Z cyklu "Nadzieja poddawana próbom"
Myślę, że należę do katolików świadomych, którzy nad swoją wiarą pracowali i pracują nadal. Mieszkam i pracuję w małym miasteczku. Moja trójka dzieci wzbudzała lekką sensację, „bo po co ludziom tyle dzieci?” A ja ich tyle chciałam, planowałam i byłam szczęśliwa. Znali mnie wszyscy i chyba cenili z wielu powodów. W ustabilizowaną, szacowną sytuację inteligenckiej rodziny nagle wpadł piorun. Najstarsze dziecko miało 18 lat, młodsze 13, najmłodsze 7, a ja 43, mąż 50 — gdy okazało się, że jestem w ciąży. Nie wiem, czy może to sobie Ojciec wyobrazić? Mąż dostał zawału, a ja szalałam z rozpaczy. Z powodu dziecka, oczywiście. Dzień i noc. Po powrocie ze szpitala mąż zażądał usunięcia ciąży. Świadomość istnienia Boga stawiała mnie w strasznej sytuacji. Płakałam dzień i noc. Ksiądz w konfesjonale zbył: „Nie starczy ci talerza zupy więcej?” Wszędzie napotykałam wieloznaczne milczenie, „dobre rady”, patrzono na mnie z litością, drwiną, plotkowano o mnie.
Pod wpływem męża i rozpaczy gotowa już byłam na to najgorsze. Prywatny lekarz powiedział: „Tak, to ciąża. Teraz jadę na narty. Kiedy wrócę, proszę natychmiast przyjść, bo dziecko szybko rośnie”. I nie dał mi skierowania na żadne analizy. W przychodni lekarz zadał rutynowe pytanie: „Do rodzenia?” Bąknęłam: „Nie wiem”. I dopiero wtedy na mnie popatrzył. Spytał już inaczej: „Dlaczego?” „Bo chyba jestem za stara”. Uśmiechnął się, wstał i odegrał humorystyczną scenę przyglądania mi się. Po chwili ciepło i przekonująco powiedział: „Widziałem starsze”. Nie czekał na moją decyzję i wypisał skierowanie na analizy. A ja się miotałam i tak strasznie chciałam powiedzieć, że nie chcę tego dziecka. Szukając jakiegoś powodu, który by uzasadnił, poprosiłam o skierowanie na badania prenatalne. Kiwnął głową, wypisał mi i nie patrząc na mnie (myślę, że celowo), dał to skierowanie razem ze skierowaniem na analizy. Dodał: „Tam na takie czekają, tylko co pani z tego przyjdzie”.
Na badania nie pojechałam. Okres ciąży przepłakałam, na dziecko czekałam z nienawiścią, byle się od niego uwolnić. Nie potrafiłam się modlić, mówiłam Bogu tylko: „Nigdy go nie pokocham, urodzę tylko ze strachu przed Tobą”. Mąż prawie mnie nie zauważał. Gdy urodziło się w ciszy niedzielnego, letniego południa — nie chciałam na nie patrzeć. Trwało to kilka dni. Po nienawiści przyszła obojętność. Na małego intruza boczył się mąż i dorastające dzieci. Mały chłopczyk cierpiał, przez całe dwa miesiące miał kolkę gazową. Płakał dużo, głośno i długo. Zajęta dzieckiem z konieczności, nie zauważyłam, że coś się jednak zmienia. Nagle, któregoś wieczoru, gdy miał się zacząć rytualny koncert płaczu, zrobiło się w domu cicho. Spytałam z lekkim poczuciem winy (ich kochałam, jego nadal nie): „Bardzo wam przeszkadza?” Wtedy odezwał się starszy syn: „Mamo, może coś dałoby się zrobić: taki malutki, a tak cierpi”. Gdy przeraźliwie płakał, ucichli w popłochu i mieli łzy w oczach.
