Z cyklu "Wybierajmy życie"
Tekst niniejszy wziął się z następującego listu, jaki kiedyś otrzymałem: „Ileś lat temu skorzystałam z tego, że prawo pozwalało na pozbycie się poczętego dziecka, i do dziś nie mogę się po tym pozbierać. Sądzę, że gdyby prawo było inne, moje dziecko by żyło. Jak dziś pamiętam, co znaczył wtedy dla mnie argument: <Skoro prawo na to zezwala, to nie może to być coś bardzo złego>. Dlatego z niepokojem reaguję na wypowiedzi dziennikarskie, jakie co jakiś czas pojawiają się na łamach prasy, że obecnie obowiązujący prawny zakaz zabijania dziecka poczętego przyniósł tylko znaczący wzrost hipokryzji; że podobno dzieje się to samo co przedtem, z tą tylko różnicą, że ginekologowie i kobiety muszą udawać, że to się nie dzieje. Z rozpaczą myślę o tym, że ktoś chciałby przywrócić prawo, które kiedyś zachęciło mnie do zabicia własnego dziecka. Na miłość boską, trzeba tu coś robić. Powinniśmy obalać argumenty, jakie są publicznie podnoszone na rzecz przywrócenia prawa aborcyjnego”.
Otóż umówmy się na początku, że hipokryzję będziemy tu rozumieli jako udawanie, iż czynię dobro, jakiego faktycznie nie czynię, albo że nie czynię zła, jakie w rzeczywistości czynię. Niekiedy bowiem hipokryzją nazywana jest również obłuda: udawanie życzliwości albo innych postaw pozytywnych, których we mnie nie ma. Hipokryzją bywa również nazywany podstęp, czyli zachowanie mające na celu zmylenie kogoś, aby osiągnąć jakąś korzyść.
O hipokryzji w tym pierwszym znaczeniu napisał kiedyś mądrze, choć gorzko, La Rochefoucauld, że jest ona hołdem, jaki występek składa cnocie. Bo jeśli ja tylko udaję kogoś bezinteresownego, prawdomównego czy przejmującego się cudzą biedą, świadczy to przynajmniej o tym, że chciałbym należeć do świata, w którym bezinteresowność, prawdomówność i dobre serce są uznawane za coś pozytywnego. Owszem, moja hipokryzja świadczy o tym, że wiara w te wartości już we mnie gaśnie. Dopóki jednak jestem hipokrytą, resztki tej wiary jeszcze w sobie zachowałem. Jeśli nawet te resztki we mnie zgasną, będę już tylko cynikiem, otwarcie lekceważącym sobie obiektywne wartości moralne.
Podam konkretny przykład. Jak pisze Richard Grunberger, w hitlerowskich Niemczech „powszechna stała się praktyka wspólnych narad sędziów i prokuratorów publicznych przed każdą rozprawą, mająca na celu ustalenie z góry wyroków”. Praktyka ta osiągnęła ten poziom bezwstydu, że narady odbywano niekiedy prawie na oczach adwokatów, oskarżonych oraz ich rodzin. „Skrytykował kiedyś tę praktykę prezes jednej z izb Reichsgericht, nie dlatego, żeby uważał taką «inżynierię prawniczą» za złą per se, ale ponieważ uznał, że przynosi ujmę sądowi, jeśli jego członkowie jawnie i publicznie naradzają się z prokuratorem przed rozprawą lub podczas jej trwania”.
Czy była to hipokryzja? Pytanie! Ta hipokryzja ocierała się już o cynizm. Ów prezes zabiegał tylko o to, żeby się całkowicie w cynizm nie przemieniła. Czy ta obrona resztki pozorów miała jeszcze jakiś sens? Wystarczy sobie uprzytomnić różnicę między sądami w hitlerowskich Niemczech i w krajach przez hitlerowców zagarniętych. W okupowanej Polsce cynizm hitlerowców poszedł tak daleko, że nawet do wydania wyroku śmierci w ogóle już nie był potrzebny ani sędzia, ani prokurator.
Hipokryzja z całą pewnością nie zasługuje na obronę. Należy ją demaskować i przezwyciężać. Warto jednak zdawać sobie sprawę z tego, że hipokryzja świadczy przynajmniej o tym, iż demoralizacja nie osiągnęła jeszcze dna. Z dwojga złego, lepsza już hipokryzja niż cynizm, czyli demoralizacja całkiem jawna, nie osłaniająca się nawet pozorami. Hipokryzja świadczy przynajmniej o tym, że nie zaginęła jeszcze świadomość istnienia zasad, jakkolwiek zasady te nie są przestrzegane.
