Wspinaczka

Miło jest z nią przebywać, bo emanuje pasją życia... A przecież przeszła gehennę!

Wspinaczka

Tadeusz Pulcyn

Wspinaczka

PROMIC - Wydawnictwo Księży Marianów
Warszawa, grudzień 2011
ISBN 978-83-7502-262-9
stron: 280
Format książki: 125 x 196 mm



fragment książki

petarda

– Maria jest artystką w każdym calu i wspaniałym człowiekiem – podkreślają Wiesława i Andrzej, jej przyjaciele. Miło jest z nią przebywać, bo emanuje pasją życia... A przecież przeszła gehennę.

Po ukończeniu studiów stomatologicznych Maria wyszła za mąż za lekarza analityka, naukowca Gdańskiej Akademii Medycznej, który w latach siedemdziesiątych wyjechał do pracy w Houston w Stanach Zjednoczonych. Miał stamtąd wrócić po roku. Miesiąc przed planowanym powrotem męża Maria otrzymała wiadomość, że zaginął. Nie dawał znaku życia. Nie było go w amerykańskim domu i nie przychodził do pracy. Jego współpracownicy myśleli w pierwszej chwili, że z jakichś ważnych powodów nagle wyjechał do Polski. Ale tak się nie stało.

– Przepadł jak kamień w wodę – wspomina Maria. – Dopiero cztery lata temu otrzymałam orzeczenie sądowe, że uznano go za zmarłego. Wtedy przeżyłam wstrząs. Zostałam sama z dwójką dzieci. Córka była wówczas w ogólniaku, a syn w podstawówce, w piątej klasie. Powoli jednak oswajałam się z myślą, że zostałam wdową. I postanowiłam żyć zgodnie ze swoimi pragnieniami, bo owszem, byliśmy z mężem zgodnym małżeństwem, ale w naszym związku on, niestety, przejął rolę mojej matki. W wielu sprawach mój kochany małżonek decydował za mnie. Teraz trochę ironizuję, ale wówczas naprawdę było mi wszystko jedno – kto, kiedy, dlaczego i za ile... O nic nie musiałam się martwić. Dziećmi opiekowała się niania, przychodziła też pani do sprzątania i gotowania. Ja tylko musiałam być miła, zadbana i chodzić do pracy.

Nadszedł więc czas, kiedy mogłam powiedzieć: „Dość matriarchatu, dość patriarchatu – jestem wolna!”. Zachłystywałam się wolnością – dziś wiem, że źle rozumianą. W pokonywaniu nieśmiałości i w podejmowaniu decyzji wspomagałam się alkoholem.

Postanowiłam też, że będę tolerancyjną matką. Pozwalałam dzieciom na wszystko, bo nie chciałam być taka jak moja mama. Snuła się za mną wszędzie. Gdy wychodziłam do koleżanki czy kolegi, musiałam kłamać, że wybieram się gdzie indziej. Dałam więc swoim dzieciom pełną swobodę, sama zaś w istocie popadałam w zniewolenie. Wpadłam w wir towarzyskich spotkań. Popychały mnie w nieliczne życiowe kłopoty, to z mieszkaniem, to znowu z samochodem... Nie radziłam sobie nawet w najprostszych, codziennych zajęciach domowych. Unikałam więc często pobytu w domu. Po pracy gnałam do sopockiej „Parkowej”, gdzie w towarzystwie policjantów, mechaników samochodowych czy tak zwanych prywaciarzy balangowałam przez całą noc przy stoliku, a nad ranem potrafiłam jeszcze skoczyć do pensjonatu „Wanda” na tańce. Dopiero po ostatnim „białym tangu” brałam taksówkę do domu. Niekiedy brakowało czasu nawet na krótką drzemkę. Brałam tylko zimny prysznic i relanium, żeby mi się ręce nie trzęsły, po czym jechałam do swojej przychodni do Gdyni. Gdy moi przełożeni dostrzegli mój problem, przenieśli mnie do Gdańska, żebym miała bliżej domu.

Matka mnie nie poznawała, darła włosy z głowy i jak zwykle „dla mojego dobra”, nie pytając mnie o zdanie, sprowadziła się do mnie. Ale już wtedy potrafiłam się jej sprzeciwić. Z tak mocnym wsparciem – żartuje Maria – na jej „troskliwość” reagowałam jak petarda. Gdy na nic nie zdały się jej łzy i zaklęcia wypowiadane przez dwa lata, zabrała mi syna i wróciła do siebie. Córka zaś, wtedy już studentka chemii, musiała codziennie znosić albo moje pijackie wybryki, albo ekscesy zapraszanych przeze mnie kumpli z „Parkowej”.

toksyczni rodzice

– Piła bez opamiętania – ocenia jej rodzina – i na domiar złego związała się z mężczyzną wiele od niej młodszym, też uzależnionym od alkoholu. Mieszkali razem przez sześć lat.

– Rozstałam się z nim bez bólu – zapewnia Maria – bo to przecież nie była miłość, tylko wspólne upijanie się, a bez niego też mogłam to robić. Miałam za co, bo w międzyczasie otrzymałam odszkodowanie po śmierci męża. Wtedy weszłam w ostry konflikt z córką, która wystąpiła do sądu z pozwem o przyznanie jej alimentów. Sąd przyznał dziecku należną kwotę. A ja płaciłam i miałam czyste sumienie – mogłam pić dalej.

Potem córka wyszła za mąż, wyprowadziła się z domu, ale za to wrócił syn, „żeby mnie pilnować”. Był wówczas w klasie maturalnej. Gdy nie dostał się na studia, byłam zdziwiona. Nawet nie wiedziałam, że prawie przez cały rok nie chodził do szkoły. Po prostu tego nie zauważyłam. Codziennie wychodził z domu i wracał. Aż w końcu przestał wracać. Któregoś dnia powiedział, że nie będzie się już mną opiekował, bo nie wierzy w moje obietnice, że w końcu odbiję się od dna. W jednej z licznych kłótni wyrzucił mi ze złością: „Zdechniesz pod płotem!”. I odszedł. Wówczas myślałam, że na zawsze. Osiągnęłam prawdziwe dno. Opuściła mnie ostatnia osoba, bez której życie wydawało mi się pozbawione sensu. Zdecydowałam więc, że zapiję się na śmierć. Ale nic z tego nie wychodziło.

Maria wybrała się w końcu na mityng Anonimowych Alkoholików. Ale tam wszyscy wydawali się jej utracjuszami, przegranymi do cna. Ona natomiast „wciąż pracowała i miała pieniądze”. Potrafiła już wtedy pić zupełnie sama.

– Przyjaciele z AA – wspomina – często pukali do moich drzwi, domyślając się najgorszego. A ja gasiłam światła, i szlus – jakby nie było mnie w domu. Wiedziałam, że muszę coś ze sobą zrobić. Ale jeszcze nie wiedziałam co i jak. Wciąż miałam niskie poczucie własnej wartości. Stale w moich uszach dudnił głos matki: „Siedź cicho, nie odzywaj się, bo się na tym nie znasz. Ty i twój tatuś jesteście nieudacznikami”.

W domu nie miałam nic do gadania, ożywiałam się trochę poza nim. Miałam świadomość, że jestem atrakcyjną dziewczyną, bo byłam adorowana, komplementowana przez kolegów. Korzystałam więc z miłych chwil spędzanych w szkole, potem na uczelni. A w domu – myślałam – to już niech się dzieje, co chce. Godziłam się na rolę kopciuszka, bo nie umiałam być królewną śnieżką.

Tata pływał na „Batorym”. A jak wracał z morza, chodziliśmy i jeździliśmy wszędzie razem. I obraz wspaniałego taty zachowałam w pamięci do dziś. Idealizowałam jego ojcostwo, bo matka była zawsze przeciwko nam obojgu. Dziś już inaczej na nią patrzę. Ale wtedy byłam pewna, że robiła wszystko, żeby mi dokuczyć. Nawet nogę złamała mi na złość, żeby przykuć mnie do siebie, żebym musiała się wokół niej kręcić. Tak wtedy myślałam. Teraz już nie.

Uwolniłam się od tych destrukcyjnych myśli. Jestem po wielu terapiach. Dowiedziałam się między innymi, że istnieją toksyczni rodzice i jakie straty można ponieść, trwając w ich orbicie. Zrozumiałam, że po nieudanym dzieciństwie doświadcza się traumatycznych przeżyć związanych z własną tożsamością, co zdecydowanie negatywnie wpływa na relacje z mężczyznami.

Miałam już pięćdziesiąt lat i nie miałam pojęcia o podstawowych rzeczach dotyczących relacji międzyludzkich.

Gdy podczas zajęć terapeutycznych kazano mi przynieść zdjęcia z dzieciństwa, na których byłam z mamą, nie mogłam znaleźć żadnego. A fotografii z ojcem miałam całą szufladę. Potem, po śmierci mamy, znalazłam mnóstwo zdjęć, na których jesteśmy razem, ale za jej życia miałam w sercu jej negatywny obraz, który odsuwałam od siebie jak najdalej. Po licznych ćwiczeniach terapeutycznych w końcu pojęłam, dlaczego mama była taka, a nie inna. Dlaczego zatem była zimna i bezwzględna, pełna lęków? Bo miała nieudane dzieciństwo. Była wychowywana w wielodzietnej rodzinie, doświadczając materialnej i duchowej biedy. A gdy została żoną marynarza, miała na swojej głowie cały dom. Jej zachowanie wynikało z opacznie pojmowanej troski, a zwłaszcza troski o mnie.

Zanim Maria posiadła tę wiedzę psychologiczną, długo dreptała w miejscu. Aż do pamiętnego dnia, gdy napita poszła na mityng AA. Po spotkaniu koledzy odprowadzili ją do domu. I w sposób zdecydowany zajęli się nią. I od tamtej chwili już się nie rozstają.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama