Miało być prawdziwe trzęsienie ziemi w Kościele anglikańskim i na swój sposób rzeczywiście do niego doszło. Czy radykalne posunięcia uratują anglikanów przed groźbą schizmy?
Miało być prawdziwe trzęsienie ziemi w Kościele anglikańskim i na swój sposób rzeczywiście do niego doszło. Czy radykalne posunięcia uratują anglikanów przed groźbą schizmy?
Obradujący w Canterbury biskupi Kościoła Anglii podjęli decyzję o trzyletnim „zawieszeniu w prawach” Kościoła episkopalnego w Stanach Zjednoczonych. Jeszcze bardziej zaskakujące jest jednak uzasadnienie tej decyzji. Przywódcy Kościoła anglikańskiego, który znany jest raczej ze swoich coraz silniejszych liberalnych ciągot, stwierdzili, że amerykańscy anglikanie dokonali „fundamentalnego odejścia od wiary i nauczania” poprzez aprobatę i błogosławienie tzw. małżeństw homoseksualnych. Potwierdzili także, że zgodnie z Pismem Świętym małżeństwo stanowi „wierny, dozgonny związek kobiety i mężczyzny”. Tak zdecydowanie anglikanie nie mówili od lat.
Do tej pory wszelkie spory w łonie wspólnoty anglikańskiej rozwiązywano na drodze polubownej, przymykając oko na rozmaite obyczajowe nowinkarstwo i coraz swobodniejsze interpretowanie Pisma Świętego w duchu „dzisiejszych czasów”. Było to możliwe głównie dzięki daleko posuniętemu pluralizmowi, zakładającemu ogromną autonomię poszczególnych anglikańskich Kościołów w ramach całej wspólnoty Commonwealth. Hołdował jej mocno zwłaszcza poprzedni honorowy zwierzchnik Wspólnoty Anglikańskiej arcybiskup Canterbury Rowan Williams, lansujący dość naiwną koncepcję „dwutorowej drogi”, przewidującej możliwość współegzystowania w ramach jednego wyznania zarówno tradycyjnych anglikanów, jak i zwolenników kapłańskich święceń i biskupich sakr dla homoseksualistów. W Canterbury bardzo długo wierzono, że siła tradycji Kościoła Anglii stanowi lepsze spoiwo niż sztywne doktryny religijne i hierarchiczne struktury — co anglikanie „od zawsze” zarzucali Watykanowi. W myśl tego anglikański prymas rzeczywiście pełni tylko „honorową funkcję”, podobnie jak królowa brytyjska — oficjalna głowa Kościoła Anglii — niesprawująca jednak żadnych innych funkcji poza ceremonialnymi.
Owo przywiązanie do uświęconej wiekami tradycji nie oznacza jednak, że w nieskończoność tolerowane będą coraz głębsze podziały w obrębie wspólnoty. A są one tak głębokie, że niektórzy już dziś mówią o faktycznej schizmie, trwającej co najmniej od 2003 r., czyli od momentu, gdy amerykański Kościół Episkopalny ordynował na biskupa zdeklarowanego, praktykującego homoseksualistę Gena Robinsona. Kością niezgody są głównie dwie kwestie: jedna z nich to właśnie stosunek do związków homoseksualnych, a druga to sprawa kapłaństwa kobiet. Całkowita autonomia w tych dwóch sferach doprowadziła do niespotykanej nigdy wcześniej fali odejść z Kościoła Anglii. Część wiernych przeniosła się do innych, bardziej tradycyjnych wspólnot protestanckich, inni wybrali konwersję na katolicyzm. Ta ostatnia furtka została otwarta jeszcze szerzej w listopadzie 2009 r, na mocy konstytucji apostolskiej Benedykta XVI Anglicanorum coetibus, tworzącej ordynariaty personalne dla byłych anglikanów, zachowując jednocześnie ich tradycje liturgiczne i duszpasterskie.
Do tego dochodzi stały spadek liczby wiernych. Kilka dni temu podano, że po raz pierwszy w historii Kościoła Anglii tygodniowa frekwencja w trakcie nabożeństw spadła poniżej miliona osób. Stoi to w rażącym kontraście do rosnącej sukcesywnie liczby muzułmanów, hindusów i sikhów w brytyjskim społeczeństwie. Już dziś więcej niż jedna na dziesięć osób poniżej 25. roku życia na Wyspach to muzułmanin. Z kolei międzywyznaniowy Instytut Woolfa z Cambridge w grudniu minionego roku poinformował, że ateiści i bezwyznaniowcy stanowią dziś już większość mieszkańców Wielkiej Brytanii. To stwarza siłą rzeczy obraz anglikanizmu jako Kościoła „zwijającego się”.
W przypadku anglikanów cały czas uprawnione pozostaje więc zdanie, które napisałem dobrych kilka lat temu: „Kościół Anglii funkcjonuje jako wspólnota jedynie na papierze, w praktyce zaś składa się z dziesiątków grup i grupek, które nie potrafią zgodzić się nawet w tak fundamentalnych sprawach jak stosunek do chrześcijańskiego Credo. Oficjalnie jest ono uznawane przez Wspólnotę Anglikańską, jednak w rzeczywistości wielu tamtejszych duchownych niemal otwarcie kontestuje całe jego fragmenty”.
Najostrzej syndrom ten występuje oczywiście w przypadku zawieszonego Kościoła Episkopalnego — głównej do niedawna amerykańskiej odmiany anglikanizmu. To tam dochodzi do najbardziej rażących przypadków reinterpretacji tradycyjnego nauczania na temat małżeństwa i rodziny. Wspominałem już przed chwilą o ordynacji biskupiej Gene'a Robinsona — duchownego, który stał się autorem głośnego skandalu obyczajowego, porzucając swoją żonę i dzieci, a następnie wiążąc się z mężczyzną. Równie demonstracyjne było posunięcie diecezji episkopalnej w Los Angeles, która wybrała na biskupa pomocniczego zdeklarowaną lesbijkę. Z kolei w lipcu 2015 r. „episkopalni” oficjalnie usankcjonowali tekst liturgii małżeńskiej dla par homoseksualnych, zatwierdzając także specjalna przysięgę „małżeńską”, która nie zawiera żadnych „stygmatyzujących” określeń w rodzaju „mąż i żona” czy „mężczyzna i kobieta”. Efektem tych działań stało się odejście ze wspólnoty sporej części amerykańskich anglikanów, którzy utworzyli osobny Kościół Anglikański w Ameryce Północnej.
Natomiast kilkanaście dni temu, w przeddzień spotkania w Canterbury, padły słowa, które lotem błyskawicy obiegły cały świat. Otóż grupa anglikańskich przywódców z Afryki i Azji zapowiedziała, że opuści obrady już pierwszego dnia, o ile homoseksualni biskupi nie wyrażą skruchy lub nie usunie ich ze spotkania obecny honorowy zwierzchnik anglikańskiej wspólnoty abp Justin Welby. Wielce wpływowy przywódca Kościoła Ugandy arcybiskup Stanley Ntagala stwierdził wprost, że dopóki Wspólnota Anglikańska nie powróci na drogę „Bożego porządku”, nie ma mowy o uczestnictwie w żadnych spotkaniach synodalnych. A przecież to właśnie Afryka stanowi dziś najbardziej żywotną i jedyną rozwijającą się liczebnie gałąź anglikanizmu.
Aby w pełni ukazać skalę doktrynalnego rozłamu, koniecznie trzeba wspomnieć jeszcze o grupie około 100 postępowych anglikańskich duchownych z Wielkiej Brytanii, którzy zaapelowali z kolei przed synodem o zliberalizowanie nauczania wobec osób homoseksualnych i transseksualnych. Oliwy do ognia dolał także sam abp Welby, który kilka miesięcy temu zaproponował kuriozalny pomysł, aby w obrębię jednej wspólnoty anglikańskiej utworzyć... „dwie moralności”, z dwoma różnymi podejściami do homoseksualizmu.
Tymczasem podczas spotkania biskupów doszło do nieoczekiwanego konserwatywnego zwrotu, Prymas Welby, który jeszcze przed obradami mówił: „Byłoby źle, gdyby Kościół nie mógł swoim przykładem pokazać, że można się wzajemnie miłować przy głęboko różnych poglądach”, przyłączył się do twardego stanowiska postulowanego przez przytłaczającą większość uczestników konferencji. Stąd decyzja o „zawieszeniu w prawach” Kościoła episkopalnego w Stanach Zjednoczonych, która oznacza, że jego przedstawiciele nie będą mogli zabierać głosu ani uczestniczyć w podejmowaniu decyzji podczas anglikańskich szczytów, a także reprezentować wspólnoty w organizacjach ekumenicznych i międzyreligijnych.
Podczas obrad w Canterbury powołano jednak komisję, która ma pracować nad przywróceniem lepszych — choć precyzyjniej byłoby powiedzieć „jakichkolwiek” — relacji między Kościołami anglikańskimi. Czy to uchroni wspólnotę przed schizmą? Lider konserwatystów abp Ntagali oświadczył, że przyjmują oni z zadowoleniem ustalenia spotkania, jednak nie można ich postrzegać „jako celu lecz jako początek reformy”. Z kolei przywódca „episkopalnych” biskup Michael Curry ubolewał, że ta decyzja choć jest „bolesna dla gejów i lesbijek”, ale „jego wspólnota podporządkuje się, by zachować jedność”. Pytanie tylko, czy w tak rozpączkowanym Kościele można w ogóle zakładać, że tego rodzaju oświadczenia są wiążące dla wiernych? Wydaje się raczej, że pożar w Canterbury został ugaszony jedynie chwilowo. Najbliższe lata — a następna taka konferencja ma się odbyć w roku 2018 — będą ciężkim czasem dla całej anglikańskiej Wspólnoty.
opr. mg/mg