Jak ulepszać duszpasterstwo?

Metodą na lepsze duszpasterstwo nie jest ani defensywa, ani agresywne reakcje na ataki, ale refleksja, długofalowa praca i trzeźwa ocena własnych błędów

W kraju, gdzie ponad 90 procent mieszkańców uważa się za wierzących, a z tych około połowy praktykuje, Kościół instytucjonalny i duszpasterstwo na pewno nie są w złym stanie. Istotne ulepszenia są jednak potrzebne i możliwe.

Stan Kościoła polskiego i duszpasterstwa w świetle badań socjologicznych wypada umiarkowanie pozytywnie, mimo widocznych słabości. Pewne zjawiska muszą jednak budzić niepokój: wyraźnie słabsza religijność młodszego pokolenia, sporo niższy jej poziom w pewnych rejonach, braki wiedzy religijnej, narastanie antyklerykalizmu.

Warto więc poprawiać, co możliwe, nie składając całej odpowiedzialności za problemy na wrogów z zewnątrz. Unikać trzeba odwrotności głupawych ataków na Kościół, twierdzenia na przekór nim, że wszystko jest w porządku. Postawa „inni winni” może zaślepić i utrudnia podjęcie reform.

Wydaje się bowiem, że owe ataki od dłuższego już czasu utrudniają polskiemu katolicyzmowi refleksję nad sobą, czy to głębszą, czy bardziej praktyczną. Gdy wróg atakuje, nieraz złośliwie i podstępnie, obrońcy, duchowni i świeccy, biegną na mury, a zaniedbaniu ulega codzienna praca, a najbardziej myślenie długofalowe. Na dodatek niektórzy ulegają presji i wrogom potakują...

Przeważać zaczyna w takiej atmosferze postawa obronna: nie myśli się o sukcesie i marszu naprzód, lecz o zachowaniu stanu posiadania, choćby trochę umniejszonego. Jest to też postawa apologetyczna, a tymczasem przeciwnicy chcą właśnie Kościoła w defensywie, który ukrywa swe błędy czy o nich zapomina, a nie Kościoła, który je przezwycięża i się odnawia. Czego więc w praktyce potrzeba?

Po pierwsze nie szkodzić

Ta zasada medycyny stosuje się jak najbardziej do duszpasterstwa, katechizacji i leczenia dusz. Tymczasem powtarzają się oczywiste, jaskrawe błędy, których można uniknąć. Odczytywanie kazań ściągniętych z Internetu, kolęda zredukowana do pokropienia i wzięcia koperty, lekceważenie w kancelarii, żenujący poziom części kursów przedmałżeńskich. Infantylne katechetki proponujące na katechizacji w gimnazjum kolorowanie obrazków, a w liceum gitarę — zamiast wiedzy i odpowiadania na problemy młodzieży. Oraz wszystkie inne formy bylejakości, o sporadycznych grubszych występkach nie zapominając. Bylejakość przejawia się też w biernym powielaniu tego, co było dotąd (z myślą, że do emerytury jakoś to będzie?).

Siła tych błędów leży głównie w tym, że się ich należycie nie zwalcza. Przypomina się tu wyliczenie „grzechów cudzych” z tradycyjnego katechizmu: milczeć, gdy ktoś grzeszy; zezwalać na grzech; nie karać za grzechy. Nie chodzi przy tym o to, by je rozgłaszać, bo to może być grzech obmowy, ale żeby im zapobiegać i je udaremniać.

Weźmy konkretny przykład. Powiedzmy, że pracują w liceum katechetka świecka i zakonnica. U pierwszej prawie całe klasy zapisują się na religię, a u drugiej kilka osób na klasę, ponieważ zupełnie nie umie trafić do młodzieży. Oznacza to ubytek godzin i łączenie grup. A proboszcz w tej sytuacji zabiera godziny... dobrej katechetce.

Jasne jest, że w ten sposób przygotowuje co rok kilka dziesiątek wyborców dla Palikota. Po to, żeby zapewnić państwową pensję osobie kościelnej (chociaż nawet na poziomie czysto pieniężnym wynika stąd strata, gdyż każdy zniechęcony w ciągu życia wpłaciłby parę tysięcy na Kościół! — a w ogóle dobre duszpasterstwo wzmaga ofiarność wiernych). Owszem, księża, katecheci, pracownicy parafialni muszą być raz lepsi, raz gorsi; nie wszyscy będą doskonali. Jednakże trzymanie szkodników jest nie do przyjęcia. Podobnie jak na etapie wcześniejszym tolerowanie bylejakości na studiach teologicznych.

Nie przedobrzać

Ale istnieje też błąd przeciwny — przesada. Odnośnie do katechizacji szkolnej błędną decyzją było, jak sądzę, wliczanie religii do średniej ocen. Przymus jest zły sam w sobie, a zresztą nie działa, gdyż młodzież z obawy o średnią rezygnuje czasem z religii u lepszych, wymagających katechetów! Znam takie przypadki... Aby do bierzmowania, myślą sobie, to się przyda przy przyszłym ślubie kościelnym.

Natomiast z Pierwszej Komunii nikt nie zrezygnuje. A więc mnoży się obowiązkowe spotkania, próby, tydzień przedtem i potem codziennie do kościoła. Jakoś sobie nie przypominam tylu komplikacji pięćdziesiąt lat temu. W rezultacie, w odczuciu wielu rodziców i dzieci, radosne spotkanie z Chrystusem zmienia się w męczący maraton. Jeśli słusznie zwalczamy towarzyszącą Pierwszej Komunii rozrzutność świecką, zwróćmy uwagę także na przesadę kościelną. Wielu księży postępuje w takich sprawach taktownie i potrafią przekonać, ale inni odstraszają.

Dalej. Ogłoszenia parafialne bywają pięć razy za długie. Od szczegółów jest ulotka na ksero! Na tej samej zasadzie wydłużenie kursów przedmałżeńskich zwiększy niechęć do nich. Zbierania podpisów też kiedyś nie było. Typowy argument na rzecz takich praktyk brzmi, że wiernym trzeba stawiać wymagania. Owszem, ale nie w taki sposób, by wypełniali je zewnętrznie, wewnętrznie się odsuwając. Zatem ilościowo nawet mniej, ale jakościowo lepiej.

W tego rodzaju sprawach celną wskazówkę dał św. Alfons Liguori: ksiądz ma być lwem na ambonie, a barankiem w konfesjonale. To znaczy odważnie świadczyć publicznie, wbrew światu, a jednocześnie być łagodnym w osobistym kontakcie i z miłosierdziem podchodzić do sytuacji życiowych — a nie egzekwować wymogi jak urzędnik.

Nowa epoka

Istnieje powiedzenie, że wojsko przygotowuje się do wygrania poprzedniej wojny. Wiele działań kościelnych zakłada przebrzmiały już kształt życia społecznego. Najważniejszy przykład to parafia. Więź między ludźmi oparta na miejscu zamieszkania, naturalny fundament parafii, traci w obecnych czasach na znaczeniu. Proces ten wydaje się nieodwracalny, gdyż wynika z rozwoju innych płaszczyzn komunikacji. Wspólnota parafialna w dużych miastach staje się iluzją.

Wobec tego, zamiast ją reanimować na siłę, należy wspólnoty religijne budować na bazie tych więzi społecznych, jakie się rozwijają w sposób naturalny. Trzeba iść z Ewangelią, tam gdzie są ludzie, a nie czekać, aż sami przyjdą.

Tej idei odpowiada katechizacja w szkole, ponieważ w niej właśnie przebywają przez większość dnia dzieci — stąd wynika, że teorie o wyższości katechezy parafialnej to szkodliwe mrzonki i synonim laicyzacji szkoły. Przy ich pomocy pocieszaliśmy się, gdy katechizacja była ze szkół wypędzona. Dziś teorie te stanowią reakcję na niedostatki katechizacji szkolnej, której krytycy wyobrażają sobie, że parafialna byłaby lepsza, nieświadomie stosując naiwny schemat myślowy „tam dobrze, gdzie nas nie ma”.

Należy więc traktować szkołę jako teren ewangelizacji; należy tu nie tylko kontakt z dziećmi i młodzieżą, lecz także z rodzicami katechizowanych. Niech się przy tym katecheci nie zniechęcają oporną dziś młodzieżą, gdyż ich uczniowie przypomną sobie religię za wiele lat. Z wiersza Goszczyńskiego „Przy sadzeniu róż”: ...może już nie ujrzym kwiatu, ale sadźmy je dla innych, szczęśliwszemu sadźmy światu...

