Odmawianie Maryi tytułu "Matki Bożej" to niejako bronienie Boga przed Matką Bożą. Dlaczego protestanci tak boją się tego terminu i dlaczego katolicy tak obstają przy nim?
Marcin Luter uważał, że niczego większego o Maryi nie można powiedzieć od tego, że jest Matką Boga, bo w tym tytule skrywa się największa tajemnica, wobec której należałoby raczej zamilknąć. „Nie można o niej oraz do niej powiedzieć nic większego, nawet jeśli miałoby się języki tak liczne, jak liście czy trawa, gwiazdy czy piasek nadmorski. Także w sercach należy rozważyć, co znaczy: być Matką Boga” [1]. Jeśli Reformator rozważał jeszcze w sercu tę prawdę, której tajemnicy nie sposób wyrazić, to już kolejne pokolenia protestantów okazały się mieć mniej gościnne serca i zaczęły żywić „rezerwę do tego tytułu, ponieważ nie pojawia się on w Biblii” [2], a zatem można go w językach licznych jak trawa czy piasek krytykować.
Współcześni teologowie protestanccy unikają tego ponoć nieszczęśliwego tytułu i „najczęściej nazywają Maryję »Matką Pana«” [3] nie tylko ze względu na to, że ten tytuł jest wzięty wprost z Pisma, ale z powodu tego, że z terminem „Matka Boga” katolicyzm łączy „prawo Maryi do szczególnej czci oraz buduje na dogmacie efeskim potężną konstrukcję całej mariologii” [4]. Chodzi więc nie tyle o sprzeciw wobec treści zawartej w dogmacie, ale o protest przeciwko wnioskom, które katolicy z niego wyprowadzają. A ponieważ wyprowadzają jakoby zbyt dużo, więc trzeba zrezygnować z używania tego terminu, nawet jeśli Sobór w Efezie (431 r.) go używał; nie sposób nie dopatrywać się tu antykatolickiego resentymentu, nawet jeśli można go tłumaczyć również faktem, że protest raz podniesiony w historii odbijać się musi później echem kolejnych protestów.
Nauka Soboru Efeskiego o Matce Bożej ma być uważana za jedynie pomocniczą względem chrystologii i nie wolno na niej budować doktryny Maryjnej. Przecież — tłumaczy się katolikom — Ojcowie Soborowi nie chcieli wywyższyć Maryi, a jedynie poszukiwali pojęcia, które mogłoby uchronić Bóstwo i człowieczeństwo Słowa wcielonego. Rzeczywiście, Boskie macierzyństwo Maryi jest dowodem „na realność Mesjasza na ziemi, któremu dała naszą krew (Hbr 2,14), i na tożsamość Syna Bożego i Syna Człowieczego” [5]. Dogmat soborowy stanowił niezbędny i nie do przecenienia krok, jeden z najważniejszych na drodze interpretacji Osoby Chrystusa, po dokonaniu którego jasne się stało, kto odtąd będzie reprezentował ortodoksyjną naukę; z drugiej strony Ojcowie powiedzieli coś istotnego na temat Maryi oraz Jej związku z Synem Bożym, tak że od tej pory również Ona stanowi zwierciadło prawowierności — na zasadzie lustrzanej symetrii. „Sobór Chalcedoński, potępiając uporczywą skłonność do oddzielania historycznego Jezusa od Boskiego Chrystusa, podniósł Maryję do szczytu chwały, wyłączył Ją poniekąd z zakresu czysto ludzkich stworzeń, by zespolić Ją z Wcieleniem spójnią wewnętrzną, nie zaś tylko przypadkową lub skojarzeniową” [6] — wnika w głębię soborowego sformułowania francuski myśliciel.
Można więc zapytać: czy odrzucenie pojęcia, które chroni chrystologiczny sens, a posiada w sobie również sens mariologiczny, odrzucenie właśnie ze względu na ten wtórny sens, nie obróci się przeciw pierwotnemu sensowi? Albo inaczej: czy wcielenie nie świadczy, nawet jeśli tylko pośrednio i wtórnie — o godności człowieka? Bo jeśli tak, to może nie ma się co dziwić, że w świadomości Kościoła musiało dokonać się przejście od łaski wyświadczonej przez Boga Maryi do uznania Jej godności. W każdym razie jeśli nie wolno prawdy o Bogarodzicy oddzielać od chrystologii, wobec której jest pomocnicza, to w takim razie nie należy również redukować mariologii, która z tego związku z Chrystusem się rodzi w oparciu o soborowy termin, a właściwie ze względu na treści, które on wyraża. Dogmatu broniącego prawdziwości człowieczeństwa i Bóstwa Chrystusa, a więc tajemnicy Wcielenia, nie można nie odnosić również do Tej, której roli we Wcieleniu nie wolno zlekceważyć. Chodzi przecież o problem pojawienia się Słowa Bożego na ziemi i w czasie, które dokonało się przy współudziale Maryi, tak że można powiedzieć, iż historia zbawienia nie dotyczy samego Chrystusa, ale również Jego Matki. „Sprowadzanie prawydarzenia chrześcijańskiego do narodzin samego Dziecięcia z pominięciem Jego Matki i urodzenia przez Nią jest całkowicie niebiblijne i niechrześcijańskie” [7]. Ten sam Duch, który stwarza Syna w ludzkiej naturze, poczyna poniekąd i Matkę.