W krajach demokratycznych ten aspekt hipokryzji ujawnia się nieraz w atmosferze przedwyborczej. Ludzie, którzy sami dopuszczali się może oszustw podatkowych, nie oddadzą głosu na kandydata, któremu takie oszustwo udowodniono. Podobnie zmniejszają się szanse kandydata, jeśli jego zawiniony rozwód albo przygody erotyczne, albo jakaś nielojalność wobec wspólnika stały się faktem publicznym. Również ci, którzy sami mają podobne rzeczy na sumieniu, nie kwapią się z poparciem dla takiego kandydata. Czy jest w tym coś z hipokryzji? Chyba tak. Jednak lepsza hipokryzja niż całkowite nieliczenie się z zasadami moralnymi, nawet jeśli są one, niestety, łamane.
Szczególnie wnikliwe spojrzenie na ten temat znalazłem w jednej z książek Denisa Rougemonta: „Istnieją dwa sposoby kłamania, tak jak istnieją dwa sposoby oszukiwania klienta. Jeśli waga wskazuje 980 gramów, możecie powiedzieć: «to jest kilo». Wasze kłamstwo zostanie jednak odniesione do niezmiennej miary, jaką jest prawda. Jeśli klient sprawdza, może dostrzec, że go okradacie, a wy wiecie na ile; prawda pozostaje między wami jako sędzia. Ale jeśli Demon podkusi was do sfałszowania samej wagi, wypaczone zostanie kryterium prawdy, niemożliwa już będzie kontrola. Powoli zapomnicie o tym, że oszukujecie. Gotów jestem nawet iść o zakład, że z największą skrupulatnością zaczniecie teraz ważyć dokładnie, może nawet będziecie dorzucać kilka gramów towaru «dla dobrej wagi», aby zyskać uśmiech klienta oraz zadowolenie z własnej cnotliwości. To właśnie jest czyste kłamstwo, właściwe dzieło Diabła. Od kiedy zaczniecie fałszować samą miarę prawdy, wszystkie wasze «cnoty» przechodzą w służbę zła i stają się wspólniczkami w dziele Złego”.
W odniesieniu do tematu aborcji, niezmienną miarą prawdy jest zasada: „absolutnie nigdy nie wolno ci zabić niewinnej istoty ludzkiej”. W sytuacji, kiedy zasada ta jest de facto łamana, pojawia się — i dziwne by było, gdyby się nie pojawiła — tendencja, ażeby prawo ustawić według jakiejś innej miary, tak aby nieco zmniejszyć dyskomfort, jaki w sposób naturalny sprowadza na człowieka przekraczanie prawa. Gdyby prawo zezwalało na zabijanie dzieci, wówczas można by nawet od czasu do czasu uratować jakieś dziecko, którego matka nie chciała, i w ten sposób poczuć się nawet obrońcą ludzkiego życia.
Niestety, Rougemont jednak ma rację: „Od kiedy zaczniecie fałszować samą miarę prawdy, wszystkie wasze «cnoty» przechodzą w służbę zła i stają się wspólniczkami w dziele Złego”. Jedynie rozsądnym uwolnieniem się od dyskomfortu, na jaki naraża hipokryzja, jest rzetelne realizowanie zasad, których hipokryzja trzyma się tylko pozornie. Zatem jeśli prawdą jest, że prawny zakaz zabijania dzieci poczętych jest u nas niekiedy omijany, powrót do tego, że dzieci mogłyby być zabijane w majestacie prawa, byłby oczywistą zmianą na gorsze. Lepiej już, żeby sprzedawca nie doważał, niż gdyby miał sfałszować wagę. Owszem, czyni zło, jeśli nie doważa, ale przynajmniej jego waga działa poprawnie. Taka sytuacja bardziej sprzyja powrotowi do uczciwości, niż kiedy fałszywie nastawiona waga zaprasza do tego, żeby w ogóle zapomnieć o swojej nieuczciwości.
Ustawa aborcyjna z 1956 roku obowiązywała u nas ponad trzydzieści lat. Toteż zbyt dobrze wiemy, że była ona narzędziem nie tylko zabijania dzieci, ale również wypaczania sumień. Zbyt łatwo było wówczas nie zauważać nawet tego faktu elementarnego, że zabijanie jest zabijaniem.