Warunkiem jest odpowiedni poziom katechezy. Skarg jest tu sporo, choć nie zawsze docierają, gdzie trzeba... O przykładach już była mowa.

Są i inne tereny, często zaniedbane. Duszpasterstwo w miejscach pracy, aktywne w czasach „Solidarności”, potem osłabło. Duszpasterstwo zawodów to zatem teren rozwojowy. Inna ciekawa sfera to czas wolny i sposoby jego spędzania, od turystyki po filatelistykę.

Coraz więcej kontaktów buduje się przez Internet — ludzie tam poznani czasem zaczynają współdziałać w „realu”. Jest to oczywiście ważny teren rozmów, mimo natręctwa tych, którzy duszpasterza internetowego chcą nękać pretensjami, za maską „nicka” demonstrując pogardę i złość wobec prawdy.

Na tych obszarach duszpasterstwo jest mało rozwinięte. Więcej przy tym robią świeccy niż duchowni. Jeszcze najlepiej wyglądają katolickie strony www, prezentujące teksty religijne. Nie słyszy się jednak wielu publicznych zachęt do korzystania z nich.

Inny przykład „z poprzedniej wojny” to kaznodziejstwo. Jeszcze sto lat temu kazanie było w skali całego społeczeństwa jednym z głównych środków przekazu. Dziś stanowi sporo poniżej jednego procenta docierających do wiernych bodźców. Jeszcze najbardziej oddziałują, w moim odczuciu, kazania dla dzieci (ale w ilu parafiach można je usłyszeć?). Jeśli chodzi o dorosłych, dość mało są słuchane.

Przyczyna jest jasna: ludzie są przyzwyczajeni do innych form przekazu i wręcz zalani są nimi. Dlatego warto w kazaniach naśladować technikę mediów, podpatrzeć, jak komunikuje treści i postawy dobry dziennikarz w radio czy artykuł w gazecie. Wydaje mi się, że lepiej wypadają pod tym względem rekolekcje niż cotygodniowe homilie.

Od góry i od dołu

Patrząc bardziej panoramicznie, zaryzykować można opinię, że maleje dziś rola tradycyjnych kontaktów społecznych, w tym sąsiedzkich i niestety rodzinnych. Ich kosztem rośnie z jednej strony sfera mediów, z drugiej indywidualizm. W ewangelizacji trzeba uwzględnić tę sytuację.

Najpierw media. Starsze formy, prasa katolicka i książki, funkcjonują nie najgorzej, mimo pewnych oczywistych błędów, jak rejonizacja tej prasy, która powoduje, że w parafii wierni mają przeważnie dostęp tylko do jednego tygodnika, choćby pasował im bardziej inny. Potrzeba tu i pluralizmu, i konkurencji, które łącznie zwiększyłyby sprzedaż i oddziaływanie słowa pisanego. Na razie bowiem prasa ta dociera regularnie do kilku procent Polaków.

Jeśli chodzi o telewizję, to ostatnie dwudziestolecie w Polsce jawi się jako jedna wielka porażka. Niszowe programy katolickie i seriale z księżmi to naprawdę za mało. Przyczyną jest i słabość inicjatyw katolickich, i wrogość laickiego totalitaryzmu, dla którego ten środek przekazu w rękach katolików jawi się jako największe zagrożenie.

Z radiem udało się połowicznie, gdyż Radio Maryja, nasz mocny punkt, zaspokaja tylko część potrzeb, a lokalne mają mały zasięg. Pozostaje działanie przez media świeckie, które jest możliwe głównie wtedy, gdy dzieje się coś ważnego. Jana Pawła II musieli pokazywać nawet najbardziej niechętni i telewizja zwiększyła jego siłę oddziaływania. Rzecznicy Kościoła koniecznie powinni umieć mówić przez media. Prorocy Starego Testamentu potrafili przemawiać i działać prowokacyjnie i to ściągało tłumy. Dziś też trzeba natchnionych prowokacji.

Drugi biegun to kontakt osobisty z wiernymi jako odpowiedź na rosnący indywidualizm. Dotyczy to zwłaszcza ewangelizowania zwłaszcza młodych, którzy unikają zbiorowego życia religijnego. Do Boga się zwracają, ale nie przez Kościół. Okazją do takiej relacji osobistej, nie zawsze wykorzystywaną, jest więc (jeszcze) katechizacja.

Punktem zaczepienia dla bezpośrednich kontaktów może być oczywiście kolęda, choć bywa ona sformalizowana. U konserwatywnych protestantów amerykańskich, którzy okazali się całkiem odporni na liberalno-laicki kwas z mediów, praca pastora polega na odwiedzaniu pięciu rodzin dziennie po godzinie. Każdy spotyka na tej zasadzie duszpasterza przynajmniej dwa razy w roku.

Tak działa kolęda całoroczna, u nas nieczęsto praktykowana. Jasne jest, że pierwsze lata będą mozolne, ale z czasem i księża nauczą się prowadzić takie duszpasterskie rozmowy, i ludzie się do nich przekonają. Są zresztą wzory: rubryki odpowiedzi na pytania w prasie katolickiej, książki tego typu (kiedyś „Poczta Ojca Malachiasza” Tadeusza Żychiewicza; książki o. Jacka Salija; „Jeden pokój” Wandy Półtawskiej itd.). Zagrożeniem dla indywidualnego kontaktu jest obecna praktyka zbyt częstego przenoszenia księży, którzy z tego powodu stają się dla wiernych postaciami anonimowymi i przedstawicielami instytucji, zamiast osobiście znanymi świadkami.

Objaśniać język wiary

Skoro ludzie mają dziś dość rozwiniętą wiedzę zawodową i ogólną, potrzebują odpowiedniego poziomu wiedzy religijnej. Niestety, za mała jest troska o poziom intelektualny duchownych i świeckich. Wynika stąd pośrednio za mały udział katolików w kulturze, a teologów w humanistyce.

Katechizacja stawia sobie raczej zadania formacyjne, wychowawcze, a przeważnie nie oferuje wiedzy proporcjonalnej do innych przedmiotów (poza kursem pierwszokomunijnym, dla odmiany ambitniejszym niż program szkolny; dlatego powinien przypadać na trzecią, a nie drugą klasę). Ta sytuacja nie zachęca absolwentów do szukania pogłębienia teologicznego na studiach wyższych. Wielu katechetów wypada słabo na tle innych nauczycieli, choć ci też bywają nie najlepsi. Religijność emocjonalna nie przekonuje w konfrontacji z kiepską nawet argumentacją laicką i „postępową”.

Dalej, kaznodzieje, katecheci i dziennikarze katoliccy za mało są świadomi, że tradycyjny język religijny stał się mało komunikatywny i mało zrozumiały. Żyjąc w kręgu języka potocznego, ludzie nie rozumieją poprawnie nawet słów wciąż powtarzanych, jak wiara (kojarzona z łatwowiernością), zbawienie (za górnolotne), objawienie (dla nich to wizja prywatna); nawiedzenie św. Elżbiety skojarzy się dziecku z duchami... - po prostu „odwiedziny”! Trawią wierni zdania o Mszy i Komunii, ale o Eucharystii już gorzej. Przykazanie, grzech, prorok, apostoł to dla nich słowa specyficznie kościelne, a nie z normalnego języka (pisałem o tym w tygodniku „Idziemy” i w Internecie).

Do tego dochodzą czasem nieznośna kwiecistość i hermetyczny język. Nie lubię krytykować kazań, bo jestem świadomy, że nie są adresowane do mnie, ale zwroty typu „szafarz Eucharystii” czy „aksjologiczne zagrożenia” naprawdę w kazaniu niedzielnym występować nie powinny! Język religijny należy cierpliwie i stale objaśniać.

Teologia akademicka bywa zbyt elitarna, choć w Polsce i tak nie jest najgorzej. Za mało proponują jednak teologowie pozycji zrozumiałych, możliwych do wykorzystania w duszpasterstwie i katechezie. Ratujemy się importem, ale autorzy zachodni często zakładają inną sytuację, a włoscy są przegadani i fantazjują.

