Fragmenty książki "Nad przepaściami wiary"
ks. Wacław Hryniewicz Nad przepaściami wiary Partnerami w rozmowie są |
|
Skąd bierze Ksiądz pewność, że Bóg istnieje?
Kiedy — w kontekście pytania o istnienie Boga — słyszę słowo „pewność”, to trochę się wzdragam. Bo jest to pewność swoista: pewność wiary, pewność nadziei... Odpowiadam więc tak: wierzę, że Bóg istnieje, bo istnieje dobro i piękno, a w dobru i pięknie jest coś nie z tego świata. To nie tyle dowód, ile pewnego rodzaju agatologiczna droga do Boga — droga, która uczy odnajdywać Go w każdym dobru, nie tylko w przyrodzie.
Często się mówi: piękno przyrody odsyła do Boga. Ale to za mało. Przyrodą można się również przerazić, widząc walkę i cierpienie. Każda argumentacja za istnieniem Boga jest pod pewnym względem krucha i kaleka. Mnie najbardziej przekonuje dobro i piękno w ludziach. Zastanawiam się, dlaczego — pomimo bardzo bolesnych nieraz doświadczeń — ludzie zachowują w sobie szlachetność i godność? Kto daje im tę energię? Skąd czerpią moc, by żyć godnie? By się do reszty nie wypalić, nie załamać się i nie zrezygnować, nie stracić nadziei? To mnie najbardziej zastanawia, że na ludzkim obliczu jest radość, że to oblicze promienieje, że można w nim wyczytać coś głębszego. Ci, których nazywamy ludźmi dotkniętymi łaską, przeobrażonymi, potrafią pokazywać coś nie z tego świata.
Nie wszyscy to widzą.
Bo to jest zaledwie ślad Większej Rzeczywistości. On może być bardzo zamazany, niewyraźny, ale czasem go dostrzegamy. To tak, jakbyśmy chodzili po piasku na plaży, gdzie wiatr przysypuje ślady. Trzeba się ich domyślać, przykładać do nich swoją stopę — czy pasuje? Ale to jest dla mnie ważny ślad. Argument kruchy, ale największy.
André Frossard pewnego razu wszedł do kościoła bez Boga, ale wyszedł już z Bogiem. Czy Ksiądz miał w swoim życiu takie namacalne spotkanie, doświadczenie Boga? Doświadczenie, do którego wraca się jak do źródła, żeby się pokrzepić, rozwiać powstające wątpliwości?
Już mówiłem o swoich spotkaniach z nieuleczalnie chorymi, z ludźmi żyjącymi w sytuacjach granicznych. Przez zetknięcie się z tego rodzaju istnieniem ukrzyżowanym człowiek dostrzega, że gdyby Boga nie było, to ci ludzie musieliby tylko przeklinać i w ogóle nie chcieć żyć. A skoro istnieją, skoro jest w nich nieraz tyle pogody i życzliwości — to gdzie szukać jej ostatecznego źródła? Często wracam myślami do tych ludzi, przez których przeświecał Bóg.
Raz jeden w życiu zdarzyło mi się coś niezwykłego i nieoczekiwanego...
Chodzi o ten wypadek samochodowy w Kanadzie?
Nie myślę o tym, choć i wówczas Ktoś ustrzegł mnie przed cierpieniem lub śmiercią. Chodzi mi o zaskakujące doświadczenie w trakcie prac komisji do dialogu Kościoła rzymskokatolickiego z prawosławnym. To było we Freising, w czerwcu 1990 roku. Jeszcze nie minął rok od pamiętnej Jesieni Ludów w Europie Środkowowschodniej. Wydawało się, że wszystko pójdzie gładko: dokument roboczy o soborowości i autorytecie został już wcześniej przygotowany przez trzy podkomisje mieszane i komitet koordynacyjny. Tymczasem na wniosek strony prawosławnej jedynym tematem obrad stał się problem uniatyzmu i prozelityzmu. To on zdominował całą sesję. Dyskusje były trudne, pełne napięć, a do porozumienia daleko. Zbliżał się koniec sesji. Wszyscy mieliśmy jechać na wielką świąteczną procesję do Monachium — było akurat Boże Ciało (biskup Alfons Nossol, uczestnik obrad, wyjechał już na to święto do Opola). Byłem jednym z tych, którzy domagali się, żebyśmy zostali i pracowali dalej. I tak się stało: debatowaliśmy przez cały dzień. Sesja wieczorna zaczęła się po godzinie 20 i trwała do 1 w nocy. Próbowaliśmy na różne sposoby znaleźć wyjście z konfliktu. Najtrudniejsze było sformułowanie, że wspólnie odrzucamy uniatyzm jako metodę poszukiwania jedności i jej model. Dla strony rzymskokatolickiej to było nie do przyjęcia. Około północy doszliśmy do momentu, kiedy wszystko zdawało się przesądzone.
