Wydaje się, że wśród Polaków nie było nawet większego lęku o to, że może się zachwiać nasza niepodległość czy rozpierzchnąć armia. Okazało się, że istnieją odpowiednie procedury. Na miejsce tragicznie zmarłych wchodzą tymczasowo ich zastępcy lub inne osoby do tego upoważnione. Ciągłość funkcjonowania państwa została zapewniona, aparat państwowy wykazał się wielką odpornością instytucjonalną. Jedynie kwestia obsady stanowiska prezesa IPN błyskawicznie stała się przedmiotem ostrych kontrowersji. Jednak właśnie ten wyjątek potwierdza regułę. A regułą było, że zdarzyła się wielka tragedia narodowa, nie było tragedii państwowej.
Umocnieniu państwa służyły, według mnie, także tłumy i kolejki przed Pałacem Prezydenckim oraz majestat ceremonii pogrzebowych. Na Krakowskim Przedmieściu cały czas gromadziły się rzesze ludzi, bardzo różnych ludzi – tak różnych jak lista pasażerów tragicznego lotu. Składano tam hołd przede wszystkim Lechowi i Marii Kaczyńskim, ale pomiędzy zniczami stały także fotografie wielu innych tragicznie zmarłych osób. Opłakiwano w tym właśnie miejscu wszystkie ofiary. Całkowicie naturalne i oczywiste jest, że – skoro zginęło tak wielu wybitnych urzędników państwowych z prezydentem na czele – to właśnie siedziba głowy państwa staje się symbolem całej tragedii. Dzięki temu doświadczeniu na pewien czas unieważnione zostało przekleństwo polskiego życia publicznego, jakim jest trwający dystans, a wręcz przepaść między „my-społeczeństwo” a „oni-politycy”. Oto ludzie spontanicznie ocierali łzy żalu po śmierci polityków, także tych, których do tej pory nie lubili czy wręcz odrzucali.
Również uroczystości pogrzebowe – zwłaszcza pary prezydenckiej, ale także pozostałych ofiar, na czele z prezydentem Kaczorowskim, który miał pogrzeb w duchu II Rzeczypospolitej – poprzez swą podniosłą atmosferę i majestatyczną oprawę służyły wzmacnianiu identyfikacji obywateli z państwem. Z tego faktu powinni być zadowoleni wszyscy, którzy od lat (słusznie!) narzekają na niski poziom utożsamienia Polaków z państwem. Fundamentem identyfikacji z państwem jest zaś poczucie jednoczącej obywatelskiej wspólnoty narodowej. A tego nie da się nauczyć tylko teoretycznie – na najlepszych nawet lekcjach historii, języka polskiego czy wiedzy o społeczeństwie. To trzeba przeżyć. Żałobna wspólnota Polaków wokół ofiar tej katastrofy była właśnie takim jednoczącym doświadczeniem.
Wydawało się, że owo zjednoczenie serc będzie trwało przynajmniej przez okres formalnej żałoby narodowej. Niestety, tu właśnie pojawia się uzasadnienie uczucia rozgoryczenia, o jakim pisałem na wstępie. Bardzo szybko bowiem na plac boju wkroczyli waleczni komentatorzy i publicyści, którzy swymi skrajnymi wypowiedziami przeciwstawiali sobie różne grupy osób, a żałobne zjednoczenie uznawali za nowe wcielenie Frontu Jedności Narodu.
Najbardziej bolesne było dla mnie to, że pojawiły się, w różnych wersjach, dyskursy wykluczenia, opierające się na założeniu, że oponenci (najczęściej karykaturalnie przedstawiani) kierują się złą wolą. Tylko my mamy rację, a tamci są zdrajcami lub cynicznymi graczami… Próby tłumaczenia jednym i drugim, że oponenci mają choć odrobinę racji, kończyły się często awanturą i zaliczeniem do towarzystwa, z którym wcale człowiek nie miał ochoty się utożsamiać.
Spory o to, kto zaczął pierwszy, zazwyczaj są jałowe. Nie można jednak uchylać się od zajęcia stanowiska w tej sprawie. Po ponownym przejrzeniu prasy z tamtych dni mam wrażenie, że pierwsze głosy burzące solidarną żałobę pochodziły od niektórych zwolenników Prawa i Sprawiedliwości, pogrążonych w rozpaczy po stracie tak wielu liderów swego ugrupowania (PiS bowiem dotknięty został skutkami tej tragedii najbardziej) i „ostatnich przyczółków” w urzędach państwowych, które nie były jeszcze przejęte przez Platformę Obywatelską. Nowej dynamiki spór nabrał po decyzji o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu. Później już publicystyczne wióry leciały ze wszystkich niemal stron.
