Fragment dziennika amerykańskiej dziennikarki Dorothy Day, jednej z kobiet uczestniczących w obradach Soboru Watykańskiego II
«A gdzie jest tutaj druga połowa rodzaju ludzkiego?
» — zapytywał kard. Suenens 22 października 1963 r., rok i jedenaście dni po otwarciu Soboru Watykańskiego II. Kobiety zostały później zaproszone na Sobór jako audytorki. Jak powiedziała Lucetta Scaraffia podczas spotkania przy okrągłym stole na temat wkładu «Vaticanum II» w przemianę roli kobiet w Kościele, «był to akt rewolucyjny, zwłaszcza w znaczeniu symbolicznym». Poniżej zamieszczamy fragment dziennika Dorothy Day (1897-1980), amerykańskiej dziennikarki katolickiej i pacyfistki, w którym wspomina ona spotkanie z Janem XXIII. Publikujemy także Orędzie Pawła VI, który zechciał (w odróżnieniu od dużej części hierarchii i ojców Soboru), aby i kobiety uczestniczyły w tamtych historycznych dniach. Gdy w październiku 1967 r. Dorothy Day udała się do Rzymu jako honorowy gość międzynarodowego spotkania wiernych świeckich, przyjęła komunię św. z rąk Papieża Montiniego.Dziś my, Matki na rzecz Pokoju — kobiety pochodzące z Hiroszimy, Peru, Kolumbii, Stanów Zjednoczonych, Austrii, Niemiec, Norwegii, Szwecji, Belgii, Holandii, Francji i Włoch — zostałyśmy przyjęte przez Ojca Świętego na jednej z wielkich audiencji w Bazylice św. Piotra, razem z grupami dzieci szkolnych z różnych krajów. Początkowo byłyśmy rozczarowane (zwłaszcza te z nas, które nie były katoliczkami) tym, że nie miałyśmy możliwości porozmawiania każda z osobna z Papieżem Janem, ale okoliczności doskonale odpowiadało przemówienie o pokoju, które on wygłosił, zwracając się do nas, kobiet, dziękując nam za naszą pielgrzymkę i za przesłania pokoju, mówiąc, że było to wielkie pokrzepienie dla jego serca i błogosławieństwo dla nas, a także wzywał nas, byśmy po powrocie do domu pracowały na rzecz pokoju. Jakże radosna była ta pielgrzymka! Znów modliłam się na grobie św. Piotra, ze swojego miejsca miałam na szczęście świetny widok na całość i siedząc między młodym stypendystą, studentem śpiewu z Nikaragui, i młodą rzymianką, konserwatorką obrazów, modliłam się za was wszystkich i otrzymałam błogosławieństwo Papieża, którym objął on wszystkich naszych bliskich.
3 czerwca o 8 rano ze statku włoskich linii Vulvania dotarłam na 45. ulicę w Nowym Jorku. Na pokładzie statku, gdzie codziennie informacje były rozpowszechniane za pośrednictwem komunikatów w formie tabloidu, podawano bardzo skąpe wiadomości o stanie zdrowia Papieża. Siedzieliśmy jeszcze przy obiedzie w małym mieszkaniu przy Kenmare Street, gdzie ludzie przychodzili i wychodzili, kiedy o trzeciej po południu ktoś przyniósł wiadomość o śmierci Papieża. Jego agonia trwała bardzo długo, i codziennie odmawiałam modlitwę wschodniego obrządku, prosząc o bezbolesną śmierć dla Papieża, którego kochał cały świat. Obawiam się jednak, że odszedł od nas w cierpieniu, które w nieunikniony sposób należy do miłości, a także w lęku. Jeśli prawdą jest to, co mówi się o jego ostatnich słowach, był to lęk o to, że my, jego dzieci, jak nazywał nas wszystkich na świecie, nie posłuchamy jego wołania o pacem in terris. Ofiarował swoje cierpienia (tak mówił przed śmiercią) za dalszy ciąg Soboru we wrześniu i za pokój na świecie. Lecz powiedział również, niemal radośnie, że jego bagaż jest spakowany i jest gotów do podróży oraz że po każdej śmierci zaczyna się nowe życie.
22 maja, dokładnie w przeddzień odpłynięcia statku do Nowego Jorku, ogromnym przywilejem było dla mnie uczestniczenie w jego ostatnim spotkaniu z wiernymi. Stał w oknie i patrzył na tłumy zgromadzone przed Bazyliką św. Piotra. W ową środę była przewidziana jak zwykle audiencja o wpół do jedenastej, i wielka bazylika była wypełniona po brzegi, kiedy podano informację, że Papież źle się poczuł w nocy i tego dnia nie będzie obecny, ale że stanie w oknie, by pobłogosławić tłumy, jak w każdą niedzielę w południe.
Tego dnia byłam umówiona o wpół do jedenastej w biurze kard. Bei i wysiadłam z autobusu n. 64 obok lewej strony kolumnady placu św. Piotra. Zauważyłam, że ludzie spieszyli na plac. W Rzymie wiadomości rozchodzą się szybko, i pytając dowiedziałam się, że wkrótce Ojciec Święty pokaże się w oknie. Akurat zdążyłam dotrzeć na plac, kiedy firanka się poruszyła i pojawił się Papież. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wielki jest plac, dopóki nie zobaczyłam, jak mała wydawała się postać Papieża, tam w górze, w oknie. Jego głos dzięki głośnikom był dobrze słyszalny. Odmówił Anioł Pański, potem Modlitwę do Aniołów Stróżów, a na zakończenie Wieczny odpoczynek za zmarłych. Wtedy po raz ostatni wierni widzieli jego twarz (można tak powiedzieć, ponieważ wielu miało lornetki teatralne). Pytając różnych osób w małym klasztorze, w którym mieszkałam w ostatnim tygodniu w Rzymie, dowiedziałam się, że w swoim ostatnim przemówieniu (podczas audiencji środowej) Papież wezwał wszystkich, by czytali i zgłębiali jego encykliki, zapowiedź Soboru, Mater et magistra i Pacem in terris. Powiedział wszystko, co miał do powiedzenia; takie było jego ostatnie przesłanie zostawione światu.
Pragnę opowiedzieć coś więcej o tej podróży do Rzymu, która doszła do skutku dlatego, że grupa kobiet, należących w większości do różnych wspólnot wyznaniowych, a także niewierzących, zapragnęła podjąć próbę przekazania Ojcu Świętemu błagalnego listu z prośbą o potępienie wojny nuklearnej i poparcie idei oporu bez przemocy.
Sama próba wyraźnie ukazała, jak trudne jest zaangażowanie na rzecz jedności i współistnienia. Uzyskanie audiencji u książąt Kościoła nie jest łatwiejsze niż u książąt tego świata. W tym, które na ogół uważamy za królestwo Ducha, istnieje protokół, istnieje hierarchia i blokady takiego czy innego rodzaju, jest dyplomacja. Istnieją manewry służące uzyskaniu zaufania i uznania ze strony grup i narodowości wśród samych kobiet. Rozpoczęły się one, gdy tylko grupa kobiet ze Stanów Zjednoczonych wysiadła z samolotu i odkryła, że Hildegard Goss Mayr, Marguerite Harris i ja opracowałyśmy wstępny dokument długości jednej strony do wysłania Ojcu Świętemu. Zważywszy na zły stan zdrowia Papieża, przesłanie miało być przekazane jednemu z jego sekretarzy przed upływem godziny jedenastej następnego dnia rano, w poniedziałek, abyśmy mogły zostać rozpoznane podczas środowej audiencji. Aby mieć pewność, że wiadomość dotrze do niego, musiała być ona krótka, kompletna i musiały być do niej dołączone prywatne listy od innych kobiet, a także krótki opis uczestniczek naszej pielgrzymki. Nad sporządzeniem tej syntezy Marguerite ze stoickim spokojem pracowała codziennie po południu i wieczorem w naszej kabinie na statku płynącym do Rzymu z Nowego Jorku. Napisała na maszynie ogromną liczbę biografii amerykańskich kobiet uczestniczących w podróży i trzymała je w pogotowiu na to nasze pierwsze spotkanie. Jednakże największych problemów nastręczyło owo jednostronicowe przesłanie.
Odbyło się spotkanie, które trwało od chwili, kiedy kobiety się zebrały, do drugiej w nocy, i choć na koniec zostało przyjęte jako poprawione, następnego dnia rano odbyła się kolejna debata, spotkanie po śniadaniu, a potem pospieszyłyśmy na spotkanie z kardynałem, który miał je przedłożyć Ojcu Świętemu. Było to pierwsze z wielu spotkań. Bariera językowa utrudniała wszystko. Pochodziłyśmy z różnych krajów, różniły nas religie i doświadczenia. Jednakże większość z nas ma nadzieję, że pewnego dnia spotkamy się znowu. Tak wiele się pisze o pokoju i jeśli ta literatura przynosi jakiś skutek, to jest nim właśnie nasze zbliżenie.
Nadszedł dzień audiencji. Oczekiwanie trwało długo. Dopiero o 12.20 w końcu tłum się poruszył, potem nastąpiła cisza i wybuchły okrzyki powitania. Papież zaczął mówić: słowa, które wydobywały się z jego ust, zdawały się skierowane do nas, do naszej grupy, ponieważ mówił o «pielgrzymach pokoju», którzy do niego przybyli, i wyrażał im wdzięczność za słowa pokrzepienia. Uśmiechał się do nas promiennie, i wszyscy, którzy stali wokół nas, patrząc na nasze plakietki — wielkie jak talerzyki, ciemnoniebieskie z włoskim napisem Madri per la Pace (Matki na rzecz Pokoju) — uśmiechali się i wskazywali najpierw na Papieża, a potem na nas, jakby mówiąc, że zwraca się on w szczególności do nas. Wydawało się to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, i gdyby ludzie stojący wokół nie zapewniali, że mówi do nas, uznałabym to za zbieg okoliczności. Czułyśmy, że nasze przesłania do niego dotarły, choć wydawało się to tak niemożliwe.
opr. mg/mg
Copyright © by L'Osservatore Romano (12/2012) and Polish Bishops Conference