Z kolei bez Maryi nie mógłby się narodzić Jezus, czego tajemnicy obrazem jest to, co dzieje się w przypadku poczęcia każdego człowieka, którego stwarza przecież Bóg, ale nigdy bez współpracy ze strony rodziców. Bóg jest Stwórcą człowieka, którego uczynił na swoje podobieństwo, dlatego powołał do współpracy w stwarzaniu nowych ludzi stanowiących obraz Boży nie tylko rodziców, ale i Stworzyciela przecież. Również Maryja współpracuje, tyle że w stwarzaniu Słowa Bożego wcielonego. Z tą różnicą, że poczęcie dziecka w wyniku współżycia mężczyzny i kobiety dokonuje się według wpisanych w naturę praw, tak że poniekąd sama technika, nawet jeśli nie powinno się jej oddzielać od miłości małżeńskiej, wystarczy do zrodzenia potomka, choć nie wypełni oczywiście Bożej tęsknoty, by poczęcie stanowiło owoc miłości małżonków. W poczęciu Syna Bożego nie dało się jednak zastosować żadnej techniki, bowiem dokonało się ono nie w oparciu o same prawa natury, choć chyba również nie przeciw nim, jeśli przyjąć, że łaska nie niszczy natury, lecz ją dopełnia czy wznosi na wyżyny Boskie; nie było to wydarzenie irracjonalne, ale nadracjonalne; nie tyle przeciw naturze, co raczej przez uwznioślenie jej łaską.
W związku z tym znany teolog René Laurentin uznaje za oczywiste, iż „Duch Święty nie uczynił z Maryi matki nienaturalnej, lecz udzielił Jej łask, proporcjonalnych do tego ludzkiego macierzyństwa, odnoszącego się do boskiej Osoby Syna Bożego”. Wymagało to odnowienia Maryi łaską; nie zmiany Jej ludzkiej natury, lecz spełnienia jej pragnień i uaktywnienia potencjalnej danej przez Boga zdolności. „W Maryi — kontynuuje teolog — Bóg w najwyższym stopniu wypełnia Jej możliwości dawania i niemal boskie możliwości przyjmowania, jakie złożył w sercu kobiet” [8]. Maksymilian Kolbe powie, że „zjednoczenie Jej miłości z Bogiem dochodzi aż do tego stopnia, że staje się Bożą Matką” [9]. Być może więcej racji mają ateiści, niż chcemy im przyznać, nawet jeśli Boskie prawdy wykrzywiają w demonicznym krzywym lustrze. Taki na przykład Ludwik Feuerbach twierdzący, że to nie Bóg stworzył człowieka, ale człowiek Boga, okazuje się nie tak daleki od ortodoksji, choć wypowiada heterodoksyjne przekonanie.
Jeżeli Boskie macierzyństwo jest największym przywilejem Maryi, na którym bazują wszystkie pozostałe, nie dziwi, że protest kieruje się właśnie przeciw niemu. Można nawet dopatrywać się jakiejś nie tylko antykościelnej, ale i antybożej i antyludzkiej intuicji w tym sprzeciwie. Krytycy boją się zgorszenia Dobrą Nowiną, wydaje im się, że bronią Boga przed Matką Bożą i chronią przepaść między Bogiem a człowiekiem, ale w istocie nie przyjmują Ewangelii, która właśnie w wydarzeniu wcielenia i w Jej Osobie ujawnia w pełni swój radykalizm bliskości Boga do człowieka. Jeśli Chrystus to Emmanuel, a więc Bóg z nami, można o Nim powiedzieć również, że jest Bogiem z nas, a dokładniej: Bogiem z Niej. Czego tak naprawdę się boją przeciwnicy tytułu „Matka Boża”? Że Bóg przestanie być Bogiem, jeśli Ona staje się Jego Matką? Ale właśnie cały szkopuł Bosko-ludzki w tym, że On nie przestaje być Bogiem, a staje się człowiekiem; Syn Boży istnieje wiecznie i w czasie, w naturze Boskiej i ludzkiej. Z kolei Ona, która staje się Matką Boga, nie zmienia się w boginię, ale pozostaje człowiekiem, choć należałoby się zastanowić, czy nie przebóstwionym z łaski.
