Cierpienie - wydaje się złe, niepotrzebne, a jednak nie da się całkiem wyrugować z naszej rzeczywistości. Być może Bóg dopuszcza cierpienie dlatego, że zmusza nas ono do refleksji o najgłębszym charakterze
Dlaczego cierpimy? Czy cierpienie to przejaw Bożej woli?
Chciałbym odwołać się do pewnego przykładu. W filmie Cienista dolina główny bohater, C.S. Lewis, zadaje to pytanie podczas jednego ze swoich wykładów i udziela na nie ciekawej odpowiedzi. Mówi, że cierpienie, którego doświadcza człowiek, można porównać do uderzeń w blok skalny, który pod ich wpływem nabiera kształtu postaci. Można zatem powiedzieć, że Pan Bóg, chcąc wydobyć z naszego życia postać przypominającą Jezusa, zachowuje się jak rzeźbiarz. Te uderzenia oczywiście bolą.
Warto też przywołać bardzo ciekawą wypowiedź św. Teresy. Mówi ona, że działanie Boga jest pełne, doskonałe. Te „uderzenia” są wymierzone, celne, nie zaś chaotyczne, przypadkowe.
To spojrzenie od strony Boga i od strony mistyczki. W życiu, jak wiemy, odbieramy tę rzeczywistość nieco inaczej.
Sens cierpienia odkrywamy na kartach Pisma Świętego. Święty Paweł mówi, że „dopełniamy braku udręk Chrystusa”. Czy każde cierpienie dopełnia braku udręk Chrystusa? Czy cierpieniom Chrystusa czegoś brakowało, skoro mamy je dopełniać?
Cierpieniom Jezusa niczego nie brakowało. Gdy jednak człowiek włącza się w cierpienie Jezusa, pełni rolę „transmisyjną”. Przez swoje cierpienie wprowadza to cierpienie Jezusa w dane miejsce, w dany czas. Przywołuje je także w konkretnej intencji, w konkretnej sprawie.
Trzeba też powiedzieć, że sporo cierpień wydaje się bezsensownych. Zwłaszcza w sytuacjach, w których człowiek nie wiąże swoich nadziei z Jezusem. Patrząc obiektywnie, cierpienie nie jest bezsensowne — to człowiek tak je odczytuje. Jest ono jednak wołaniem Boga. Innymi słowy, cierpienie jest dzwonem, w który Pan Bóg uderza, by zwrócić uwagę człowieka. Jeśli człowiek nie odczytuje swej sytuacji jako pewnego rodzaju wołania, doświadcza poczucia bezsensu, podczas gdy jest to raczej sytuacja daremnego wołania, na które człowiek nie odpowiada. Samo wołanie ma zawsze swój sens.
Oczywiście może pojawić się pytanie o sens cierpienia zadawanego przez złych ludzi. Przecież trudno ludziom mówić, że np. hitlerowcy albo ubecy byli narzędziem Pana Boga. Jak perfidnych ludzi, wyrafinowanych w czynieniu zła, połączyć z Bogiem? Tu rzeczywiście w człowieku rodzi się zwątpienie. Patrząc na Jana od Krzyża zauważamy, że wiele cierpiał ze strony ludzi, swoich współbraci. Potrafił jednak w doświadczeniu trudności wyjść ponad te uwarunkowania, ponad czynnik ludzki. Dla nas przecież to właśnie sytuacja, w jakiej doświadczamy cierpienia, jest trudna do przyjęcia. Skupiamy się na uwarunkowaniu, na tym, w jaki sposób to cierpienie do nas dociera. Trudniej nam wtedy przejść dalej, szukać odpowiedzi na pytanie, do czego to służy.
Gdy ktoś cierpi, wiemy, że cierpią też osoby, które go kochają. Czy Bóg, patrząc na nasze cierpienie, także odczuwa cierpienie? Zasadnicze pytanie: czy Bóg cierpi?
Dotykamy prawdy o Wcieleniu. Druga Osoba Boska stała się człowiekiem. Bóg w Jezusie Chrystusie cierpiał. To może być szokujące, trudne. Pismo Święte w Liście do Hebrajczyków mówi nam, że „Jezus nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał”. Tych Bożych paradoksów nie da się po ludzku wytłumaczyć. Jeśli jednak przyjmie się w całości tajemnicę Wcielenia, widzimy, że Bóg cierpi.
Wspomniał Ojciec, że Bóg jest Rzeźbiarzem, ja rzeźbą, zaś cierpienie dłutem w Jego ręku. Ktoś powiedział, że w chwilach powodzenia Pan Bóg mówi do nas szeptem, w codzienności mówi półgłosem, w cierpieniu do nas krzyczy. Co wówczas krzyczy? Ks. Hryniewicz uważa, że cierpienie to wołanie o przemianę, natomiast o. Jerzy Zieliński przekonuje, że to przyśpieszone dojrzewanie.
Te dwie wypowiedzi dopełniają się w jakiś sposób. Poprzez cierpienie następuje jedno i drugie. W dojrzewaniu chodzi o uwolnienie się od skupienia się na samym sobie, wyzwolenie z postawy narcystycznej. Człowiek zauważa innych wokół siebie, zmienia się jego wrażliwość na innych. By to dojrzewanie miało swój trwały owoc, by nie było tylko doświadczeniem przejściowym, musi się w człowieku dokonać pewna przemiana, która powoduje, że w inny sposób przeżywa on swoją codzienność, swoją relację z ludźmi i z Bogiem.
Bóg często chyba słyszy zarzut człowieka: dlaczego milczysz? Milczenie Boga posiada różne odcienie, np. milczenie na modlitwie. Ale to milczenie pośród cierpienia wydaje się człowiekowi szczególnie bolesne, sprawia, że czuje się osamotniony. Zarzut o milczenie Boga pojawia się nieustannie. Często słyszymy pytanie: gdzie był Bóg, gdy wydarzyło się ta tragedia?
Można przywołać postać Leszka Elektrowicza, który po przejściu doświadczeń wojennych nie umiał sobie z nimi poradzić. Grisza, bohater książki Arnolda Zweiga Spór o sierżanta Griszę, także daje sobie spokój z Panem Bogiem na skutek przekonania, że skoro nie było Go przy cierpieniu ludzi, nie warto się Nim zajmować w momencie śmierci. Dylematy, wręcz dramaty tych ludzi są bardzo trudne. Trudno oceniać to nam, którzy podobnych doświadczeń nie przeszliśmy.
Znamy też doświadczenia osób postawionych w sytuacjach bardzo trudnych, np. doświadczeń obozowych, które - jak holenderska żydówka Etty Hillesum - przeżywały obecność Bożą w tragicznych sytuacjach swego życia w niezwykły sposób. Znamy również postać matki Teresy z Kalkuty, która przez kilkadziesiąt lat doznawała nocy ciemnej, a mimo to trwała w wierze w obecność Boga. Jan Paweł II powiedział w świadectwie do młodzieży w Toronto, że pomimo wielu nocy, doświadczeń i zła totalitaryzmu nigdy nie zwątpił w Jego obecność.
My chrześcijanie wiemy, że Bóg nigdy nie jest daleko od nas. Czasem mamy takie odczucie, czasem rzeczywiście Bóg niejako ukrywa się, by mogła objawić się nasza ufność. O cierpieniu i milczeniu Boga trudno mówić ogólnie, to sprawa niezwykle delikatna, indywidualna. Można podać najlepsze instrukcje, najlepsze przykłady, ale tę partię z cierpieniem każdy z nas musi rozegrać sam. To trochę jak z grą w szachy. Możemy podpatrywać wielkich mistrzów, czytać masę książek, ale sprawdzimy się dopiero, gdy sami rozegramy choć jedną partię.
Jak przyjąć cierpienie, jak się z nim pogodzić, jak je unieść?
Wiem od osób opiekujących się chorymi, także od osób czuwających nad starszymi, że sposób podejścia człowieka do cierpienia jest owocem jego przeżywania życia. Jeśli dana osoba za dużo myślała o sobie, zależało jej tylko na realizacji siebie, momenty cierpienia będzie znosiła z wielką trudnością. Jeśli człowiek był oddany innym, bardziej ulegle, pokornie przeżywa swój stan. Takie osoby nie są wymagające, pretensjonalne, nie tragizują, nie wymagają litości ani skupiania na sobie.