Wszelkie argumenty zostały wyczerpane, a zgody nie było. Kiedy już zapadała decyzja, że to koniec dialogu, że trzeba go zawiesić — zapadło bolesne milczenie. To było nie do zniesienia. Bezradnie siedzieliśmy, czekając na ostatnie słowo współprzewodniczących obrad. Oni też milczeli. Żadnej konsultacji! Kardynał Edward Cassidy powiedział wreszcie: „Już nic nie da się zrobić”. Po cichu sobie zakląłem. I nagle... Jakby mnie ktoś chwycił za kark. Usłyszałem wewnętrzny głos: „Mów!”. Dziwiąc się samemu sobie, podniosłem rękę i zacząłem przekonywać, że trzeba przyjąć to kontrowersyjne zdanie. Nie wiem, jak długo przemawiałem, straciłem rachubę czasu. Jakbym to nie ja mówił, ale Ktoś, kto mnie do tego wręcz przymusił. Miałem poczucie, że działo się to wszystko jakby poza mną samym...
Czy katolicka strona przyjęła to zdanie?
Po moim wystąpieniu znowu zapadło milczenie. Powoli jednak, nieśmiało zaczęły podnosić się głosy przekonujące, że musimy uczynić ten krok. I zrobiliśmy to.
Zdaje się, że właśnie po tej sesji wycofano Księdza z komisji do dialogu?
Zawsze znajdą się „przyjaciele”... To jednak, że Ktoś wziął mnie wtedy za kark i kazał mówić, to dla mnie niepojęty znak, choć inny niż w przypadku doświadczenia André Frossarda. Czytywałem Frossarda. Dwukrotnie się z nim spotkałem, miałem nawet przyjemność spędzić kiedyś z Państwem Frossard całe popołudnie w Rzymie. Rozmawialiśmy o jego nawróceniu. Ale ja nie przeżyłem, tak jak on, nagłego olśnienia, że jest Bóg i świat niewidzialny. Miałem tylko doświadczenie przemożnej siły, która bierze człowieka we władanie. I usłyszałem wewnętrzny głos, któremu nie sposób się oprzeć... Nie mam skłonności do mistyfikacji. Coś takiego przydarzyło mi się po raz pierwszy w życiu.
Ludzie często mają swoje ulubione miejsca, gdzie odchodzą, aby głębiej niż gdziekolwiek indziej spotkać się z Bogiem. Gdzie Ksiądz przede wszystkim Go znajduje?
Zapewne najlepiej byłoby odpowiedzieć, że w liturgii.
Kapłanowi to nawet wypada tak powiedzieć...
Eucharystia jest dla mnie miejscem uprzywilejowanym. Teraz jednak chciałbym powiedzieć o czymś innym: bliski mi jest las, do którego mogę pójść każdego dnia, jeżeli tylko mam chęć i czas. Tam mogę wsłuchać się w różnobarwną ciszę i w leśne głosy, tam uspokajam się, odnajduję równowagę zwłaszcza wiosną — to ustawiczny koncert, który się uspokaja latem i milknie jesienią. A zima to już jest biel i oczekiwanie. Bardzo lubię też góry. To są dla mnie niezwykłe miejsca do rozmowy z Bogiem i o Bogu.
Ale najważniejszym miejscem spotykania Boga są ludzie. Liturgia jest piękna i las jest piękny, ale cud Boga w ludziach jest najbardziej wstrząsający. Mówi Psalmista: „Ty jesteś Bogiem czyniącym cuda” (Ps 77, 15). Cuda wielkie, widoczne, ale również te ukryte w ludziach. Wszystkie przemiany ludzkiego serca: to, że nawet egoista potrafi się zdobyć na wielkoduszny gest; że człowiek pełen lęku okazuje nieraz odwagę, podejmując pewne decyzje, pokazując czynem wielkość tego, za czym się opowiada. To mnie zastanawia. Bóg czyni cuda w ludziach. Trzeba tylko umieć to dostrzec, trzeba być uważnym. Dlatego wierzę w realność Boga, w Jego niemal dotykalną obecność.
A zwątpień Ksiądz nie miał?
Ot, ciekawscy! A owszem, zdarzają się też chwile zwątpienia. Nie jestem w tym osamotniony: każdy miewa przecież czasem coś z depresji czy pewnego rodzaju załamania. Wówczas sprawy duchowe stają się dalekie, jakby nierealne. Człowiek jest skłonny do koncentracji na sobie. Wtedy wewnętrznie się kurczy, jak gdyby w ogóle nie było w nim miejsca na coś innego i większego niż to małe ludzkie życie. Nie odżegnuję się od tego rodzaju doświadczeń. One nieraz przychodzą, zwłaszcza kiedy jestem wyczerpany lub przygnieciony. Wtedy jest tak, jak gdyby słońce kryło się za chmurami. Ale przecież chmury nie zniszczą słońca — one odejdą, a słońce zostanie. Ciemność nie zabija, choć może boleć. I powraca to zwyczajne, codzienne doświadczenie Boga, które domaga się ustawicznego odkrywania Go na nowo i niepogrążania się w przyzwyczajeniu.
Jak widać, pewnego rodzaju wątpienie nie jest mi obce. Nigdy jednak nie przeżywałem wielkiego odejścia, nie traciłem wiary w Boga. Trzeba zresztą rozróżniać między zwątpieniem w samo istnienie Boga a zwątpieniem w jakiś określony Jego obraz. Wątpię w Boga, który byłby nieczuły, niezdolny do współcierpienia, surowy i nieprzejednany wobec słabych i grzesznych ludzi. Taki Bóg budzi moje wątpliwości. Nie umiem w Niego uwierzyć.
Fryderyk Engels, jeden z ojców komunistycznego ateizmu, miał kiedyś wyznać, że jako młody człowiek wierzył w Boga, a to za sprawą gór. Ich potęga i wzniosłość były dla niego dowodem istnienia Boga. Problem w tym, że w końcu wylądował w dziewiętnastowiecznym robotniczym Liverpoolu — nieludzka nędza i ogromne cierpienia robotników oduczyły go wiary w Boga. Potem zapewne nie wybrał się już nigdy w góry... Katechizm Kościoła Katolickiego — za Soborem Watykańskim I — naucza, że „naturalnym światłem rozumu ludzkiego można z rzeczy stworzonych w sposób pewny poznać Boga, początek i cel wszystkich rzeczy” (nr 36). Czy rzeczywiście można udowodnić istnienie Boga?
Boję się słowa „dowód”. Nie używam go. Dowodzenie jest zawsze zabiegiem dla kogoś. Na ogół dowód służy jako środek przekonywania, nawracania kogoś, zmieniania jego przekonań. Czy mam sam sobie udowodnić istnienie Boga? O wiele ważniejsze jest poczucie tajemnicy istnienia w świecie. Zbieram przeróżne dane o kosmosie, wycinam artykuły, gromadzę ilustracje. Kosmos potrafi zastanawiać, wprowadza niemal w stan mistycznego zdumienia. Ta niezwykłość, harmonia, ład... Dlaczego to wszystko się nie rozpada, nie roztrzaskuje, nie płonie w kosmicznym pożarze? Czy to przypadek? Autorzy Katechizmu — opierając się na Liście do Rzymian — mówią, że człowiek może poznać istnienie Boga ze stworzeń. To jednak nie tyle wyrozumowany dowód, ile poczucie Wielkiej Obecności. Można przeczuć istnienie Boga, można odkryć w sobie jakąś Boską iskrę. Wielkość i piękno rozpoznaje się nie tylko rozumem, ale również sercem. Tak to pojmuję.
Zdaje się, że Katechizm nie myśli tutaj o mistykach, ale o naturalnym świetle rozumu.
Mistycy przecież nie przekreślają naturalnego rozumu! Objawienie nadprzyrodzone niejako nakłada się na to objawienie, które nazywamy naturalnym, kosmicznym. Pierwsze nie wyklucza i nie unicestwia drugiego. Wszystko się układa w jedną całość. Rozumiem młodego Engelsa — góry mogą zafascynować, ale świat może też przerazić. Gdyby on przyjrzał się skrawkowi ziemi, siedząc gdzieś tam w górach, gdyby wybrał sobie choćby kilkadziesiąt centymetrów kwadratowych ziemi i popatrzył, co się na tym malutkim skrawku dzieje — jak pajączek łapie muszkę, a pajączka chwyta ważka — to nie musiałby jechać do Liverpoolu, żeby się przerazić. Nie ma czystego piękna świata, stąd i tak zwane dowody na istnienie Boga nie mają większej mocy. Droga człowieka do Boga kryje w sobie odniesienie do piękna. Coś się rozświetla, a coś nadal pozostaje przesłonięte. To paradoks. I może dlatego nasza droga do Boga jest taka trudna. Nie przezwyciężymy na zawsze mroku nierozpoznania.
Czy Bóg nie mógł objawić się wszystkim ludziom w tym samym stopniu, z taką samą oczywistością? Ileż problemów by zniknęło?! Być może nie byłoby wojen religijnych? O wiele mniej zła...
Nie wiem, może gdzieś Bóg stworzył świat, w którym objawił się wszystkim stworzeniom w oczywisty, bezpośredni sposób, oszczędzając im błądzenia i cierpień. Niemniej dla nas Bóg wybrał taki świat, jaki znamy. Nikt z nas nie jest sekretarzem Pana Boga; nie potrafimy zaglądać w Jego plany. Widać kryje się w tym jakiś zamysł, który tak trudno nam odczytać.
Żyjemy w świecie ludzkiej wolności. Dlaczego Bogu tak drogi jest dar wolności, że zaryzykował stworzenie takiego świata? On podzielił się cudem swojej wolności, która niesie ze sobą także ból, tragedie, wojny, krew i smutek. Niech się dzieje wola twoja, człowieku! Sam się przekonasz, dokąd dojdziesz. Taka jest chyba cena wolności, która jest darem — nie nazwałbym go „nieszczęsnym”. Mimo swojego dramatyzmu wolność jest darem cudownym, niezwykłym, najbardziej Boskim. Otwiera przed nami drogę poszukiwania Boga — jakkolwiek trudną, to jednak błogosławioną.
Może z nami i z Bogiem jest tak jak w jednej z opowieści chasydów. Oto pewna dziewczynka przybiega z płaczem do ojca. Żali się, że razem z innymi dziećmi bawiła się w chowanego. Wszystko było dobrze, dopóki to inne dzieci się kryły i w końcu nawzajem się znajdowały. Ale ona ukryła się tak dobrze, że dzieci jej nie znalazły. Zniechęciły się, zostawiły ją i poszły. Ona siedziała w ukryciu, a kiedy wyszła, to już nikogo nie było. No i przyszła z płaczem, że dzieci nie chcą się z nią bawić i jej nie szukają. Być może jest tak, że przestaliśmy szukać Boga, że zniechęciliśmy się. Trud szukania nieraz wydaje się przekraczać ludzkie możliwości. Zostawiamy więc Boga i szukamy czegoś innego, czegoś zastępczego.
My, chrześcijanie, wierzymy, że Bóg najpełniej objawił się w Jezusie z Nazaretu. Czy Bóg objawiający się najpełniej w życiu jednego człowieka żyjącego w określonym świecie, w bardzo konkretnej kulturze, nie pozostaje wciąż Bogiem mimo wszystko ukrywającym swoje oblicze?
Pozostaje. W końcu to nie kto inny jak Szaweł, który doznał pod Damaszkiem olśnienia, napisał: „Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno”. I dalej: „Teraz poznaję po części” (1 Kor 13, 12). Tak mówi ten, kto miał doświadczenie światłości. Doznał tego wszystkiego, a jednak pozostał w tych sprawach bardzo skromny. Ten tekst jest mi szczególnie drogi, bo stanowi podstawę naszej chrześcijańskiej epistemologii, „teorii poznania” Boga: „po części”, „niejasno”. Wiara nie usuwa mroku. I nawet postać Jezusa, o którym czytamy, którego podziwiamy, w którym odnajdujemy Boże piękno — nie usuwa tego mroku wiary. Wielu ludzi podziwia Jezusa, ale nie wszyscy dochodzą do wiary. Bóg pozostaje ukryty pomimo Wcielenia. Trzeba Mu zaufać. Wiedza przyjdzie później. Ten paradoks będzie towarzyszyć nam i ludzkości do końca dziejów. Musimy żyć pośród „obrazów i cieni rzeczywistości niebieskich” (Hbr 8, 5).
Także Magisterium Kościoła, papieże i biskupi?
Wszyscy. Kościół przeżywał już czasy wielkiego teologicznego braku skromności poznawczej. Magisterium kościelnemu wydawało się, że wszystko wie, że już tu, na ziemi, ma niebiańską wizję Boga... Warto mieć przed oczyma słowa kardynała Johna H. Newmana o tym, że za życia znajdujemy się w krainie obrazów i cieni, że poprzez obrazy i cienie kroczymy do światła: Ex umbris et imaginibus ad lucem.
Ks. Tomasz Węcławski w książce Gdzie jest Bóg? Małe wprowadzenie do teologii dla tych, którzy nie boją się myśleć wyznaje: „Nigdy naprawdę nie rozumiałem i nadal nie rozumiem, co to znaczy, że Bóg, w którego wierzymy, jest transcendentny: to słowo w odniesieniu do Boga zawsze wydawało mi się dziwnym nieporozumieniem”. Czy dla Księdza jest to również dziwne nieporozumienie?
Nie, dla mnie to nie jest nieporozumienie. Wszystko zależy chyba od tego, jak próbujemy przybliżyć się do pewnych idei, które funkcjonują już od bardzo dawna. Dla mnie słowo „transcendentny” znaczy po prostu: przekraczający mój rozum i moje odczucia, mój sposób istnienia i moją percepcję. To rzeczywistość, która przekracza widzialność świata. Jest osobowa, a więc nie może być traktowana jako przedmiot ani nas nie traktuje na sposób przedmiotu. Jest to rzeczywistość zawsze większa, lepsza, piękniejsza. Teologia apofatyczna, bo w końcu o nią tu chodzi, nauczyła mnie ważnej rzeczy: że Bóg nie dlatego jest tajemnicą, iż nasza zdolność percepcji jest ograniczona, ale dlatego, że z istoty rzeczy przekracza tę zdolność — On nigdy nie mieści się w naszych rękach, sercach czy umysłach.
Wykracza poza to, co ludzkie, kosmiczne, dotykalne, widzialne. Co więcej, Bóg wszystko przekracza, transcenduje, a zarazem wszystko przenika, podtrzymuje w istnieniu, tak że można się z Nim zetknąć na najmniejszym skrawku ziemi. On jest Kimś, kto nas przekracza, a zarazem wchodzi w najbardziej intymną relację z nami. Jest samą tajemnicą bytu. Nie można sobie tego wyobrazić; to jest o wiele większe od naszej wyobraźni.
Trzeba wręcz odwoływać się do zaprzeczeń — tak jak czyni to teologia apofatyczna, negatywna: Bóg nie jest bytem jak wszystko, co widzimy i czego możemy dotknąć; nie jest dobry jak to dobro, którego możemy doświadczyć. Oto mądrość drogi apofatycznej. Cokolwiek powiesz, jakąkolwiek drogą pójdziesz: On zawsze jest „ponad”. Nie mam oporów przed słowem „transcendentny”, bo dostrzegam w nim wielkie doświadczenie ludzi, którzy poprzez wieki szukali, pytali, zmagali się z tym, co nas przekracza, a zarazem kryje w sobie zdumiewające pokrewieństwo z człowiekiem. Cud Jego istnienia tak zdumiewa, że nie jesteśmy w stanie przeniknąć do sedna tajemnicy.
Ale transcendentny Bóg bynajmniej nie obraża naszego rozumu. On go przekracza, ale go nie obraża. On sam jest zachętą: szukaj dalej, szukaj głębiej, może dostrzeżesz jakieś światło.
Co to znaczy, że Jezus z Nazaretu jest Synem Bożym, że jest Bogiem?
Przeżywamy dziś poważny kryzys wiary w Jezusa jako Boga. Współcześni teologowie często dochodzą do wniosku, że Jezus jest tylko największym objawieniem Boga. Miejscem objawienia Boga. Człowiekiem, w którym Bóg objawił się najpełniej.
Twierdzi się, że współczesność stała się nieczuła na kategorie ontologiczne, że one są niezrozumiałe: dwie natury, jedna osoba Boska, unia dwóch natur, zjednoczenie osobowe pomiędzy naturą Boską i ludzką... Dzisiejsze dociekania chrystologiczne to również szukanie drogi porozumienia z innymi religiami — że w nich, w ich prorokach i założycielach też w jakiś sposób objawił się Bóg. Trzeba rozumieć te wielkie problemy chrystologiczne. One wzywają do ponownego przemyślenia naszej wiary w Boga, naszych tradycyjnych kategorii, za pomocą których staramy się opisać zdumiewającą tajemnicę Jezusa Chrystusa. Wierzę, że Jezus jest Synem Bożym, Bogiem. Jeżeli jako chrześcijanin mam wyznawać wiarę w Trójcę Świętą, to wierzę także, iż Bóg zdolny jest stać się człowiekiem.
I że Bóstwo nie tylko przyoblekło się w człowieka, ale jest nim rzeczywiście. Nie przeczy to temu, że Chrystus jest największym objawieniem Boga — ludzkim obliczem Boga. Kto przyjmuje wiarę trynitarną, kto nie opowiada się za radykalnym monoteizmem, musi również zaakceptować fakt, że u Boga wszystko jest możliwe, że możliwy jest i ten cud stania się człowiekiem.
Niewątpliwie współczesne problemy teologów z wiarą w Chrystusa jako Boga wynikają ze spotkania z innymi religiami monoteistycznymi, z próby uczynienia Chrystusa bardziej zrozumiałym dla nich.
Wyciszanie wiary w Trójcę eliminowałoby z dialogu wielką intuicję chrześcijaństwa, które ukazuje Boga jako Wspólnotę Osób, przedziwną międzyosobową wymianę. Dla chrześcijaństwa Bóg nie jest narcystycznym władcą skupionym tylko na swojej własnej jaźni. Dzisiaj ludzie rzeczywiście mają bardzo wiele trudności z wizją Boga, który jest Trójcą. Nie mamy w świecie ludzkim takiego doświadczenia. Nie potrafimy przybliżać swojej wiary w sposób przekonujący i egzystencjalnie doniosły.
Karen Blixen powiedziała, że Trójca to najbardziej nudne ze wszystkich męskich towarzystw. Od wieków trzej mężczyźni przebywają razem, zadowoleni i szczęśliwi — to nie do pojęcia!
Jesteśmy bezradni wobec tajemnicy Boga ukrytego i przekraczającego naszą rzeczywistość. Może rzeczywiście nazbyt bezdusznie powtarzamy stare, zużyte formuły trynitarne. Może zachowujemy się tak, jakbyśmy Trójcę już posiedli, a za mało w nas przeświadczenia, że uchwyciliśmy tylko promyk Jej światła. Wiara chrześcijańska jest naprawdę wymagająca. Stanowi ogromne wyzwanie dla ludzkiego intelektu. Wymaga pokory i skromności poznawczej. Kiedy mówimy, że Chrystus jest Synem Bożym, to często postępujemy tak, jakbyśmy potrafili bezpiecznie i nonszalancko kroczyć po tajnikach Boskiego życia. Chyba za mało jest w nas zdumienia — a przecież sama wiara to coś zdumiewającego! Jej istotą jest zawierzenie i powierzenie się Tajemnicy większej niż nasze życie. Nie zawsze potrafimy wyrazić ją za pomocą słów.
Czy nie odnosi Ksiądz wrażenia, że trudności dotyczące tradycyjnych wyobrażeń Trójcy Świętej mają swoje głębokie uzasadnienie? Ludzie pytają: dlaczego tylko męskie Osoby w Bogu? A czym są te wewnątrzboskie pochodzenia?
Zapewne coś w tym jest. Można by dodać jeszcze „odwieczne” spory między Zachodem i Wschodem o pochodzenie Ducha Świętego: Czy tylko od Ojca? Czy od Ojca i Syna? Wchodzimy tutaj na drogi i ścieżki, które wydają się nie mieć końca. Na własnej skórze doświadczyłem tych sporów. Człowiek uzmysławia sobie, jak niewiele wiemy o Bogu. Dlaczego się tak kłócimy? Dlaczego potrafimy przez wieki oskarżać się wzajemnie o herezję? Komu to służy? Czy służy to przybliżeniu tajemnicy Boga ludziom, którzy mają dosyć tych sporów? Powróćmy — jak już wcześniej mówiłem — do prostego świadectwa Ewangelii.
Bez względu na to, jak bardzo my, chrześcijanie, skaczemy sobie do oczu, wydaje się, że przez wieki panowało jedno przekonanie: przyjmujesz istnienie Boga — jesteś w stanie wieść sensowne życie; nie przyjmujesz Boga — to powinieneś palnąć sobie w łeb, bo życie traci sens, masz do dyspozycji tylko nihilizm. Dzisiaj okazuje się, że ateiści nie muszą być nihilistami, że widzą głęboki sens swojego życia, potrafią poświęcać się dla dobra innych, potrafią spędzić życie, niosąc pomoc ludziom chorym, a nawet oddać życie za drugich. Widzą jakiś blask i sens swojego istnienia. A zatem do pomyślenia jest sensowne życie bez Boga. Do czego zatem dzisiaj potrzebny jest Bóg?
Mam trochę własnych doświadczeń z ludźmi niewierzącymi. To prawda, że nie jest tak, iż człowiek niewierzący to tylko nihilista, który nie potrafi wypełnić swojego życia pozytywnymi treściami. Wśród niewierzących są ludzie wielce szlachetni, ofiarni, oddani drugim. Może nieraz bardziej aniżeli wierzący. Sporo nauczyłem się w kontaktach z niewierzącymi.
Czy również w wymiarze teologicznym?
Tak. Wiele można się nauczyć ze sposobu stawiania przez nich pytań o sens. Czy tylko odkrywamy sens życia, czy go też nadajemy? Czy współtworzymy go, realizując pewne wartości?
Ludzie niewierzący także mają w sobie poczucie misterium życia. Doświadczają go jako zagadki, czegoś, czego nie da się do końca wyjaśnić. Ludzkie życie bez Boga może wznosić się o wiele wyżej aniżeli poziom spełniania funkcji biologicznych. Wtedy przychodzi człowiekowi na myśl, że można nadać sens nawet życiu nieszczęśliwemu. Swój sens ma również życie przecierpiane. Można być nieszczęśliwym, a jednak mieć poczucie, że żyje się sensownie. Mimo że życie się nie układa.
W czym upatruje Ksiądz podstawową różnicę w egzystencjalnym doświadczeniu sensu między niewierzącymi i wierzącymi?
Każdemu z nas zagraża poczucie daremności. W człowieku wyczerpują się wewnętrzne siły. Niewierzący szukają ich tylko w sobie, mogą liczyć jedynie na siebie. Ale tych energii ubywa, wyczerpują się. Rodzi się przejmująca frustracja, właśnie poczucie daremności. Natomiast człowiek wierzący ma źródło, które nazywa Bogiem: On potrafi podnosić, wyzwalać, odnawiać, dawać nowe siły, przynaglać, tworzyć nową szansę. Tutaj dopiero zarysowuje się różnica — właśnie w tych sytuacjach, kiedy człowiekowi zagląda w oczy poczucie daremności. Niekiedy słyszę pytanie: do czego potrzebny jest Bóg? Czy nie sprowadzamy Go w ten sposób do kategorii użyteczności? Pod pewnym względem Bóg jest rzeczywistością najbardziej bezinteresowną. A jednocześnie potrzebujemy Go przecież w sytuacjach największego zagrożenia, potrzebujemy Go jako ratunku. Nazywamy Go Zbawicielem, Lekarzem, Nauczycielem. Dwie sytuacje szczególnie potrzebują Bożego wyzwolenia: poczucie winy, czasami wielkiej, ogromnej winy, i poczucie życia zdruzgotanego. Tu jednak dotykamy nie tylko problemu istnienia Boga, ale również (i przede wszystkim) pytania o obraz Boga — o to, kim On jest i jaki jest w rzeczywistości. Boga można odkrywać w pytaniach. Nie zawsze odsłania się On w klarownych odpowiedziach.
Czy sądzi Ksiądz, że ludziom wierzącym łatwiej żyć i zmagać się z trudnościami życia? Czy wiara ułatwia życie?
I tak, i nie. Tak — bo wiara czyni życie bardziej przejrzystym dzięki światłu, które wnosi. Wiara uczy. Jest swoistą akademią. Uwrażliwia na drugich, uczy być przyjacielem ludzi, uczy słyszeć wołanie innych. Każdy z nas jest wewnętrznym wołaniem. Człowiek to istota przyzywająca, wołająca o ocalenie. Nie tylko o samo uszanowanie, ale również o pomoc i życzliwość. Wiara wyrywa człowieka z samotności, uczy poczucia wspólnoty, więzi międzyludzkiej. Często, choćby na pogrzebach, widzę, jak poczucie więzi z innymi pomaga ludziom przeżyć najtrudniejsze chwile. To jest moment, w którym człowiek kurczy się w sobie, kiedy ból go zamyka, a ciepły gest i wyraz przyjaźni ze strony kogoś drugiego rozjaśniają sytuację.
Wiara pomaga człowiekowi zobaczyć siebie w bardziej przyjaznym świetle. Nawet w najgorszej sytuacji ukazuje wyciągniętą rękę Boga i daje człowiekowi nadzieję. W tym sensie ułatwia wyjście z sytuacji trudnych. Nie pozwala człowiekowi spisać samego siebie na straty. Pod tym względem jest to także lekarstwo na naszą samotność. Ktoś kiedyś powiedział, że religia to jest to, co człowiek robi ze swoją samotnością. Czy ma jeszcze możliwość zwrócenia się do Kogoś, kiedy wszystko i wszyscy zdają się zawodzić? Kiedy człowiek nie umie sobie wybaczyć? Wiara daje także poczucie równości między ludźmi. Wobec Boga wszyscy jesteśmy sobie równi, bez względu na życiowe niepowodzenia czy sukcesy.
Z drugiej strony jednak wiara nie daje gotowych odpowiedzi. Pomaga orientować się w świecie, ale nie rozwiązuje przydarzających się nam w życiu problemów. Tu człowiek musi sam sobie poradzić, posłużyć się światłem wiary w konkretnej sytuacji. Kiedy mówię o tym, że wiara nie daje gotowych odpowiedzi, to chcę przez to również powiedzieć, że wiele jej odpowiedzi niejako wyczerpuje się z czasem i traci siłę przekonywania. To mobilizuje do poszukiwania nowych. Zdarza się, że odpowiedź, do jakiej z mozołem dochodzi się w konkretnej sytuacji, wydaje się być — lub jest — w sprzeczności z oficjalnie panującą doktryną. Rodzą się najtrudniejsze dylematy: za czym pójść? Za głosem sumienia czy oficjalnej wykładni?
Czy to nie dotyczy jedynie kilku bardziej lub mniej kontrowersyjnych teologów, którzy narazili się Magisterium?
To dotyczy wielu, bardzo wielu wiernych, duchownych czy świeckich. Kilka lat temu „Znak” wydrukował list księdza, który zakochał się w kobiecie. Postawił on wiele dramatycznych pytań pod adresem Kościoła. A pomyślmy o kobietach maltretowanych przez mężów: wybrać rozwód czy nie? Czy to był ślub z miłości, czy nie? — tego sądy duchowne nie rozstrzygną... Jak nie myśleć o losach dzieci?
Czy to już wszystkie „minusy” wiary?
Wiara domaga się ciągłego wysiłku pogłębiania. Nie może zadowalać się utartymi formułami. Wymaga ustawicznego wsłuchiwania się w zmieniające się problemy ludzi, w to, czym oni żyją, czego się obawiają, komu ufają. Nikt w tym nie wyręczy wierzących. Wiara niesie z sobą również wymagania moralne. W odczuciu wielu ludzi ona utrudnia życie, choćby stawiając na ich drodze Boże przykazania. Z wiarą trudniej być egoistą, bo ona będzie człowiekowi natrętnie to wypominać.
Cóż dopiero powiedzieć o tym, że wiara rodzi poczucie winy i je pogłębia: znajduje winę tam, gdzie jej na pierwszy rzut oka nie widać. Wiara nie jest czymś łatwym, ale warto wierzyć, warto żyć wiarą. Człowiek wierzący ma się czym dzielić z innymi ludźmi.
Pisze Ksiądz w swojej książce Pedagogia nadziei: „Głos Boga wzywa do słuchania. Trzeba go jednak umieć usłyszeć”. Jak posiąść zdolność słyszenia głosu Boga? Jaką pomoc zaoferowałby Ksiądz człowiekowi, który szczerym sercem szuka Boga?
Cieszę się, że pada tu słowo: „serce”. Nie tylko sam intelekt, nie tylko rozum. Z tradycji wschodniej nauczyłem się pewnej rzeczy. Jest to stara mądrość duchowości hezychastycznej. Hesychia to „uciszenie”, „wyciszenie”. Nie tylko milczenie, ale wewnętrzne uciszenie. Stan wewnętrznego wyciszenia, gdy umysł ludzki „zstępuje” do serca. Zespolenie umysłu i serca pozwala wsłuchiwać się w milczenie Boga. Zdolność słyszenia głosu Boga jest dopiero wtedy realna, kiedy człowiek zdolny jest do wyciszenia. To jest dzisiaj ogromnie trudne. Droga do tego wiedzie również poprzez przeżywanie ważnych pytań. Rainer M. Rilke w listach do młodego poety radzi żyć pytaniami, dodając, że być może kiedyś przeżyje on także odpowiedź, dochodząc do niej stopniowo, niepostrzeżenie. Kto potrafi żyć pytaniami, potrafi żyć otwartością na odpowiedź. Kto umie godzić się z sytuacją pytań, niejasności, milczenia — łatwiej potrafi dostrzec odpowiedź, kiedy ona przychodzi. A ona naprawdę może przyjść niepostrzeżenie — poprzez drugiego człowieka, w pozornie przypadkowym spotkaniu, w zdaniu przeczytanym kątem oka. Głos Boga trafia do nas w różny sposób.
Szczególnie ze strony innych ludzi — ale to wymaga wrażliwości na innych, wsłuchiwania się w ich słowo. Milczenie i głos Boga domagają się również wrażliwości na piękno. Bóg, który jest Pięknem, przemawia do nas poprzez piękno. To samo dotyczy wrażliwości na dobro. Bóg przemawia poprzez dobro, bo On jest dobry. Jezus uczył, że to właśnie On „jeden tylko jest dobry” (Mt 19, 17). Jeśli Bóg przemawia poprzez piękno i dobro, to właśnie na drodze piękna i dobra najłatwiej Go spotkać.
A zatem tym, którzy szukają Boga, radzi Ksiądz wejść na drogę dobra i piękna?
To jest właśnie najbardziej powszechny sakrament Boga. W pięknie i dobru człowiek spotyka Boga. Nie ma lepszej drogi. Taki jest Bóg. Jeżeli Bóg jest taki, to Jego głos także jest głosem dobra, piękna, prawdy i szlachetności.
Czyń dobrze — tak łatwiej Go usłyszysz?
Wtedy jest większa szansa, że usłyszysz głos Boga, że zobaczysz coś ze świata niewidzialnego. To jest najbardziej godna podziwu i najszlachetniejsza droga słuchania głosu Boga i przeczucia świata niewidzialnego. Ale adresatem jest cały człowiek: z umysłem, sercem, z uczuciami.
Czy Ksiądz wyobraża sobie Boga?
Nie wyobrażam Go sobie. To nie jest właściwa droga. Zostawiam zdumieniu na później wyobrażenie Boga. Ewangelia często mówi o Bogu jako świetle. Nie umiem sobie wyobrazić, kim jest ta Wszechogarniająca Światłość i ta Obecność. Także tutaj staję po stronie apofatyzmu, mądrości teologii negatywnej, która wręcz zabrania tworzyć wyobrażeń Boga. Mądrość starotestamentalna zakazuje wykonywania Jego podobizn. Chrześcijaństwo poszło po linii kultu obrazów, a kiedy patrzę na to, co się z tymi obrazami dzieje, to jestem przerażony. Gdzie można znaleźć ich reprodukcje, zamieszczane w gazetach, kolorowych magazynach lub kalendarzach?! To wszystko wala się tak często po śmietnikach, nieświadomie wydane na sprofanowanie, na kenozę, na uniżenie... Tak sobie myślę, że gdyby Ojcowie VII soboru powszechnego w Nicei (787 r.) w prorockim duchu zobaczyli, co będzie po wiekach działo się z naszymi przedstawieniami Boga, to pewnie by się powstrzymali — mimo logiki Wcielenia — od zgody na kult obrazów.
Nie mam ambicji wyobrażania sobie Boga. Mam tylko nadzieję, że Bóg jest Kimś, w czyjej obecności człowiek jest — może być — szczęśliwy. Że to jest Ktoś najbardziej przyjazny, w czyjej obecności każda istota dochodzi do spełnienia swoich marzeń, tęsknot i nadziei.
opr. aw/aw