I tak zaczął się cudowny czas w mojej rodzinie. Gdy Staś zaczął raczkować, mój średni syn (wtedy prawie czternastolatek) spędził z nim pod stołem dwie godziny na zabawie. Do obiadu usiadł z dziwnie rozjaśnioną twarzą. „Stało się coś?” — zapytałam. „Bo ja się tak cieszę, że Staś jest z nami!” Wychowawczyni mojej najstarszej (wtedy maturzystki) zadzwoniła: „Twoja córka ma tak promienne oczy i szczęśliwą twarz, jakby życie to była sama poezja”.
A on jest cudowny, prześliczny i strasznie kochany przez wszystkich. Pełno wszędzie jego obecności, jego żartów, wymyślanych „ad hoc” opowieści, przytulań, piosenek, próśb o spacer czy książeczkę. Mąż po tym zawale musiał pójść na rentę, bo przyplątały się jeszcze następne choroby. Cały czas jest w domu i Staś teraz stanowi sens jego życia. Samo istnienie Stasia jest dla mnie dowodem ludzkiej głupoty, niecierpliwości i krótkowzroczności, a Bożej Mądrości. Nie przeczę: wiele razy dosięgają mnie kpiny, ludzka złośliwość. Ale już jestem ponad to. A w moim domu jest spokój sumienia i poczucie, jakby wciąż przebywał bardzo miły gość. Przed jego urodzeniem rozpaczałam, że skończy mi się jako tako pełne życie. No bo kilka lat trzeba na „odchowanie”, a potem już pięćdziesiątka i... starość. Dziś Staś ma pięć lat, a ja wciąż czuję się młoda (śmieszne!), bo razem z nim żyję na nowo.
Ojcze, za długi ten list, ale musiałam go napisać. Dlaczego w dyskusjach o dziecku poczętym tak mało świadectw kobiecych — i tych dobrych, jak to, które ja mogę złożyć, i tych złych, kiedy pamięć o pozbyciu się własnego dziecka ciągnie się za kobietą przez całe życie. Piszę, bo jakoś muszę spłacić Bogu dług za Jego mądre przykazanie, które wtedy odczuwałam jako bardzo twarde. Tyle można by jeszcze pisać. Na przykład o tym, jak wielkim szczęściem była dla mnie pierwsza msza św. po urodzeniu dziecka. Przepłakana z radości, z tak wielką, że aż straszliwą świadomością zjednoczenia z Bogiem. Wszystko podczas tej mszy św. było napełnione tak wielkim znaczeniem, że aż wydawało się, że wypowiadane wtedy słowa są niepotrzebne. Nigdy już nie widziałam tak odświętnego wnętrza kościoła, na ludzi wokół patrzyłam, jakby to byli aniołowie. A ile miałam w ciągu tych pięciu lat doświadczeń pomniejszych, kiedy czuło się niemal dotykalną obecność Boga w życiu naszej rodziny. Dla tego wszystkiego warto było żyć. Dobrze, że jest Kościół — stateczny, rozważny strażnik Bożych przykazań i pomoc człowieka!
Rzecz jasna, świadectwo Pani nie potrzebuje komentarza. Ale sprowokowała mnie Pani do złożenia mojego własnego świadectwa na ten temat. Miałem wtedy lat dziesięć, miał mi się urodzić braciszek; nas dzieci było już pięcioro, on przychodził jako szósty. Nie wiem, co przeżywała moja mama, natomiast jak dziś pamiętam, że sąsiedzi nie oszczędzali dziesięcioletniemu dzieciakowi sygnałów, że to śmiesznie i nieodpowiedzialnie, żeby w rodzinie było tak dużo dzieci. Niech Pani sobie wyobrazi dorosłą kobietę, do której domu przychodzi rówieśnik jej dziesięcioletniej córki lub syna, która zaczyna wypytywać go o to, czy to go nie wkurza, że jego mama ciągle rodzi i rodzi. Niech Pani spróbuje się domyślić, co czuje dziesięciolatek, kiedy na przystanku autobusowym docierają do niego nieżyczliwe komentarze na temat rzekomej nędzy w jego rodzinie. Jakby za mało było tej nietolerancji, jaka spotyka małżonków, którzy ośmielili się mieć więcej niż troje dzieci! Nawet tym dzieciom trzeba uświadomić, jaką mają głupią matkę i nieodpowiedzialnego ojca!
List Pani przypomniał mi jeszcze świadectwo, jakie wobec tłumu ludzi złożył pewien nie znany mi mężczyzna. Było to w kościele dominikanów w Gdańsku, w roku chyba 1977. Zostałem tam zaproszony razem z profesorem Włodzimierzem Fijałkowskim na wieczór poświęcony sprawie dziecka poczętego. Wytworzyła się atmosfera pełna troski o dziecko poczęte i jego rodziców. Atmosfera ta prysła, kiedy głos zabrała pewna kobieta, która z wielkim zaangażowaniem emocjonalnym przyznała się do tego, że kiedyś przerwała ciążę i że tamtego dziecka żałuje znacznie mniej niż dorosłego syna, nad którego wychowaniem wiele się natrudziła, a który przed paru miesiącami się powiesił. Nikt się nie kwapił do przekonywania nieszczęsnej kobiety, że jej obecna tragedia w żaden sposób nie usprawiedliwia jej dawnego grzechu, nie wypadało zaś zwracać jej uwagi na to, że między tymi dwoma wydarzeniami może istnieć logiczny związek.
Wtedy właśnie odezwał się ów mężczyzna. Coś bardzo dobrego było w jego postaci i kiedy się na niego patrzyło, nie można było wątpić, że wszystko, co ten prosty człowiek mówi, jest szczerą prawdą. „Cała nasza rodzina znalazła się w wypadku samochodowym — zaczął ów pan swoją opowieść. — Najciężej była poszkodowana żona, będąca, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy, w pierwszych tygodniach ciąży. Lekarze podejrzewali złamanie miednicy, w związku z tym żona była kilkakrotnie prześwietlana. Kiedy okazało się, że jest w ciąży, lekarze stanowczo poradzili jej aborcję, bo po kilku rentgenach dziecko na pewno urodzi się upośledzone”.
Czuło się, że cały kościół wisi na wargach tego pana, kiedy opowiadał o rozterkach, jakie wtedy przeżywał. Wśród tych, których prosił o radę, nie było nikogo, kto by wyraźnie wstawiał się za dzieckiem. Rady, jakich mu udzielano, najczęściej dawały się streścić w zdaniu: „To wasza sprawa, zróbcie sobie, jak chcecie”. W końcu — ciągnął ów człowiek swą opowieść — dojrzała w jego sercu następująca modlitwa: „Panie Boże, skoro wszyscy wyszliśmy cało z tak niebezpiecznego wypadku, to na pewno nie jest Twoją wolą, żeby zginęło to dzieciątko!”
„Od tego momentu — mówił — zacząłem utwierdzać żonę w jej pragnieniu urodzenia tego dziecka. W środku strasznie się bałem, jakie ono będzie, i wyobrażałem sobie rzeczy najgorsze, ale żonę starałem się uspokoić i utwierdzać w niej ufność, że wszystko skończy się dobrze. W końcu nadszedł dzień porodu, dzień największego dla mnie napięcia. Chyba z dwadzieścia razy przychodziłem wtedy do szpitala. W końcu nadszedł ten moment dla mnie najważniejszy: pielęgniarka przynosi mi dziecko i dopiero wtedy cały struchlałem — dziecko było obandażowane! Co się okazało? Córeczka urodziła się zdrowa jak rydz. Dziś już chodzi do szkoły i nigdy nie mieliśmy większego kłopotu z jej zdrowiem. A bandaże to był chyba znak od samego Pana Boga: wypadek samochodowy ani rentgeny dziecku nie zaszkodziły, natomiast przy urodzeniu lekarz przez nieostrożność naruszył mu obojczyk!”
Owszem, bez trudu można sobie wyobrazić, że inna podobna sytuacja zakończyłaby się urodzeniem dziecka upośledzonego. Jednak my musimy na skalę społeczną wciąż na nowo przypominać sobie prawdy elementarne: że dziecko to nie jest towar, który w razie wykrycia braku można reklamować i wymienić albo się go po prostu pozbyć. Mądrą pracę nad kształtowaniem zwyczajnego ludzkiego stosunku do dziecka upośledzonego, również upośledzonego umysłowo, prowadzi kwartalnik Światło i Cienie. Praktycznie w każdym numerze tego kwartalnika można znaleźć dowody, że nawet w naszym społeczeństwie — w którym króluje nieludzki przesąd, jakoby dziecko z zespołem Downa albo z inną anomalią było dzieckiem wybrakowanym — niektórym rodzicom dziecka upośledzonego udaje się przyjąć je jako bezcenny dar Boży. Okazuje się wówczas, że również takie dziecko potrafi stać się szczęściem swoich rodziców i autentycznie ich obdarzać.
Chyba za mało to sobie uświadamiamy, że niektóre lęki i rozpacze, jakie przeżywają kobiety w ciąży, wynikają głównie z uwarunkowań kulturowych. Dotyczy to zwłaszcza ciąży którejś tam z kolei, ciąży po czterdziestce oraz ciąży ze zwiększonym ryzykiem urodzenia dziecka chorego. Niekiedy lęki te są z wielkim okrucieństwem (ufam, że bezwiednym) pobudzane przez służbę medyczną. Na przykład swojego czasu do terroryzowania kobiet po czterdziestce, które znalazły się w błogosławionym stanie, była używana broszura pt. „Jak zapobiec urodzeniu się dziecka z zespołem Downa i innymi anomaliami oraz niektórymi wadami rozwojowymi?” Pana Boga wzywam na świadka, że nie jeden raz znajome kobiety mówiły mi o tym, jak za pomocą tej broszury usiłowano zatruć im radość czekania na urodzenie dziecka.
Uwarunkowana kulturowo, a dogłębnie pogańska, jest również ta bezduszna obojętność, jaką odgradzamy się od kobiety przestraszonej swoją ciążą. „Ja ci radzę: rób jak chcesz” — to jest wciąż jeszcze najbardziej powszechna rada, jaką otrzymuje kobieta, instynktownie szukająca u przyjaciół i znajomych oparcia w swoich trudnościach z zaakceptowaniem dziecka, które w sobie nosi. Z pewnością również Pani znacznie wcześniej ukochałaby swoje najmłodsze dziecko, gdyby przynajmniej jeszcze jeden człowiek próbował w tym Pani dopomóc.
A zarazem aż strach pomyśleć, co by się mogło stać, gdyby również ten drugi lekarz podszedł do Pani i do Pani dziecka bezdusznie. Czasem bardzo niewiele trzeba, żeby kobieta podjęła którąś z tych, tak przecież krańcowo różnych decyzji, jaką jest urodzenie lub zabicie własnego dziecka. Musi się Pani za tego lekarza często modlić i dziękować Bogu za to, że również tacy ludzie są na świecie.
Kto wie, może niniejszy tekst zainspiruje kogoś z czytelników do jakiegoś wychodzenia naprzeciw kobietom, które przeżywają przerażenie z powodu swojej ciąży. Ludzi i grup, starających się podać rękę kobiecie ciężarnej i pomóc jej w przyjęciu dziecka, jest u nas na szczęście coraz więcej. Niestety, wciąż jeszcze za mało. A co gorsza, daleko nam do przezwyciężenia społecznej obojętności, z jaką pozostawiamy kobietę ciężarną samej sobie. Bardzo tu się musimy wzajemnie uwrażliwiać i mobilizować do różnych dobrych działań.
opr. aw/aw