Do białej gorączki może doprowadzić nieustanne traktowanie Gazety Wyborczej jako ostatecznej wyroczni. Dlaczego ciągle tak podatni jesteśmy na to, co powiedzą samoustanowione autorytety?
Od październikowych wyborów nastąpiło wzmożone zainteresowanie niemieckich mediów sytuacją w Polsce. Fakt, że treść artykułów może normalnego człowieka doprowadzić do białej gorączki, gdy jako jedyny i ostateczny argument przytaczany jest cytat z Gazety Wyborczej.
Rzeczywiście, gdy czyta się niemieckie gazety, komentarze na temat Polski zaczynają się od słów „Jak podaje liberalny dziennik Gazeta Wyborcza...” i dalej opis kolejnych okropności, jakich doznaje naród polski pod rządami krwawego Kaczora. Wszystkie te komentarze pisane są na jedno kopyto, a zdarzają się dni, gdy ten sam artykuł przeczytać można po niemiecku, angielsku i polsku. Po polsku oczywiście w Gazecie Wyborczej.
Cały ten zgiełk ucichł, jak nożem uciął, po wystąpieniu premier podczas debaty w Parlamencie Europejskim. Głupia sprawa,wypadła dobrze i jak to teraz napisać? Nie trwało to jednak długo. W końcu w państwie pod butem PiS-u nie brakuje powodów do wyrażania zaniepokojenia i oburzenia. Uważam jednak, że ta nagonka ma swoje pozytywne strony i zręczna polityka polskiego rządu może te pozytywy wykorzystać.
Pierwszym pozytywem jest zainteresowanie Polską. Dla przeciętnego Niemca, Polska to jakiś dziki i niebezpieczny kraj na Wschodzie, wraz z Litwą, Ukrainą i Słowacją niewiele różniący się od Rosji. Stąd łatwość porównywania Kaczyńskiego do Putina.
Krytykując, często w dobrej wierze, Polskę i Polaków, niemiecki komentator będzie chciał wykazać historyczne uwarunkowania polskich wyborów i zachowań. Należy więc skłonić go do podania konkretnych faktów, na jakich opiera swoje tezy. I wtedy okaże się — a uczciwy dyskutant będzie musiał to przyznać — że przez stulecia Polska była oazą wolności, tolerancji i demokracji w toczącej krwawe wojny religijne, nietolerancyjnej i absolutystycznej Europie.
Mogłem niedawno obserwować, jak pewien młody Niemiec, biorąc poważnie bajdurzenia pewnej polskiej pisarki, zarzucił Polakom brak rozliczenia za zbrodnie popełnione w ich koloniach. Na żądanie polskiej oponentki, by podał nazwy kolonii, w których Polacy dokonywali swoich zbrodni, skontatować musiał, że Polska żadnych kolonii nie miała. Co więcej, pomimo starań, trudno mu było znaleźć przykłady polskich działań w celu podbicia i wyniszczenia innych narodów, jakie w swej ojczystej historii znaleźć mógł bez problemów. Drobna rzecz a poziom wiedzy o Polsce wyraźnie wzrósł.
Tak właśnie trzeba działać w sferze publicznej. Wzywać do podawanie konkretów, uzasadnień, a wtedy okaże się, że Polska i ta dziś i ta wczoraj, to zupełnie inny kraj niż przedstawiany w europejskim maistreamie.
Dużą przysługę sprawie Polski oddał ostatnio niemiecki minister spraw zagranicznych stwierdzając bezzasadność polskich roszczeń o reparacje wojenne. Ten spór należy bezwzględnie podtrzymywać. Nie tylko dlatego, że mamy rację — to temat na osobny artykuł. Dlatego, że mówiąc o reparacjach, minister (i wicekanclerz) Steinmeier wyraźnie stwierdził kto był sprawcą a kto ofiarą. A to nie dla wszystkich jest dziś jasne. Niemieckie instytucje rządowe i pozarządowe zrobiły wiele, by zdjąć z Niemców odium agresorów i zbrodniarzy i przerzucić je na innych a przynajmniej podzielić się winą. Stąd wiele działań na różnych niwach, z najbardziej spektakularną i skuteczną propagandą filmową, mających na celu ukazanie Niemców jako tych, którzy ratowali Żydów — jak Schindler i walczyli z Hitlerem — jak von Stauffenberg. A wszystkiemu winni byli niezidentyfikowani naziści (być może Marsjanie?), z którymi współpracowali Polacy — w wersji soft — lub — w wersji hard — którymi byli Polacy.
Reparacje płaci sprawca ofierze, więc wicekanclerz przyznał publicznie, że na Polskę napali i Polskę niszczyli nie jacyś tam naziści a państwo niemieckie, którego prawnym następcą jest Republika Federalna Niemiec. Im dłużej i głośniej prowadzony będzie spór o reparacje, tym dłużej i głośniej będzie mowa o niemieckiej winie.
Na zakończenie z pozoru ciekawostka, będąca według mnie, kopernikańskim przewrotem w niemieckim postrzeganiu Polski. Przewrotem tym było opublikowanie 4. lutego przez Frankfurter Allgemeine Zeitung wiersza Adama Zagajewskiego „Kilka rad dla nowego rządu”. Wiersz, opublikowany w oryginale i niemieckim tłumaczeniu wraz z sylwetką autora, wpisuje się w cykl opisów cierpień Polaków pod rządami pisowskich siepaczy.
By docenić rangę tego wydarzenia, należy uświadomić sobie, że przeciętnemu Niemiecowi, a nawet temu wykształconemu z dużych ośrodków, trudno wyobrazić sobie, że ktoś poza Niemcami mógł napisać coś ciekawego. Jest to wynik nacjonalistycznego wychowania w niemieckich szkołach średnich, gdzie przerabia się jedynie lektury autorów niemieckojęzycznych i to w niezbyt imponującej — mówiąc delikatnie — ilości. Jeśli uczniowie trafią na dobrego anglistę, mogą poznać jakiś utwór Szekspira, Orwella lub któregoś z pisarzy amerykańskich. I to wszystko. Przeciętny niemiecki maturzysta nie ma pojęcia kim byli Homer, Dante czy Molier. A istnienie poezji w dzikich krajach na wschód od Odry po prostu nie mieści się w głowie. A tu proszę: polska poezja w oryginale i przekładzie w największym niemieckim dzienniku.
Nie najważniejsze w tym jest, że wiersz Zagajewskiego zaliczyć do poezji można jedynie z dużym przymrużeniem oka. To histeryczna agitka nie dorastająca nawet do socrealistycznych wyrobów wczesnej Szymborskiej. Jest to raczej świadectwo upadku znakomitego niegdyś poety. Nie bądźmy jednak drobiazgowi.
Publikacja wiersza Zagajewskiego w największym niemieckim dzienniku, to naprawdę krok milowy w promocji Polski i polskiej kultury w Niemczech. I pomyśleć, że to wszystko dzięki wyborczemu zwycięstwu Prawa i Sprawiedliwości. To naprawdę Dobra Zmiana.
opr. mg/mg