Trzeba uświadomić sobie nieuchronność cierpienia w naszym życiu. Codzienność, przecież nie najłatwiejsza, uczy nas przeżywać trudne momenty. Czasem mamy wręcz możliwość przygotowania się na przeżycie czegoś bolesnego. Błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko, oswajając się ze śmiercią, wiele razy oglądał film o Gandhim, szczególnie sceny ukazujące zamach. Wydaje mi się, że w ten sposób przygotowywał się duchowo i był ostatecznie przygotowany na fizyczne męczeństwo. Systematycznie dojrzewał do cierpienia.
Oczywiście nie można deklarować, zapewniać: ja zawsze przyjmę odważnie cierpienie. Dyspozycyjność, świadomość nieuchronności cierpienia w naszym życiu to jedno, zawsze pozostaje jednak ryzyko, jak my to cierpienie tak naprawdę przyjmiemy, czy damy radę.
Przychodzi do nas ktoś, kto przeżywa cierpienie, jakieś niepogodzenie, ból, utratę. Jak towarzyszyć takiej osobie? Jak ponieść ten ciężar razem z nią?
Nam, duchownym, zagraża czasem moralizowanie albo poczucie zobowiązania: ja w tej sytuacji muszę coś powiedzieć. Może to zabrzmi dziwnie, ale uważam, że bycie bezradnym jest w takiej sytuacji często jedynym wyjściem.
Są osoby, które nie radzą sobie z tym cierpieniem i pragną je „przerzucić” na innych. To jest trudniejsza sytuacja. Ale są też osoby pogodzone ze swym doświadczeniem, które po ludzku potrzebują, by im ktoś towarzyszył. W tym przypadku nasz sposób reagowania jest inny. Najgorsze są pociechy strzelane na oślep, które często świadczą o naszym lęku, bezradności, do której nie jesteśmy w stanie się przyznać. Oczywiście trzeba daną osobę najpierw wysłuchać, zrozumieć, zamiast tanio pocieszać.
Czasem może pojawić się zwątpienie, brak ufności w sens tego, co się dzieje, bo często na ludzki rozum nie ma w tym sensu.
Samo zwątpienie nie musi być najgorsze. Ono może być momentem doświadczenia swojej kruchości, swoich ograniczeń. Ważne jest, co zrobimy z tym dalej. Na ile to zwątpienie rozładujemy, na ile się z nim zmierzymy. Czy rzeczywiście pójdziemy po linii zwątpienia w kierunku rozpaczy, czy z jego pomocą doświadczymy swej kruchości i włączymy ją w swoje życie jako część pewnej całości. Można tu przywołać postać Edyty Stein. W różnych okresach jej życia znajdujemy wypowiedzi świadczące o głębokim zwątpieniu, wręcz pragnieniu śmierci (liczyła, że potrąci ją samochód). Ale w jednym z listów do Romana Ingardena czytamy, że te momenty zwątpienia umiała włączyć w swoje doświadczenie i dzięki chrześcijaństwu zaczęła odnajdywać ich sens.
Od zwątpień nie da się uciec, pojawia się tylko problem, jak to „rozpakować”, jak z tego wydobyć sens. Czasem trwa to wiele lat, czasem zwątpienia powracają falami.
Ostatnio szczególnie zajmuje się Ojciec problematyką przestrzeni cierpienia, ukazania jego sensu. Pytam w kontekście Niewidzialnego Klasztoru Jana Pawła II, czyli wspólnoty, która narodziła się we Francji, a teraz, dzięki Ojcu, rozwija się też w Polsce.
Idea Niewidzialnego Klasztoru nabiera dziś szczególnego znaczenia. Możemy zaobserwować próbę ukazania Kościoła jako źródła cierpienia. Wmawia się nam np., że rodziny katolickie poprzez wychowanie „nie przystające do ducha czasu” stają się źródłem cierpienia dzieci. Próbuje się eksponować nadużycia pewnych osób w Kościele, by przekonać, że „ludzie Kościoła są powodem cierpienia”. Chce się wywołać w Kościele poczucie winy za cierpienia lub oskarża się Kościół o obojętność na cierpienie, np. w czasie wojny lub w Ameryce Południowej. Kościół jest przedstawiany jako obszar cierpienia ludzi. To poczucie winy w ludziach przychodzi, może powodować nawet zwątpienie. Dlatego też osoby noszące brzemię cierpienia mogą pomyśleć, że Kościół nie ma im nic do zaoferowania, co najwyżej jakieś pocieszenie. Stąd popularność Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Ludzie widzą w niej wyjście naprzeciw cierpieniu.
Idea Niewidzialnego Klasztoru jest prosta. Chodzi o ukazanie głębokiej prawdy, że cierpienie ludzi, często ludzi chorych, starych, odrzuconych, niejako uwięzionych przez swoje cierpienie, porzuconych przez rodziny, że owo cierpienie ma swój sens. Że ich życie do końca ma sens i czemuś służy, niezależnie od tego, co się z nimi dzieje. Otwarcie tych ludzi na prawdę, że swe cierpienie mogą połączyć z Jezusem, ma niezwykłe znaczenie. Jeżeli to uczynią, znajdą sens swego życia, a poza tym dopełniają cierpień Jezusa w danym miejscu, w danej sytuacji. Są wtedy źródłem sensu dla innych. Jednym słowem: Niewidzialny Klasztor to wspólnota, która ofiarowuje swe codzienne modlitwy i cierpienia w intencji rodzin na całym świecie.
To jeden z filarów Niewidzialnego Klasztoru - a drugi?
Drugi filar związany jest z obszarem, o którym mówi się z pewnym zawstydzeniem, a którego nie można bagatelizować, czemu wyraz dał Leszek Dokowicz w filmie Syndrom. To film podejmujący problem aborcji i udręki związanej z tym, co dzieje się po aborcji z rodzicami zabitego dziecka. Kwestia aborcji jest cichym problemem, który dotyka naprawdę wielu serc. Wiąże się to z ogromnym cierpieniem konkretnych osób, które często nie przyznają się do niego na zewnątrz, choć jest ono obecne w ich sercu. W takiej sytuacji nie wystarczy uznanie grzechu, a później wyznanie go w konfesjonale (bo do tego też muszą dojść), ale musi nastąpić moment pojednania. Jezus mówi: zanim złożysz dar, pojednaj się najpierw z bliźnim. Rodzice, by wyzwolić się z syndromu poaborcyjnego, muszą przyjąć przebaczenie od dzieci, które doznały z ich rąk aborcji. Jest to niezwykły obszar cierpienia człowieka. W drugim filarze mówimy o łasce przyjęcia przebaczenia także przez ludzi, którzy dokonują aborcji. Wtedy może nastąpić łaska pokoju.
Oczywiście ten filar jest nieco ukryty, trzeba tu podejmować pracę bardziej dyskretną, tego procesu uzdrawiania nie można przeprowadzać publicznie. Jest to praca bardziej anonimowa.
Dlaczego klasztor Jana Pawła II?
Jan Paweł II był człowiekiem, który starał się przywrócić sens życia osobom chorym, starym. Dużo sił poświęcił też kwestii obrony życia poczętego. Przez cały swój pontyfikat przychodził do cierpiących z darem sensu, zaś do dokonujących aborcji z propozycją daru pokoju. To dwa niezmiernie ważne przesłania.
Ruch Niewidzialnego Klasztoru Jana Pawła II zrodził się we Francji.
Tak. Założył go Martial Codou, człowiek modlitwy i adoracji. Pomysł zrodził się w dniu pogrzebu Jana Pawła II. Myślę, że założony przez niego ruch nabiera szczególnego znaczenia w kontekście beatyfikacji Papieża. Wiele w tym czasie zorganizowano pielgrzymek, snuje się wspomnienia, organizuje wystawy, na wszelkie sposoby ludzie pragną uczcić to ważne dla Kościoła i Polaków wydarzenie. Pozostaje jednak pytanie: co z tego ma pozostać? Jak ma się to przełożyć na nasze życie? Co to znaczy, że przyjmujemy Jana Pawła II jako orędownika, błogosławionego, który nadal ma coś do powiedzenia w Kościele? Niewidzialny Klasztor to próba odpowiedzi na te pytania.
Serdecznie dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: o. Krzysztof Górski OCD
opr. mg/mg