Niestety, pierwsze przejawy nieuszanowania wspólnoty w żałobie pochodziły od… duchownych. Już w pierwszą noc po tragedii o. Tadeusz Rydzyk dywagował na antenie Radia Maryja: „gdyby nie ta tragedia, to można by powiedzieć – to zamach stanu” i pytał: „Kto wyreżyserował to?”. W katedrze przemyskiej ks. Zbigniew Suchy nazajutrz po katastrofie ubolewał: „Dlaczego musimy pozostawać z goryczą reprezentowania nas przez ludzi, którzy na świeżym miejscu bólu, mokrym od krwi, klęczą niechlujnie dla potrzeb socjotechniki?”. W tej samej homilii redaktor przemyskiej edycji „Niedzieli” kilkakrotnie wieloznacznie powtarzał: „To mogło się wydarzyć w środę” (gdy do Katynia poleciała delegacja rządowa z premierem Tuskiem na ceremonię z udziałem premiera Putina)…
W poważnych mediach drukowanych sygnał do boju dał Paweł Lisicki, ogłaszając na łamach „Rzeczpospolitej”, że „nie byłoby dobrze, gdyby prezydentura Lecha Kaczyńskiego utonęła w kiczu wzajemnego pojednania”. Zapowiedział ostrą debatę – „nawet jeśli będzie to powodować rozdrapywanie ran”. I słowa dotrzymał. Kierowane przez niego pismo wyspecjalizowało się w następnych dniach w rozdrapywaniu ran istniejących i zadawaniu nowych. Krytykom prezydenta rzucił w twarz Zdzisław Krasnodębski: „Grubej kreski tym razem nie będzie. […] Gardzę wami”. Socjolog słusznie wskazywał na nadużycia i manipulacje wizerunkiem Lecha Kaczyńskiego. Dość powiedzieć, że według badań CBOS w lutym 2010 r. 47% Polaków uważało, że prezydent „nie wyróżnia się inteligencją”, a 51%, że „nie obchodzi go los zwykłych ludzi”. Albo że w TVN24 przed smoleńską tragedią nie sposób było zobaczyć ciepłych zdjęć Marii i Lecha Kaczyńskich, po czym okazało się, że stacja dysponuje nimi w dużej ilości. Dlaczego jednak stwierdzenie takich faktów ma prowadzić do pogardy obejmującej hurtem wszystkich, którzy nie byli bezkrytyczni? Jarosław Marek Rymkiewicz poszedł jeszcze dalej. Uznał ataki na prezydenta Kaczyńskiego za tożsame ze strzałami do prezydenta Narutowicza:
Życzenie śmierci sprawdziło się. To było to samo życzenie, które niemal 100 lat temu pchnęło szaleńca Niewiadomskiego do zamordowania prezydenta Gabriela Narutowicza. Po raz drugi w naszych dziejach narodowych wydarzyło się to samo. Po raz drugi nienawiść zatruła polskie umysły [podkr. moje – ZN].
Wśród mediów elektronicznych palmę pierwszeństwa w nakręcaniu spirali niechęci w czasie żałoby zdecydowanie dzierży telewizyjna Jedynka. Już w programach prowadzonych „na żywo” sprzed Pałacu Prezydenckiego Jan Pospieszalski prezentował – jako „głos ludu” – wypowiedzi wyselekcjonowanych osób, które widziały za tą tragedią spisek mediów, rządu i/lub Rosji. Tego samego rodzaju głosy zaprezentowano później w głośnym dokumencie „Solidarni 2010”. W tym ujęciu wielobarwny tłum z Krakowskiego Przedmieścia stawał się jednolity, znikał jakikolwiek pluralizm, przekaz był politycznie jednoznaczny.
Inaczej było w internecie. Tu od początku panowanie nad dyskursem wykluczenia przejęła lewica. Zwłaszcza strony internetowe „Krytyki Politycznej” roiły się od komentarzy intelektualistów, którzy mieli potrzebę zamanifestowania dystansu wobec żałobnego „amoku”, jaki ogarnął Polaków. Agata Bielik-Robson pisała o „polskim triumfie Tanatosa: cudownym spełnieniu zbiorowego popędu śmierci”. Najbardziej dosadnie wyraziła ten stan ducha Małgorzata Szumowska:
ten cały cyrk, który nazywamy w Polsce żałobą narodową, […] to absurdalne zachowanie stadne, a nie żałoba. […] To zbiorowa histeria […] Jesteśmy chyba jedynym narodem w Europie, który jest w stanie zrobić coś takiego, w imię własnej egzaltacji, […] w imię patriotyzmu. […] Dla mnie to jednak straszne i tyle. Niesie ze sobą groźne konsekwencje, zafałszowanie rzeczywistości, narodowościowe wzloty. Boję się takiej żałoby. Boję się rozszlochanego narodu nad trumnami.
Owszem, polskość potrzebuje krytyki. Owszem, wolno nawet nie lubić własnego narodu. Dlaczego jednak obrażać rodaków, sprowadzając ich reakcję do odruchu stadnego? Czy naprawdę tak trudno intelektualistom pamiętać o emocjach, jakie wywoływały w wielu krajach świata tragedie World Trade Center albo śmierć księżnej Diany czy nawet wielkich idoli kultury masowej, jak Michael Jackson lub Freddie Mercury? Naprawdę tylko Polacy są tak zacofani, by gromadnie przeżywać żałobę po tragicznej stracie prezydenta i znacznej części elit politycznych? Żaden inny naród by się tak nie zachował?
Pouczający jest pod tym względem przypadek publikacji o polskiej tragedii w najbardziej wpływowej gazecie świata ¬– „New York Timesie”. Pierwsze redakcyjne komentarze „NYT” były pełne współczucia i uznania wobec Polaków. Dopiero gdy poproszono o komentarze naszych rodaków, czytelnicy mogli się dowiedzieć, jakim naprawdę społeczeństwem jesteśmy. Olga Tokarczuk napisała:
W czasie, gdy nasz rząd modli się na kolanach, Kościół katolicki ¬– jako depozytariusz anachronicznej mentalności – przejmuje monopol wspólnego przeżywania i rytuału. A ja mam dość budowania naszej tożsamości wokół marszów żałobnych i nieudanych powstań. Marzę o Polsce jako o nowoczesnym społeczeństwie, któremu znaczenie nadaje nie tragiczna historia, lecz indywidualne osiągnięcia, wiara we własne siły i pomysły na przyszłość.
Charakterystyczne, że po raz kolejny okazało się, jak bardzo fundamentalizmy laicki i religijny się przyciągają. Polski premier modlący się na kolanach oburzał przecież nie tylko pisarkę, lecz i kaznodzieję w przemyskiej katedrze…
Na tym tle decyzja o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu była nie tyle początkiem problemów, jak się ją zazwyczaj przedstawia, ile katalizatorem nowych napięć. Z łamów prasowych i ekranów komputerów spór przeniósł się w przestrzeń publiczną – doszło do manifestacji. W spór – po stronie „przeciw” – włączyły się też wpływowe osoby, jak Andrzej Wajda, i środowiska, jak „Gazeta Wyborcza”. Choć mowa była o podziałach wywołanych tą decyzją i obawach politycznej instrumentalizacji grobu na Wawelu, to jednak istota argumentacji „przeciw” sprowadzała się do negatywnej oceny prezydentury Lecha Kaczyńskiego i przekonania, że na Wawel nie zasłużył.
Ciekawe jednak, że właśnie wtedy padało też wiele głosów rozsądku. Oto na przykład osoby tak różne jak Halina Bortnowska i Paweł Milcarek mówiły mniej więcej podobnie: że z różnych powodów widzą Warszawę jako właściwe miejsce wiecznego spoczynku prezydenta, ale – w duchu żałoby narodowej – skoro decyzja już zapadła, to nie należy jej kwestionować. Sam byłem podobnego zdania. W całej sprawie pochówku na Wawelu najgorsze jest co innego: wymigiwanie się przez wszystkich od odpowiedzialności za autorstwo pomysłu i podjęcie tej decyzji. Do inicjatywy do tej pory nie przyznają się ani władze kościelne, ani rodzina Kaczyńskich, ani kierownictwo PiS.
W prawicowej publicystyce po katastrofie smoleńskiej furorę zrobiło określenie o „dwóch Polskach”. Jarosław Marek Rymkiewicz wierszem opisywał: „Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie / I ta druga – ta którą wiozą na lawecie”. Jego zdaniem: „To co nas podzieliło – to się już nie sklei / Nie można oddać Polski w ręce jej złodziei”. Tomasz Terlikowski pisał podobnie prozą:
Dwie Polski istnieją. Jedna z nich jest patriotyczna, zakorzeniona w religii i skłonna do uniesień. Druga lęka się patriotyzmu, a żałobę uznaje za cyrk. Jedna stała na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, by oddać hołd Lechowi Kaczyńskiemu, druga wznosiła okrzyki na Franciszkańskiej w Krakowie.
Jeśli uznać, że te „dwie Polski” to cytowane wyżej wzajemnie wykluczające się opinie, to trzeba dostrzec, że one siebie nawzajem potrzebują, aby się utwierdzać we własnej słuszności. Ale bywają one także zbieżne. O tanim sentymentalizmie polskiej żałoby pisali zarówno Krasnodębski, jak i Szumowska. Oboje odmawiali żałobie wspólnotowego wymiaru jednoczącego. Bo albo (jak twierdził socjolog) niektórzy żałobnicy to hipokryci, albo (jak sądziła reżyserka) wszyscy żałobnicy to histerycy…
Dlaczego inteligentni twórcy i naukowcy pozwalają sobie na tak silne zdominowanie rozumu przez politykę? Dlaczego wykluczają inaczej myślących poza nawias cywilizowanych poglądów? Dlaczego ludzie szczerze powołujący się na katolicyzm są tak mało chrześcijańscy: odrzucają pojednanie jako kicz, nie wierzą w szczerość rachunku sumienia innych ani w możliwość przemiany i nawrócenia? Dlaczego przywódcy Kościoła – chętnie powtarzający ogólniki o potrzebie jedności i pojednania – patrzą na pogłębianie podziałów czynione w imię wiary i nie reagują? Dlaczego – i prawicowi, i lewicowi – upolitycznieni publicyści nawet na zmarłych patrzą przez pryzmat tego, czy byli ich politycznymi sojusznikami czy też przeciwnikami? Dlaczego nawet śmierć nie pozwala im nabrać dystansu do bieżących sporów politycznych? Dlaczego wciąż absolutyzują doczesne konflikty, tak jakby były to sprawy życia i śmierci?
Gdy o tym teraz myślę, przypominam sobie jedno z ostatnich spotkań z prezydentem Kaczyńskim, w którym uczestniczyłem. 22 lutego 2010 r. w Pałacu Prezydenckim urządzono pożegnanie min. Ewy Junczyk-Ziomeckiej, która po czterech latach pracy w Kancelarii Prezydenta jechała do Nowego Jorku, by tam objąć urząd konsula generalnego RP. Prezydent mówił wówczas, że Ewa – z którą był blisko zaprzyjaźniony – stanowiła dla niego swoisty pomost do środowisk, które były mu nieżyczliwe. I dodał (cytuję z pamięci): „Bo tylko politycy nijacy nie mają wrogów. A ja przecież nijaki nie jestem…”. Szkoda, że niektórzy jego wielbiciele nie potrafią się zdobyć na taki życzliwy dystans wobec konkurentów politycznych. Szkoda, że wielu jego krytyków nawet po jego śmierci nie może przestać widzieć w nim wroga.
Słynne jest stwierdzenie Jerzego Giedroycia, że Polską wciąż rządzą dwie trumny –Piłsudskiego i Dmowskiego. Ostatnio wiele osób wyrażało obawy, żeby teraz Polską nie zaczęła rządzić kolejna trumna – Lecha Kaczyńskiego.
