Frekwencyjny fetysz

Czy niska frekwencja jest zagrożeniem dla demokracji, czy raczej oceną, którą społeczeństwo wystawia politykom?

Tradycyjnie już z okazji wyborów słyszymy nawoływania do pójścia do urn, głośne obawy o niską frekwencję i wynikające stąd zagrożenia dla demokracji. A ja ciągle nie potrafię zrozumieć, dlaczego zaganiać do głosowania tych, którzy ani się polityką nie interesują, ani nie mają o niej pojęcia? Co warte są głosy oddane na ładniejszy krawat lub szkła kontaktowe? Odnoszę wrażenie, że apele o wyższą frekwencję wystosowują ci, którzy w rzeczywistości nie mają wiele do zaoferowania. Dla nich świadomy i zorientowany wyborca stanowi śmiertelne zagrożenie.

Większość głosuje kierując się emocjami i ogólnym wrażeniem, stąd zalew ładnych zdjęć z ładnymi hasełkami pod niewyrobioną publiczkę. Jeśli znajdziemy już coś przypominającego program, jest to lista pobożnych życzeń, a kandydat jawi się jako superman albo czarnoksiężnik, który sam jeden i od razu wprowadzi porządek w mieście, wybuduje drogi, stadiony, mieszkania, szkoły i szpitale. Licytacja na obietnice trwa. Na palcach jednej ręki policzyć można tych, którzy mówią nie tylko, co zrobią, ale i jak, czyli za co. Budżetu miasta nie można dowolnie zwiększać i, jeśli planuje się duże inwestycje, należy określić, jakie wydatki będą obcinane. A taka deklaracja jest niebezpieczna. Lepiej jest głosić obłudnie ładne hasła, licząc na to, że niezorientowany wyborca zagłosuje i zapomni, co mu obiecano.

Na wyższy poziom hipokryzji wzniosła się partia rządząca, głosząc hasło „z dala od polityki”. Pobrzmiewa w nim echo komunistycznej propagandy z czasów PRL-u. Otóż każdego, prawdziwego lub domniemanego wroga ustroju nazywano wtedy politykiem, graczem politycznym lub politykierem. Rządzący towarzysze byli natomiast działaczami państwowymi i nie uprawiali polityki, lecz zajmowali się wprowadzaniem powszechnej szczęśliwości.

Jeśli partia, sprawująca praktycznie niepodzielne rządy w kraju i zajmująca się polityką najbardziej jak tylko można, chce być „z dala od polityki”, to co chce ona robić? Jeśli poważnie traktuje swoje hasło, powinna wykreślić się z rejestru partii politycznych, przekształcić w jakieś Stowarzyszenie Miłośników Miłości i z dystansu obserwować brudne gry polityczne.

Jeśli Platforma Obywatelska naprawdę chciała, jak wynika z hasła, uwolnić samorządy od rozgrywek politycznych, powinna powstrzymać się od udziału w wyborach komunalnych i wezwać pozostałe partie do oddania pola konkurencji lokalnych inicjatyw obywateli. Gdyby Platforma rzeczywiście chciała odpolitycznienia samorządów, powinna była zmienić ordynację wyborczą tak, by nie preferowała ona partii ogólnopolskich kosztem lokalnych komitetów, a najlepiej — wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze, co przybliżyłoby kandydatów i przyszłych radnych wyborcom i bardziej ich od nich uzależniło. Czasu na to miała dosyć.

Ale to wszystko hasełka dla naiwnych wyborców. Jako tako myślący człowiek wie przecież, że odżegnywanie się od polityki ludzi od lat żyjących polityką, żyjących z polityki i poza nią niewiele znaczących, ma taką samą wiarygodność jak zapewnienia alkoholika „od jutra nie piję”.

W moim rodzinnym Chorzowie na prezydenta kandyduje kilkuletni przewodniczący miejskiego koła PO i również chce być „z dala od polityki”. A przecież całą swą popularność i oddane na siebie głosy zawdzięcza niczemu innemu, jak właśnie swojej działalności jako polityka. Odcinając się od polityki, neguje swoje dokonania i staje do wyborów z zerowym dorobkiem. Nie różni się więc niczym od ładnie uśmiechających się z plakatów dwudziestokilkulatek. Z dwojga złego wolę głosować na dwudziestolatkę. Dorobek ten sam, mądrzej więc pewnie nie będzie, ale na pewno ładniej.

Kandydat Platformy odżegnuje się wprawdzie werbalnie od polityki, lecz od powiązań politycznych już nie. Przekonała mnie o tym lektura rozdawanego wczoraj na mieście biuletynu wyborczego PO „Najlepszy Ruch dla Chorzowa”. W biuletynie tym Andrzej Kotala, chcąc przekonać wyborców, że będzie lepiej niż obecny prezydent realizował inwestycje miejskie mówi wprost:

Mnie będzie o tyle łatwiej, że jako prezydent miasta z ramienia Platformy Obywatelskiej będę skuteczniej lobbował na rzecz Chorzowa i pozyskiwał środki ze Śląskiego Urzędu Marszałkowskiego czy budżetu państwa. Udowodniłem, że to potrafię pozyskując fundusze z instytucji zewnętrznych dla WPKiW. Takich możliwości nie ma Wspólny Chorzów!

Szczerość kandydata jest rozbrajająca! Otóż prezes Kotala mówi ni mniej ni więcej to, że środki publiczne — a takimi są pieniądze z budżetu państwa i marszałkowskiego — które powinny być rozdysponowywane według jasnych i obiektywnych kryteriów, będą — a może już są! — rozdzielane według klucza partyjnego. Jeśli więc to, czym tak chwali się prezes Kotala nie jest partyjniactwem, kolesiostwem i zwykłą korupcją, to co nimi jest? I jeszcze jedno, konkretne pytanie do kandydata: Jeśli uważa on za naturalne i pozytywne preferowanie kolegów partyjnych przez dysponentów pieniędzy publicznych, to czy on jako prezydent Chorzowa również będzie zarządzał budżetem miasta w ten sposób? Do ciszy przedwyborczej jest jeszcze dość czasu na odpowiedź. Czekam.

Nad tym, co napisałem powyżej, zastanowią się nieliczni. Stąd to powszechne nawoływanie do udziału w głosowaniu, by zwiększyć procentowy udział wyborców wierzących w ładne hasła. Dlatego na koniec mój niepoprawny politycznie apel do wyborców:

Drogi Wyborco, idź na wybory, jeśli jesteś naprawdę przekonany, na kogo i dlaczego właśnie na tego kandydata chcesz głosować. Jeśli nie masz takiego przekonania — daruj sobie, bo Twój głos może przynieść więcej szkody niż korzyści.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama