Wybrane świadectwa doświadczenia Bożego Miłosierdzia z nowej książki o cudach siostry Faustyny
Publikacja jest kontynuacją znakomicie przyjętej przez czytelników książki pt. "Cuda siostry Faustyny".
Obok świadectw zawiera także trzy reportaże -
m.in. opowieść o Artyście - Malarzu, nałogu alkoholowym i Dzienniczku Św. Faustyny,
jak również świadectwa cudów za sprawą Błogosławionego ks. Michała Sopoćki - spowiednika Św. Faustyny i ciekawostki z drogi do jego beatyfikacji.
Książka dostępna w Domu Wydawniczym Rafael, dobrych księgarniach oraz na www.rafael.pl
Format: 130 x 200 mm, s. 144, cena det. 24,90 zł.
Jestem studentką uniwersytetu w Białymstoku i jak pewnie wiele osób poszukiwałam sensu swojego życia. Bywały dni, gdy kładłam się i zagubiona zastanawiałam się, czy w ogóle jest po co wstawać. Od kiedy pamiętam, moją największą radością był uśmiech dziecka. Nie mogłam pojąć wyrządzania krzywd i maltretowania dzieci. Często też trudno było mi zasnąć po przeczytaniu artykułu dotyczącego głodujących dzieci w Afryce. Pragnęłam im pomóc.
W liceum z koleżanką przez prawie rok co kilka dni chodziłyśmy do dzieci z domu dziecka, aby z nimi przebywać. Nie potrafiłyśmy zbyt wiele i nie byłyśmy przygotowane do pracy w grupie. Pragnęłam, aby nareszcie moje życie miało sens. Czas przebywania z dziećmi nie był ani długi, ani trudny. Najważniejsze było to, że był ktoś, kto potrzebował właśnie mnie. Po liceum chciałam skończyć studia prawnicze, aby móc walczyć o sprawiedliwość. Nie było mi to jednak dane. Teraz wiem, że to nie był pech ani przypadek. O sprawiedliwość można przecież walczyć nie tylko w sądzie za pieniądze.
Nie rozumiałam jednak na początku, dlaczego nie mogę tego zrobić. Wcześniej wszystko wydawało mi się banalnie proste i jasne. Miałam problemy i nie do końca byłam zadowolona z tego, że moje życie nie zależy ode mnie. Marzyłam, aby wszystko układało się po mojej myśli i nawet w modlitwach „układałam Panu Bogu scenariusze”. To trwało jakiś czas. Teraz wiem, że za długo. Przekonałam się jednak, że przez moje scenariusze zaczynam iść coraz ciemniejszą i bardziej krętą drogą. Miałam wielu znajomych, którzy byli wspaniali, jednak nie w aspekcie etycznym i moralnym. Przez moment nawet odsunęłam się od dzieci. Chciałam sobie wmówić, że przecież mam znajomych i to oni powinni być najważniejsi. Jednak tak naprawdę od nikogo nie dostałam tyle miłości, ile właśnie od dzieci. Dzieci, które nie mogą nam dać nic w zamian. Dzieci, które uśmiechają się i cieszą tylko dlatego, że jestem. Oczy ciała i duszy otworzyły mi się wtedy, gdy poczułam, że idę w złym kierunku. Poczułam, że aby żyć, muszę mieć dla kogo to robić. Aby mieć sens życia, muszę zacząć prawdziwie kochać. Zrozumiałam, że Bóg w Swoim Miłosierdziu zawsze był przy mnie. Wysłuchiwał mych tragicznych scenariuszy i spełniał wszelkie prośby właśnie po to, bym otworzyła oczy i pozwoliła Mu się prowadzić. Oddać ster Jezusowi, a nie próbować kroczyć z zamkniętymi oczami.
Teraz, gdy modlę się o spełnienie Jego woli, przestałam się smucić. Odnalazłam sens swego życia i wiem, że Miłosierdzie Pana dotyka każdego. Najważniejsze jest zaufanie i to poczuć. To, co pozwala żyć, daje sens, wiarę, nadzieję i miłość.
Pragnienia, które zrodziły się we mnie wiele lat temu, spełniły się w tym roku (2006). Zaadoptowałam programem Duchowej Adopcji 6-letniego Jeremanusa z Tanzanii (Afryka). To mało kosztuje, a daje życie. Chłopczyk, któremu pomagam, umie już czytać i pisać, nawet w języku angielskim. Wiele tak cudownych dzieci czeka na promyk nadziei, kromkę chleba oraz szklankę wody. Wiara jest w nich zawsze, gdyż bez wiary w Boga i lepsze jutro nie miałyby siły żyć. Miłością pragną obdarzać każdego człowieka i łakną jej odczuwania, gdyż nie mają rodziców. Miłosierdzie, którego doświadczyłam, chciałabym ukazać wszystkim. Podanie ręki bliźniemu to ukazanie cząstki tego, jak wielkie jest Miłosierdzie naszego Pana.
Monika z Białegostoku
Było to 21 grudnia 2002 r. Otrzymałam wówczas telefoniczną wiadomość od mojej siostry Ewy z Warszawy, że mama z zawałem serca trafiła do szpitala na Pradze i jest reanimowana. Zamarłam ze strachu, ponieważ wiedziałam, że mama stroniła od Kościoła i na pewno nie pojednała się z Bogiem, choć ją do tego niejednokrotnie namawiałam, mówiąc: „Bóg jest Miłością i nie ma takiego grzechu, którego by nie przebaczył, jeżeli tylko człowiek szczerze żałuje”. Mama jednak była nieugięta.
Przyczyna odejścia jej od Kościoła była mi znana, choć utrzymywałam ją w tajemnicy przed moim rodzeństwem. Wiosną 1955 r. mama nielegalnie usunęła ciążę i bardzo się źle czuła. Przywołała mnie i prosiła, żebym przy niej siedziała i nie odchodziła, a gdyby straciła przytomność lub dostała krwotoku, to żebym się nie przestraszyła, tylko szybko wezwała pogotowie i powiedziała lekarzowi, co zrobiła. Byłam przerażona, miałam wtedy 15 lat. Ojciec pracował poza Warszawą i przyjeżdżał do domu raz w miesiącu z wypłatą. W szkole, w której pracował, uczyła się również moja 14-letnia siostra Danusia. W domu poza mną był 9-letni brat Andrzej, 4-letnia siostra Ewa i półroczny braciszek Adaś. Mama na szczęście wróciła do zdrowia, ale z roku na rok stawała się coraz bardziej złośliwa.
Wracając do choroby mojej mamy, stan jej był bardzo ciężki, ponieważ liczyła już 85 lat i ponad 30 lat była na insulinie, miała bowiem cukrzycę.
Pierwszą moją reakcją po ochłonięciu była myśl: „Bóg jest miłosierny, kaplica, siostry”. Napisałam karteczkę z prośbą do Chrystusa Miłosiernego, by moja mama Leokadia nie odeszła z tego świata bez pojednania się z Bogiem i zaniosłam do kaplicy przy ul. Poleskiej. Modliłam się z siostrami codziennie – rano Msza Święta, a o 15.00 Koronka do Miłosierdzia Bożego.
Po trzech dniach mama odzyskała przytomność, ale pojednać się z Bogiem nie chciała, chociaż przyszedł do niej ksiądz kapelan szpitalny. Po 10 dniach nastąpił nowy zator. Modlitwa moja i Sióstr Jezusa Miłosiernego trwała cały czas. Po 7 dniach mama wróciła do przytomności, ale nadal nie chciała pojednać się z Bogiem
Przez cały czas choroby mamy na moje telefoniczne pytania o stan zdrowia siostra Ewa odpowiadała: „Lekarze nie wiedzą, dlaczego żyje”.
24 stycznia 2003 r. zebrałam swoje siły i pojechałam do Warszawy. Stan mamy był beznadziejny. Rozpłakałam się i powiedziałam: „Mamo, pojednaj się z Bogiem, na co ty czekasz? Chcesz, żeby cię Belzebub trykał przez całą wieczność? Ja już nie mogę tego dłużej wytrzymać, umrę chyba wcześniej niż ty. Zawsze o wszystkim myślałaś i zabiegałaś i czas najwyższy, byś pomyślała o sobie. Ojciec codziennie mi się śni i mówi: «Powiedz matce»” (to skłamałam, bo się nie śnił). Mama spytała: „A co mówił?”, ale odpowiedziałam: „Nic”, i w tym czasie weszła na salę siostra Ewa.
Wróciłam do domu 26-ego wieczorem i zaraz zadzwoniłam do Ewy. Na moje pytanie: „Co z mamą?”, odpowiedziała: „Mama kazała ci powiedzieć, że rozmawiała z księdzem”. Następnego dnia na moje pytanie: „Ewa, i co tam?”, odpowiedziała: „Mama prosiła – «powiedz Krysi, niech śpi spokojnie, bo wszystko z księdzem załatwiłam»”. Kamień spadł mi z serca, odetchnęłam z ulgą i zaraz ze łzami padłam na kolana, dziękując Bogu za tak wielką łaskę.
Po dwóch tygodniach mama była już w swoim domu, nie chciała być u Ewy, i z każdym dniem stan jej się poprawiał.
W maju na Dzień Matki przyjechałam do niej z całą rodziną i jakież było moje zdziwienie. Moja mama była inną osobą: pogodna, szczęśliwa, uśmiechnięta, zadowolona z naszej wizyty, nie narzekała, że się źle czuje. Sama przygotowała obiad, a nawet upiekła kilka ciast. Ewa przyniosła jej tylko produkty. Byłam szczęśliwa.
Odwiedziłam ją jeszcze w sierpniu z mężem i córką Małgosią. Wyglądała bardzo dobrze. Przygotowała również obiad i ciasta, a w dzień nie korzystała nawet z łóżka.
Umarła trzy tygodnie po mojej wizycie, 4 września, podczas snu. Niech Bogu będą dzięki za ten wielki dar Jego miłosiernej miłości.
Krystyna Dobkowska
Białystok
opr. aś/aś