Na poziomie akademickim potrzebne są też pomosty między teologią a innymi dziedzinami, także pozornie całkiem świeckimi. Przykładem może być etyka gospodarcza. Temu dobrze służą studia nad rodziną czy dziennikarstwo na wydziałach teologicznych, jak też humanistyczne i społeczne wydziały uczelni kościelnych. Trzeba bowiem odwoływać się do literatury i historii, przypominać o obecności chrześcijaństwa w kulturze i ją podtrzymywać, gdyż ta obecność jest świadomie zacierana.

Pytać i wciągać świeckich

„Wy jesteście Kościołem”

— powiedział kiedyś do świeckich papież Pius XII. Kościół ich obejmuje, choćby sposób mówienia mediów i części duchownych sprawiał wrażenie, że Kościół to sama hierarchia. Bierze się to z ulegania złym wzorom państwa. Obecnie jest ono zbyt rozbudowane i biurokratyczne; tu ważni funkcjonariusze, tam bierni i roszczeniowi obywatele. Ta zaraza przerzuciła się i na duchownych, i na świeckich. Duchowni i absolwenci teologii próbują wszystkim zająć i wszystkim pokierować, a świeccy gderają.

Tymczasem świadomi świeccy mieliby o duszpasterstwie sporo do powiedzenia. W dyskusji o nim bywają jednak traktowani jak ryby na kongresie ichtiologów. Jako głos z ich strony można potraktować wyniki badań ankietowych, takich jak portrety diecezji robione przez instytut pallotyński w Ołtarzewie. Niemniej jednak w każdej parafii warto się spytać, co się wiernym podoba, a co nie podoba, i co proponują. Nie wystarczą sugestie odgórne (także takie, jak ten artykuł...).

Pamiętam obawy, jakie wzbudziła propozycja, by duszpasterze prowadzili anonimowe ankiety wśród swoich wiernych. Trzeba się naturalnie liczyć z tym, że część odpowiedzi będzie powielała slogany antykościelne z „Gazety Wyborczej” albo okaże się napastliwa. Za tę cenę można się jednak dowiedzieć, co do wiernych trafia, a co nie, i wyszukać dobre pomysły. Problemy duszpasterstwa powinny być omawiane na forum szerszym niż pismo dla księży...

Nie dość wykorzystaną szansą jest nadal aktywizacja świeckich. Zacytuję słowa ks. Przemysława Kaweckiego: „Z badań socjologa religii z KUL, ks. Mariańskiego wynika, że w ostatnich latach bardzo zmalało zainteresowanie duszpasterzy zaangażowaniem w różne ruchy, wspólnoty, stowarzyszenia katolickie. I chociaż mówi się, że wspólnoty są „wiosną Kościoła”, to jak pokazują badania, trend na naszym polskim podwórku jest odwrotny. Kiedy jeżdżę po Polsce, to często spotykam się z sytuacjami, kiedy jedyne wspólnoty w parafii to chóry i tradycyjne kółko różańcowe — a nie ma grup dla młodzieży, ludzi w średnim wieku, młodych małżeństw, rodzin”. Akcja Katolicka składa się nieraz ze znajomych proboszcza, zapraszanych z powodu wizytacji.

Z przyczyn omówionych wyżej wielu ludziom odpowiada wspólnota nie związana ściśle z parafią, lecz z jakimś kręgiem ich zainteresowań i znajomości. Trzeba takie potrzeby zaspokajać i animować. Odpowiada to kierunkowi samorzutnych zmian w katolicyzmie, jakie nastąpiły w ostatnich kilkudziesięciu latach. (Po Soborze Watykańskim II, mówi się, chociaż nietrafnie, gdyż ten wcale ich nie zapowiadał, do apostolstwa świeckich podchodząc w sposób dość tradycyjny.) W tym okresie, jak wiadomo, bardzo rozrosły się różnorodne ruchy religijne, skupione na wybranych formach duchowości czy aktywności, a ponadto studia teologiczne dla świeckich. Odpowiada to zróżnicowanym potrzebom w sferze ducha, czynu i myśli. W przyszłości bardziej potrzebny może być kapelan takich ruchów niż tradycyjny ksiądz parafialny.

(Artykuł ukazał się w Homo Dei 2013 nr 2, s. 23-31, publikacja w Opoce za zgodą redakcji i Autora)

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama