Z cyklu "Praca nad wiarą"
Jesteśmy z żoną prawie dziesięć lat po ślubie, tworzymy zgodną parę, wielkim skarbem są dla nas dzieci, których miłość i ufność nie mają chyba sobie równych. Uchodzimy za bardzo szczęśliwą parę i taką faktycznie jesteśmy. Nawet żona nie przeczuwa problemu. A tkwi on w moich skłonnościach homoseksualnych. Pojawiły się bardzo wcześnie, początkowo nie uświadomione, razem z okresem dorastania. Nikt nie ponosi za nie winy, wychowałem się w porządnej, kochającej rodzinie, bez żadnych patologii. Po prostu mi się "przytrafiły", tak jak przytrafia się nieszczęście. Kiedyś pragnąłem je jakoś wyrugować, jako dorastające dziecko wierzyłem, że żarliwa modlitwa zdziała cud. W okresie studenckim poszukiwałem usilnie specjalisty, który by mnie wyleczył. Od kilku różnych seksuologów i psychologów dowiedziałem się, że moja przypadłość nie poddaje się terapii. Otrzymywałem różne głupie rady, których tu nie warto nawet przytaczać. Jedyną zaś mądrą wskazówką, jaką wtedy usłyszałem, było zalecenie, żebym unikał spoglądania na wizualnie atrakcyjnych mężczyzn. Dziś mam prawie czterdzieści lat i perspektywa dochowania żywota w takiej właśnie kondycji nie jawi mi się już jako największy z ludzkich dramatów.
W okresie studenckim (przednarzeczeńskim), przytrafiły mi się niestety, trzy, może cztery kontakty cielesne — wszystkie z tym samym mężczyzną. Pamiętam do dziś wydźwięk słów spowiednika: "Unikaj go jak ognia, w przyszłości zaś załóż rodzinę i wytrwaj w wierności, ilekolwiek by cię to kosztowało". Wskazówka ta była zresztą w zupełności zgodna z tym, co sam w głębi serca odczuwałem.
Na szczęście moje skłonności, choć zdecydowanie dominujące, nie są jedynymi. Jestem zdolny do posiadania dzieci, jestem też zdolny do dochowania mojej żonie wierności. Problem zaś w tym, że niestety jej nie dochowałem. W ciągu minionych lat zdarzyły się dwa przypadki, kiedy moja wola wytrwania w wierności jakoś "pękła". W obydwu sytuacjach niemal natychmiast się z tego podniosłem. Rozumiem wagę swojego grzechu, wiem, że bardzo głęboko zraniłem miłość Bożą i miłość mojej żony. Wiem, też, że absolutnie nie musiało się tak stać. Od spowiednika usłyszałem jednak, że w takich przypadkach, jak mój, małżeństwo jest nieważne. Rozgrzeszenie otrzymałem, mój żal z powodu popełnionego grzechu był zresztą jak najszczerszy. Czuję też bardziej niż kiedykolwiek, że do podobnej sytuacji już nie dopuszczę. Swoje zaś przekonanie opieram na ufności Panu Bogu.
Zastanawiałem się nieraz, czy powinienem powiedzieć swojej żonie o moich skłonnościach. Z jednej strony, gdyby wiedziała, gdyby potrafiła zrozumieć, że nie umniejsza to mojej miłości do niej, i gdyby nie umniejszyło to jej miłości do mnie, byłbym pewnie szczęśliwszy. Nie jestem jednak pewny, czy to zrozumie. Ale czy ona będzie przez to szczęśliwsza? Bardzo wątpię. Uważam, że absolutna szczerość w relacjach między małżonkami wcale nie wychodzi na dobre. Sądzę na przykład, że gdyby moja żona przelotnie mnie z kimś zdradziła, a potem zrozumiała wagę swojego postępku i się z niego podźwignęła — to wolałbym o nim nie wiedzieć.
Wreszcie ja sam niezmiernie wstydzę się tych swoich skłonności i bardzo, ale to bardzo, ich nie lubię. Nie umiem sobie jakoś wyobrazić sytuacji, że ktokolwiek z mojego otoczenia, nawet ona, mógłby to wiedzieć. Ma się rozumieć, jeszcze trudniej byłoby mi przyznać się, że owe skłonności niestety się zmaterializowały.
A oto pytania, które mnie wręcz zadręczają: czy rzeczywiście moje małżeństwo jest nieważne? Czym więc jest — konkubinatem? Czy ta, którą szczerze kocham, choć moja miłość aż dwukrotnie okazała się zbyt mała, nie jest moją żoną i, co gorsza, nigdy nią nie była? Czy w naszym związku nie ma i wcale nie było Pana Boga? Zawsze myślałem, że jest, i nie wyobrażam też sobie, żeby miało być inaczej. Na samą taką myśl ogarnia mnie panika. Proszę mi powiedzieć, co mam robić? Zupełnie, ale to zupełnie nie wyobrażam sobie siebie w innym miejscu, w innej sytuacji, niż w sakramentalnym małżeństwie z moją żoną.
Aż mi się w głowie nie mieści, żeby spowiednik aż do tego stopnia nie znał nauki Kościoła i prawa kanonicznego. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że nastąpił — jak to się dzisiaj mówi — "szum na łączach", tzn. albo on Pana źle zrozumiał, albo Pan jego. Tak czy inaczej, niech Pan mu prześle odbitkę niniejszych obu naszych listów.
Zacznę od przypomnienia kanonu 1060. Kodeksu Prawa Kanonicznego, który stanowi, że "małżeństwo cieszy się przychylnością prawa", toteż jego ewentualna nieważność musi być udowodniona, zaś wszelkie wątpliwości należy rozstrzygać na korzyść ważności małżeństwa.
Jednak co do Pańskiego małżeństwa, to nie ma w ogóle najmniejszej wątpliwości, że jest ono ważne, godziwe i święte. Z tego, że Pan stwierdza istnienie w sobie tendencji homoseksualnych, wynika jedynie zadanie moralne, aby nie pozwolić im nad sobą zapanować. To zaś, że kilka razy Pan tym skłonnościom uległ, zostało już powierzone Bożemu miłosierdziu — a Pańska pewność, że więcej się to już nie powtórzy, ma wszystkie cechy ufności przenikniętej mocą wiary.
Wśród wymienionych w prawie kanonicznym przeszkód, które czynią małżeństwo nieważnym albo niegodziwym, w ogóle nie znajdziemy skłonności homoseksualnych. Bo tylko w pewnych bardzo szczególnych okolicznościach skłonności te mogą przyczynić się do nieważnego zawarcia małżeństwa. Ale z całą pewnością żadna z tych okoliczności nie dotyczy Pańskiego małżeństwa.
Zdarzyło mi się kilka razy w życiu, że szukał u mnie rady ktoś mający wątpliwości, czy wolno mu przystępować do ślubu, jeśli odczuwa w sobie niechęć do podjęcia normalnego współżycia małżeńskiego. Rzecz jasna, każda ludzka sytuacja jest niepowtarzalna, generalnie jednak odradza się takim ludziom wchodzenia w związek małżeński. Jeżeli zaś małżeństwo zostanie przez taką osobę zawarte, będzie ono jednak ważne, chyba że owa niechęć okaże się czymś więcej: gdy mianowicie okaże się, że w rzeczywistości chodzi o niemożność podjęcia normalnego współżycia małżeńskiego. Ale zauważmy: małżeństwo jest wówczas nieważne nie z powodu skłonności homoseksualnych jednego z małżonków, ale z powodu jego trwałej niezdolności do pełnego aktu małżeńskiego.
Najwybitniejszy polski znawca katolickiego prawa małżeńskiego, ks. Marian Żurowski, wymienia jeszcze inną sytuację, kiedy homoseksualizm może stać się powodem nieważności małżeństwa. Mianowicie ktoś może popaść tak głęboko w nałóg folgowania swoim homoseksualnym skłonnościom, że czyni go to obiektywnie niezdolnym do zachowania wierności małżeńskiej.
„Anomalia psychoseksualna — pisze śp. ksiądz Żurowski — pociągająca za sobą niezdolność do zachowania wierności małżeńskiej, ma miejsce np. u zaawansowanych homoseksualistów. (...) W niejednych przypadkach anomalie psychoseksualne są tak wielkie, że człowiek już nie jest panem samego siebie, nie potrafi odeprzeć powstających pożądań, a tym samym nie może zobowiązać się do zachowania wierności. Nienasycenie bowiem w dążeniu do zaspokojenia seksualnego skierowuje się do jakiejkolwiek osoby, uniemożliwiając z racji perwersji seksualnej przyjęcia zobowiązań, które byłyby właściwym przedmiotem zgody małżeńskiej”.
Potrafię sobie wyobrazić jeszcze tylko jedną sytuację, kiedy skłonności homoseksualne mogą pośrednio stać się przyczyną nieważności małżeństwa. Ale najpierw może krótka informacja na temat kanonu 1097, który stanowi, że w zasadzie "błąd co do przymiotu osoby, chociażby był przyczyną zawarcia małżeństwa, nie powoduje jego nieważności, chyba że przymiot ten był bezpośrednio i zasadniczo zamierzony". Co to znaczy w odniesieniu do naszego tematu? Samo to, że ktoś nie przyznał się przed swoją narzeczoną (narzeczonym) do swoich skłonności homoseksualnych albo do sporadycznych grzechów w tej dziedzinie, jest czymś psychologicznie zrozumiałym i nie czyni małżeństwa nieważnym. Może się jednak zdarzyć, że ktoś wskutek swojego postępowania stał się notorycznym homoseksualistą. Otóż sądzę, że gdyby narzeczona (narzeczony) takiego człowieka aż do dnia ślubu o tym nie wiedziała, byłaby to podstawa do zadania sądowi kościelnemu pytania o ważność małżeństwa zawartego w takich okolicznościach.
Krótko mówiąc, niech Pan w pokoju i radości dziękuje Bogu za dar swojego małżeństwa i za to, że jest ono tak udane. I proszę nie żałować wysiłków, ażeby Wasza rodzina była prawdziwie małym Kościołem, wypełnionym Bożą obecnością, wzajemną miłością oraz świadectwem wiary. A ta skłonność nieszczęsna w żaden sposób Pana nie brudzi ani nie umniejsza wartości Pańskiego małżeństwa, dopóki Pan jej nie ulega, dopóki stara się Pan stać wiernie na gruncie Bożych przykazań.
opr. aw/aw