Czy praca pewnych ludzi jest potrzebna, aby inni mogli świętować w niedzielę? Odpowiedź jest chyba oczywista
Nie jestem zwolennikiem kultywowania zwyczajów tylko dlatego, że to „uświęcona tradycja” czy też „element naszej tożsamości”. Jakoś nie przekonują mnie argumenty odwołujące się do dziedzictwa przeszłości. Czasy się zmieniają, a zmiany społeczne, technologiczne czy ekonomiczne wymagają często porzucenia starych zwyczajów i zastąpienia ich nowymi.
Nie wierzę jednak w tak zwany „postęp cywilizacyjny”, jeśli wszelkie nowe możliwości ktoś chciałby uważać za „postęp jakościowy”. Wręcz przeciwnie, pod wieloma względami jakość życia we współczesnym świecie jest gorsza niż w epokach i społeczeństwach „zacofanych”. Dlatego też, jeśli „postęp cywilizacyjny” wymusza zmianę zwyczajów, warto zastanowić się, czy jest to zmiana na lepsze, a nie bezrefleksyjnie płynąć z „prądem przemian”.
Szczególnie wątpliwym elementem cywilizacyjnego postępu jest dla mnie zanik kultury świętowania. Nie chodzi mi o konkretne formy – nie bawią mnie szczególnie imprezy typu topienie marzanny, noc Kupały czy dożynki. Chodzi mi raczej o podejście do czasu: jeśli cały czas poświęcamy pracy, zdobywaniu środków do życia i wydawaniu tego, co zarobiliśmy, to bardzo wiele mówi to o naszym (często nieuświadomionym) systemie wartości. Krótko mówiąc, jest to system praktycznego materializmu: żyjemy tak, jakby najważniejsze były rzeczy, a nie ludzie, więzi międzyludzkie i wartości duchowe.
System wartości dotyczy jednostki, ale – wbrew liberalnym mrzonkom – nie da się żyć w taki sposób, jakby poszczególne jednostki były od siebie oddzielone i łączyły je jedynie więzi polegające na wzajemnej wymianie korzyści, przy jak najmniejszym koszcie. Więzi społeczne to coś, co jest wartością samą w sobie i czego nie powinno się przeliczać na inne „korzyści”. Oczywiście da się to zrobić, tak jak kulę w rzucie płaskim da się zredukować do koła, jest to jednak zubożenie rzeczywistości. Żyjąc w społeczeństwie da się więc przyjąć, że każdy ma swój własny system wartości i idący za nim styl życia czyli „wolnoć Tomku w swoim domku” – takie założenie będzie miało jednak praktyczne konsekwencje, podobnie jak w znanej bajce Fredry.
Jedną z istotnych cech „kultury świętowania” jest wspólnotowy, społeczny charakter takiego świętowania. Po pierwsze, świętowanie oznacza odejście od patrzenia na bliźnich jak na „byty ekonomiczne”, które mogą mi przynieść jakiś zysk czy korzyść i dostrzeżenie ich właśnie jako bliźnich, czyli kogoś, kogo szanuję, kogo lubię, z kim chcę razem przebywać, razem bawić się, uprawiać sport, dyskutować czy choćby jeść razem posiłek. Jeśli potrafimy zrozumieć wartość takiego świętowania na poziomie własnej rodziny, czemu nie dostrzegamy go na poziomie społeczności lokalnej czy narodowej? Czy przypadkiem „postęp cywilizacyjny” nie odebrał nam w tym względzie części naszego człowieczeństwa?
Po drugie, z oczywistych powodów nie da się świętować indywidualistycznie, jeśli nie jest się rezydentem samotnej wyspy. Jeśli ja próbuję świętować, a mój sąsiad urządza akurat tego dnia remont, to nici z mojego świętowania. Jeśli moim pomysłem na świętowanie jest puszczenie muzyki na cały regulator, to sąsiad, który próbuje wypocząć w ciszy nie poświętuje sobie. Tak więc, żyjąc w społeczności, musimy także ustalić pewne normy świętowania, czyli akceptowalne dla innych formy i czas.
I tu dochodzimy do pytania zadanego w tytule. Czy praca pewnych ludzi jest potrzebna, aby inni mogli świętować w niedzielę? Odpowiedź jest chyba oczywista: skoro w naszej kulturze świętowanie obejmuje rekreację w gronie innych ludzi, podróże, korzystanie z dóbr kultury, uczestnictwo w Eucharystii, wspólne wyjście do kawiarni czy restauracji – potrzebni są ludzie, którzy będą świętować pracując: ci, którzy mają nam zapewnić bezpieczeństwo (policja, służba zdrowia, straż pożarna), ci, którzy umożliwią podróżowanie (kierowcy, maszyniści, pracownicy stacji benzynowych), artyści, księża i pracownicy gastronomii. W większości przypadków da się tak ustalić ich obowiązki, żeby nie obejmowały całego dnia świątecznego, a jedynie pewne godziny.
Pytanie, co z sytuacjami, które nie wiążą się ze świętowaniem, ale z wykorzystaniem dnia świątecznego na inne cele, na przykład wymianą oprogramowania w systemie bankowym albo studiami zaocznymi. Wydaje się, że tu niestety jako społeczeństwo daliśmy się wymanewrować: mając do dyspozycji dwa dni weekendu nie potrafimy uszanować żadnego z nich jako czasu świętowania, ale staramy się je wykorzystać jako „dodatkowe dwa dni w tygodniu, aby jeszcze coś zrobić”. Owszem, zrobimy „coś jeszcze”, ale i jako jednostka, i jako społeczeństwo zapłacimy za to cenę, o której teraz nie myślimy. Tą ceną jest korozja systemu wartości i sprowadzenie człowieka do jego roli, jaką odgrywa w systemie ekonomicznym.
Obecnie toczy się dyskusja nad ustawowym zakazem czy ograniczeniem handlu w niedzielę. Samo to, że takie rzeczy wymagają regulacji ustawowych, świadczy o nas źle jako o społeczeństwie: jest to już pierwsze ostrzeżenie o chorobie. Czy faktycznie spędzanie dnia świątecznego w galerii handlowej lub supermarkecie jest świętowaniem? Jeśli ktoś tak uważa, to prawdopodobnie samego siebie, a także innych ludzi zredukował do kategorii „homo economicus”, że z jego pola widzenia znikają już wartości prawdziwie ludzkie. Trzeba też rozróżnić „kupienie czegoś” od „robienia zakupów”: kupienie w dzień świąteczny ciastka, biletu do kina czy niezbędnego lekarstwa zupełnie nie kłóci się z ideą świętowania. Robienie zakupów w supermarkecie jest zaś całkowicie sprzeczne ze świętowaniem rozumianym jako zwróceniem uwagi na to, co „wyższe” w człowieczeństwie, z celebracją wartości duchowych i więzi międzyludzkich.
Celowo nie odwołuję się do chrześcijańskiego rozumienia niedzieli: tu dochodzi jeszcze jeden szczebel hierarchii wartości. Według Maxa Schelera ponad wartościami duchowymi jest jeszcze warstwa sacrum, wartości tego, co święte. Być może jako społeczeństwo tak bardzo straciliśmy już poczucie sacrum, że nie da się go odbudować w szybki i łatwy sposób. Wierzę jednak, że mamy jednak wewnętrzne poczucie godności własnego człowieczeństwa i nie daliśmy się jeszcze do końca zmanipulować piewcom ideologii konsumpcjonizmu, sprowadzających człowieka do roli producenta i nabywcy dóbr i usług. Jeśli tak, nie powinno wzbudzać żadnych kontrowersji wprowadzenie ustawy ograniczającej handel w jeden dzień w tygodniu. A może się mylę – może jednak daliśmy się przerobić geniuszom marketingu i uwierzyliśmy, że prawdziwa wolność to prawo do kupowania wszystkiego, co mi się podoba i kiedykolwiek mam na to ochotę?
opr. ac/ac