Osoba Matki Bożej świadczy o wielkiej i nigdy do końca zgłębionej tajemnicy Bosko-ludzkiej synergii w historii relacji Boga i człowieka. Co z tego, że ostatecznym fundamentem jest oczywiście Jego łaska, bez której to wszystko by się nie dokonało, jeśli ostatnie słowo należy do człowieka, bez którego na ostatecznym fundamencie nic by nie zbudowano? Tylko ktoś, kto przyjął zasadę sola gratia, i to jeszcze w jej radykalnej nieprzemyślanej i oderwanej od konkretnego życia chrześcijańskiego wersji, może odrzucać bogorodzicielstwo. Otóż Bóg nie działa w świecie inaczej jak przez człowieka; od niego bierze ciało i język, a wcześniej uzyskuje zgodę na to. Dlatego właśnie „Maryja Dziewica, która przy zwiastowaniu anielskim przyjęła sercem i ciałem Słowo Boże i dała światu Życie, jest uznawana i czczona jako prawdziwa Matka Boga i Odkupiciela” [10]. Tak, w naszym świecie to my rodzimy Boga, który jest Duchem i istnieje wiecznie, poza czasem. My tu rodzimy Tego, który jest niezrodzony tam. Czy to nie zachwycające? Czy dziwi nas, że Elżbieta błogosławi nie tylko Jego, ale Ich Oboje, a właściwie najpierw Ją, a dopiero potem Jego (por. Łk 1,42)?
Gdyby Maryja nie miała być wysławiana za bycie Matką Boga, po cóż ta cała szopka z oczekiwaniem na Jej zgodę? Bóg mógł wykorzystać ją przecież jak narzędzie, nie oczekując przyzwolenia, dopiero z czasem dowiedziałaby się, kogo nosiła w swoim łonie, jak my dowiadujemy się, że rodzice ochrzcili nas bez naszej akceptacji. Zatem Maryja byłaby „pewnego rodzaju cyborium, w którym spoczęła święta Hostia. Zawiera Ona Boską hipostazę i ukazuje ją” [11], ale nie ma żadnego udziału w wydarzeniu, które spowodowało, że Syn Boży się w Niej znalazł; byłaby więc Matką jedynie wedle ciała, ale już nie według ducha. Pobożność chrześcijańska miałaby kierować się jedynie w stronę Boga, który udzielił łaski, ale już nie Tej, która ją przyjęła; chodzić ma bowiem według protestantów o skarb, a nie o naczynie, w który go włożono. A jednak Maryja ukazana przez Łukasza w scenie nawiedzenia jest nie miejscem czy przedmiotem, ale osobową Arką Bożą. Dramatyzm zwiastowania ukazany przez genialnego autora zestawiającego dla uwypuklenia różnicy zapowiedź narodzin Jana i Jezusa — okazałby się w takim razie jedynie literacką zabawą. Okrzyk Elżbiety też straciłby wiele ze swego profetyzmu, kiedy napełniona Duchem nazwała ona Matkę człowieka Matką Pana, jakby zwiastując dogmatyczne stwierdzenie o Bogurodzicy, na przekór krytykom być może pozbawionym Ducha Świętego i dlatego zatrzymującym się na czasach przedelżbietańskich. A jednak czy Ta, która będzie z Nim aż do końca, aż po krzyż, miałaby nie być z Nim od samego początku?
Trzeba było czasów, w których biologię oddzielono od tajemnicy, albo które biologią próbują wyjaśnić tajemnicę (jakby się dało!) człowieka, żeby pojawić się mogli krytycy redukujący Boskie macierzyństwo Maryi jedynie do faktu dania mu człowieczeństwa, tak że Maryja inaczej niż przedstawiają ją Ewangelie widzące w Niej „nosicielkę Boga” czy „Arkę Przymierza”, a więc matkę również duchową czy osobową, miałaby być jedynie matką somatyczną. No cóż, jeśli nie wierzy się Tradycji, niechże przynajmniej wolno będzie zauważyć, że naukowe poznawanie człowieka wskazuje na istotne powiązanie ciała z duszą i osobą. Tak więc „matka ciała stanowi »protologię« całego człowieka ze wszystkimi jego wymiarami naturalnymi z duszą i osobą, choć tych powiązań do końca jeszcze nie znamy”, a zatem „Maryja jest nie tylko jakimś źródłem materialnym Jezusa, ale także matczyną przyczyną i duszy Jezusa, i Jego osoby” [12]. Jeśli kobieta staje się matką całego dziecka, a nie tylko jego ciała, Maryja może być uważana za Theotokos. „Słowo to — twierdzi John Henry Newman — przy właściwym użyciu nie zawiera żadnego dodatku retorycznego ani odcienia przesadnych uczuć. Ma ono tylko dobrze wyważony, doniosły sens dogmatyczny odpowiadający mu w sposób adekwatny. Ma ono wyrażać, że Bóg jest Jej Synem, tak jak każdy z nas jest synem swej Matki” [13].
Pójdźmy maksymalnie głęboko we wnioskach, bo nawet jeśli są dyskusyjne, to zapładniają intelektualnie i duchowo, czego nie można powiedzieć o redukcjach do chalcedońskiego punktu wyjścia; a przy okazji obalmy stereotyp, jakoby dogmat kończył proces myślenia, podczas gdy w rzeczywistości stanowi raczej punkt wyjścia refleksji, którą ukierunkowuje we właściwą stronę i chroni przed zbędnym zbaczaniem na heterodoksyjne pobocza. Czy żeby urodzić Boga, nie trzeba być wcześniej „wcielonym” Bogiem? Czy jeśli tylko „Duch przenika wszystko, nawet głębokości Boga samego” (1Kor 2,10b), i czy jeśli Boga poznał jedynie Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca (por. J 1,18), to czy począć w łonie ludzkim można Boga nie będąc Bogiem, Bogiem na sposób ciała, by zrodzić Boga na sposób ciała (Kol 2,9)? Czy nie trzeba być Bogiem z łaski, choć człowiekiem z natury, by zrodzić człowieka a zarazem Boga? „Tu już ustaje rozum ludzki, niezdolny pojąć nieskończoności Boga, a w konsekwencji godności Matki Bożej” [14]. Ale zanim stanie, niech zauważy przynajmniej tyle, że Duch Święty mieszka w duszy Maryi wcześniej, niż staje się Ona Matką Boga. „Któż więc poznał zamysł Pana tak, by Go mógł pouczać? My właśnie znamy zamysł Chrystusowy” (1Kor 2,16). A cóż powiedzieć o Tej, która pouczała Chrystusa całkiem dosłownie, gdy poddany był Jej wychowaniu? Warto rozważyć to wszystko w sercu, jak proponował to ojciec reformacji. A potem wykrzyknąć na Jej cześć, właśnie dlatego że nie da się już powiedzieć nic większego.
Przypisy:
[1] M. Luter, Komentarz do „Magnificat” (1521), w: Teksty o Matce Bożej. Chrześcijaństwo ewangelickie (Beatam Me Dicent..., 10), tłum. E. Adamiak i in., red. serii: S.C. Napiórkowski, Niepokalanów 2000, s. 135.
[2] K. Kowalik, Matka Pana w teologii i pobożności chrześcijańskiej według „Komentarza do Magnificat” Marcina Lutra, w: Teksty o Matce Bożej, dz. cyt., s. 64-65.
[3] S.C. Napiórkowski, Spór o Matkę Pana. Mariologia jako problem ekumeniczny (Teologia w dialogu, 12), Lublin 2011, s. 25.
[4] Tamże, s. 33.
[5] Cz. Bartnik, Matka Boża (Biblioteka Katedry Teologii historycznej, 1), Lublin 2012, s. 62.
[6] J. Guitton, Maryja, tłum. T. Dmochowska, Warszawa 1956, s. 110.
[7] Cz. Bartnik, dz. cyt., s. 147.
[8] R. Laurentin, Nieznany Duch Święty. Odkrywanie Jego doświadczenia i Jego Osoby, tłum. M. Tarnowska, Kraków 1998, s. 480.
[9] Kolbe M.M., Pisma. Cz. II, przygot. do dr. P. Sotowski, Niepokalanów 2008, s. 687.
[10] Sobór Watykański II, Konstytucja dogmatyczna o Kościele „Lumen gentium”, nr 53.
[11] J. Guitton, dz. cyt., s. 152.
[12] Cz. Bartnik, dz. cyt., s. 148.
[13] J.H. Newman, Odnajdywanie Matki. List do wielebnego Bouverie Puseya doktora teologii dotyczący jego ostatniego Eireniconu, tłum. W. Życiński, Niepokalanów 1986, s. 83.
[14] Kolbe M.M., dz. cyt., s. 617.
Tekst ukazał się wcześniej w książce:
S. Zatwardnicki, Pomoc przeciw nieprzyjaciołom Twoim,
czyli jak chwalić Maryję i bronić Jej godności (Kraków 2014).
opr. mg/mg