A ja powiem: niech nami rządzą trumny ofiar smoleńskiej katastrofy – a ściśle mówiąc: ich jedność w różnorodności! Tak jak te trumny stały obok siebie, tak jak nazwiska i fotografie wszystkich ofiar sąsiadowały ze sobą – tak niech naszym myśleniem o sprawach społecznych rządzi świadomość, że są sprawy, które Polaków łączą, niezależnie od przekonań politycznych, aktualnych sojuszy i sympatii ideowych. Niech nie rządzą nami ci (niestety, liczni) publicyści i ci (mniej liczni, tylko na razie?) politycy, którzy wybiórczo powołują się na tragicznie zmarłych, by mobilizować własnych stronników do walki z wrogami kierującymi się, jakżeby inaczej, wyłącznie złą wolą. Niech wspólnota ofiar i żałoby przypomina nam, że nie wolno w bieżącej walce politycznej zawłaszczać tego, co ogólnonarodowe – ani patriotyzmu, ani mordu katyńskiego, ani smoleńskiej katastrofy.
Niech rządzi nami taka właśnie wizja Polski – bardziej wspólna, bardziej solidarna. Owszem, jest ona lepsza od tej codziennej, jest nieco wyidealizowana, ale właśnie takie powinny być wizje, jeśli mają mobilizować do działania. Niech żal po tak tragicznie przerwanym życiu 96 osób nie stanie się jedynie bierną pamięcią, lecz skłoni do kontynuowania dobrych stron działalności ofiar katastrofy.
Chciałbym, żeby Polska w przyszłości miała prezydentów, którzy będą potrafili kontynuować tradycje Polski jagiellońskiej, tak jak czynił to Lech Kaczyński. Jego wizja polskości była kulturowa, a nie etniczna. Nieprzypadkowo to on był pierwszym urzędującym prezydentem RP, który udał się z wizytą do synagogi, zapraszał polskich Żydów do Pałacu Prezydenckiego na zapalanie świec chanukowych, a przedstawicieli różnych wyznań chrześcijańskich na modlitwy ekumeniczne w kaplicy prezydenckiej. Chciałbym, żeby następni prezydenci Rzeczypospolitej byli z podobną sympatią postrzegani jako sojusznicy w tak różnych krajach jak Izrael, Litwa, Ukraina czy Gruzja. Chciałbym, żeby pragnęli – tak jak Lech Kaczyński – Polski silnej, by aktywnie działali w naszym regionie Europy, by pielęgnowali tradycje patriotyczne (pamiętna defilada!) i pamięć historyczną (program „Przywracanie pamięci”, wyróżniający nieznanych bądź zapomnianych bohaterów walk o wolność i suwerenność Polski, w tym Sprawiedliwych wśród Narodów Świata). Nie chcę, rzecz jasna, przez to powiedzieć, że ta prezydentura nie miała słabych stron i minusów. Piszę o tym, co warto kontynuować.
Niech rządzi Polską etos urzędnika państwowego, którego uosobieniem byli Tomasz Merta, Andrzej Przewoźnik czy Janusz Krupski. Wszyscy niezwykle kompetentni, uczciwi, ponadpartyjni, gotowi do ciężkiej pracy i poświęceń. Wszyscy także traktowali służbę państwową jako formę realizacji powołania chrześcijańskiego. Merta – integralny konserwatysta i zarazem człowiek prawdziwie otwarty, współtwórca cennego licealnego podręcznika wiedzy o społeczeństwie Z demokracją na ty, wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego w rządach PiS i PO, generalny konserwator zabytków. Przewoźnik – od 1992 r. sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, człowiek-instytucja, strażnik polskiej pamięci narodowej, na którym spoczywała odpowiedzialność i za ceremonie w Katyniu, i za cmentarz Orląt we Lwowie i za pomnik w Jedwabnem.
Najmniej znany z tej trójki, całkowicie niesłusznie, to Janusz Krupski. Człowiek krystalicznie uczciwy, nieszukający swego. Legenda opozycji – weteran podziemnego ruchu wydawniczego. To on sprowadził do Polski jeden z pierwszych powielaczy. To jego porwali, oblali żrącym płynem i porzucili w lesie esbecy z tej samej ekipy, która później zamordowała ks. Jerzego Popiełuszkę. Wraz z miłością do swojej żony Joanny, „zaraził się” jej pasją przyjaźni z osobami upośledzonymi umysłowo. W wolnej Polsce był m.in. wiceprezesem Instytutu Pamięci Narodowej i przegrał jednym głosem konkurs na prezesa. Został kierownikiem Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, bardzo cenionym przez (wybrednych w takich sprawach) kombatantów. Był ojcem siedmiorga dzieci. Jego pogrzeb stał się dla mnie wyjątkowym świadectwem wiary w to, że dobro, jakie człowiek czyni, sięga poza śmierć.
Rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski odnajdywał się równie dobrze wśród intelektualistów, z którymi uwielbiał dyskutować, jak i w otoczeniu młodzieży na Przystanku Woodstock czy z ubogimi podczas olbrzymiej warszawskiej wigilii dla bezdomnych, którą zorganizował po raz pierwszy w grudniu 2009 r. Jego inicjatywa przyczyniła się do rozwiązania kryzysu wokół nominacji bp. Stanisława Wielgusa na metropolitę warszawskiego. Na jego prośbę uczestniczyłem wtedy w komisji badającej zgromadzone w IPN akta dotyczące ks. Wielgusa. Jednym z najciekawszych owoców jego szerokiej działalności pozostanie internetowy serwis codziennikprawny.pl, czyli „Wszystko, co każdy o prawie wiedzieć powinien”.
Człowiekiem wyjątkowej dobroci, mądrości i skromności był ks. Roman Indrzejczyk. Zadań, które pełnił, starczyłoby na kilku księży. W dwóch parafiach z wielkim oddaniem proboszczował po ok. 20 lat (Pruszków-Tworki, a potem warszawski Żoliborz). Był zapalonym katechetą (do śmierci w szkole muzycznej na Żoliborzu), krajowym i warszawskim duszpasterzem służby zdrowia, przyjacielem opozycjonistów w PRL niezależnie od orientacji politycznych, inicjatorem oddolnej parafialnej współpracy ekumenicznej polsko-holenderskiej, opiekunem duchowym Stowarzyszenia Pokoju i Pojednania „Effatha”, przewodnikiem górskim i duszpasterzem PTTK, kapelanem żołnierzy AK „Żywiciel” i szczepu 305 ZHP. Najbliżej znałem go jako wieloletniego członka, a przez kilka lat wiceprzewodniczącego Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Zasłynął jako gospodarz unikalnej na skalę światową uroczystości – w jego parafii gromadzili się wyznawcy judaizmu i chrześcijaństwa na modlitwę z okazji żydowskiego święta Simchat Tora, czyli Radość Tory. A najchętniej mówił o sobie, że jest zwykłym księdzem…
Ks. Indrzejczyk zginął jako kapelan prezydenta RP. Historia jego powołania do pełnienia tej funkcji ma znaczenie także dla głównego wywodu tego artykułu. Ks. Roman był już wtedy na emeryturze, przestał być proboszczem Po zwycięstwie wyborczym prezydent-elekt Lech Kaczyński spotkał się z kard. Glempem. Poprosił wtedy o mianowanie kapelanem ks. Indrzejczyka, od lat zaprzyjaźnionego z rodziną Kaczyńskich, mieszkającą na Żoliborzu. Zaskoczony prymas odpowiedział: „Ale to taki lewicowy ksiądz”. Prezydent: „I o to właśnie chodzi”… W rzeczy samej ks. Roman nie był lewicowy, lecz po prostu otwarty na wszystkich. I takiego właśnie człowieka chciał mieć przy sobie prezydent jako duchowego opiekuna.
Można by w ten sposób długo jeszcze pisać o wszystkich ofiarach katastrofy. Wymieniłem jedynie tych, których znałem najbliżej.
*
Tadeusz Szawiel pisze obok, że żałoba narodowa była doświadczeniem tego, jacy jesteśmy, a nie tylko, jacy bywamy. Wielu bojowych publicystów usiłuje nas przekonać, że jest całkowicie odwrotnie: jedynie od wielkiego święta bywamy bardziej zjednoczeni i solidarni, a normą jest walka i egoizm. Mimo silnego rozczarowania debatą po tragicznej katastrofie, staję po stronie nadziei.
Kwietniowa solidarność Polaków wydaje mi się doświadczeniem na tyle mocnym, że trwałym. Nawet gdyby obecnie również politycy ulegli presji, wskrzeszając język wykluczenia, niechęci lub agresji, to i tak to doświadczenie wspólnoty pozostaje jako trwały punkt odniesienia i kiedyś ponownie ujawni się społecznie. Podczas żałoby przekonaliśmy się bowiem dobitnie, że można się wyrwać z zaklętego kręgu wrogości, że dobro wspólne naprawdę istnieje, że jedność nie kłóci się z różnorodnością.
opr. aś/aś