Parafia Tischnera

Wspomnienie biograficzne o ks. prof. Józefie Tischnerze (1931-2000)

Ksiądz, który decyduje się „pójść na manowce”, musi jednocześnie podjąć ryzyko przekraczania granic, a przynajmniej „chodzenia po granicach”. W ocenie tego, co u Tischnera było rzeczywistym przekraczaniem granic, a co po prostu dogłębnym przemyśleniem tajemnicy kapłaństwa, zalecałbym jednak dużą ostrożność. Myślę, że będziemy dopiero odkrywać szczególną „tradycyjność”, swoisty „konserwatyzm” jego postawy jako księdza.

Gromadząc materiały do biografii ks. Józefa Tischnera — przeprowadzając dziesiątki rozmów na jego temat, zarówno z ludźmi, którzy byli z nim blisko, jak i takimi, którzy śledzili jego działalność z pewnego dystansu — dokonałem odkrycia nie zaskakującego może, ale na pewno wartego rozważenia. Dla większości moich rozmówców Tischner był — by odwołać się do jego własnego głośnego stwierdzenia — najpierw i przede wszystkim księdzem, potem człowiekiem, a dopiero na końcu filozofem.

Żeby nie było nieporozumień: to oczywiste, że kapłaństwo Tischnera nie byłoby tym, czym było, bez szczególnych przymiotów jego osoby i bez jego kompetencji filozoficznej. Niemniej świadectwa tych, którzy się z nim zetknęli, są pod tym względem jednoznaczne: najistotniejsze było to, że spotykali w nim księdza — wszystko jedno: „ludzkiego księdza”, „księdza-filozofa” czy po prostu księdza: kaznodzieję, spowiednika, powiernika. Że był — by tak rzec — w każdym calu księdzem i nigdy nie było wątpliwości co do tego, że swoje kapłaństwo traktuje niezwykle poważnie, nawet jeżeli krył się za zasłoną żartów czy prowokujących sformułowań.

Z tej perspektywy za najważniejsze zadanie uważam opisanie czegoś, co można by — ryzykując pewne nieporozumienia — nazwać „parafią Tischnera”. Ogromna ruchliwość autora Etyki solidarności w latach 80. i 90. oraz jego medialna popularność w ostatnim dziesięcioleciu sprawiły, że pasterzował na obszarze trudnym do zakreślenia. On sam zapewne wolałby ten obszar nazwać nie „parafią”, lecz — tak jak w tytule ostatniego zbioru szkiców — „manowcami”. Jest w tym określeniu cenna intuicja dotycząca przemian naszej religijności, jest też wyraźny sygnał dla innych duszpasterzy, wskazujący, przed jakimi wyzwaniami mogą niebawem stanąć i jaką postawę wobec nich powinni przyjąć.

Pod tym względem „ksiądz na manowcach” bardzo przypomina „księdza w drodze”, o którym pisze inny nietuzinkowy współczesny duszpasterz, Francuz, Guy Gilbert. Wedle Gilberta dzisiejszy ksiądz coraz częściej mieszka „nigdzie”. Nie dlatego, że nie ma miejsca, „gdzie by głowę skłonił”, ale dlatego, że musi wyjść „do tego ogromnego ludu, który na niego czeka, sam o tym nie wiedząc. Ksiądz usiłuje zrozumieć jego obyczaje, jego język, jego gapienie się w telewizor i ucieczki do domku za miastem, jego troski, wśród których duchowość jest na ostatnim miejscu”1. Na razie polskie „manowce” wyglądają nieco inaczej: jeszcze odprawia się tam nabożeństwa, jeszcze słychać głos katechetów... Czasem jednak trudno odróżnić, co jest wędrówką w dobrym kierunku, a co błądzeniem. Z tego zresztą powodu wkraczając na rodzime manowce, podejmuje się znacznie większe ryzyko niż tam, gdzie proces sekularyzacji już się dokonał: tu łatwiej narazić się na zarzut zabierania chleba dzieciom i dawania psom...

Tischner chętnie posługiwał się metaforyką dróg i bezdroży, mającą w chrześcijaństwie bogatą tradycję. (Charakterystyczne, że w latach 80. częściej przywoływał motyw pielgrzyma, świadomego celu swej wędrówki, czy Abrahama zdążającego do Ziemi Obiecanej, a w latach 90. pojawiły się w jego tekstach obrazy zagubienia, pościgu za „zbiegłym Bogiem”, a w końcu — rozdroży i manowców). Łączyła się z nią inna, bliska — metaforyka granic i pogranicza. Ksiądz, który decyduje się „pójść na manowce”, musi jednocześnie podjąć ryzyko przekraczania granic, a przynajmniej „chodzenia po granicach”. W ocenie tego, co u Tischnera było rzeczywistym przekraczaniem granic, a co po prostu dogłębnym przemyśleniem tajemnicy kapłaństwa, zalecałbym jednak dużą ostrożność. Myślę, że będziemy dopiero odkrywać szczególną „tradycyjność”, swoisty „konserwatyzm” jego postawy jako księdza. Nie piszę tego, aby kogokolwiek sprowokować; jeżeli już — to do myślenia. Uważam, że to, co w Tischnerze-duszpasterzu najciekawsze, to właśnie szczególna umiejętność, która pozwoliła mu, nie rozsadzając wpisanego w naszą kulturę wizerunku kapłana-autorytetu, oczyścić ów wizerunek z tego, co mało znaczące czy wręcz zniekształcające, a wydobyć to, co źródłowe. Używając znów określenia ks. Gilberta: sprawić, by aureola nie kleiła się księdzu do głowy.

W szkicu tym chcę przede wszystkim pokazać drogę Tischnera-kapłana: przypomnieć główne fakty, wskazać punkty zwrotne biografii. W ten sposób granice jego „parafii na manowcach” zarysują się niejako same. Czuję jednak, że to zaledwie „wstęp do wstępu” w mówieniu o „duszpasterstwie według Tischnera”. Cóż, na razie jesteśmy skazani na takie wstępy; z czasem złożą się one na coś, co innym — a może nam samym? — pomoże pójść dalej, głębiej.

W czerwcu 1955 Józef Tischner przyjmuje z rąk wikariusza kapitulnego w Krakowie, biskupa Franciszka Jopa, święcenia kapłańskie i zostaje skierowany do pracy w niedużej parafii pod Oświęcimiem. Nie uzyskuje jednak zatwierdzenia władz jako wikary (lub też pierwotna decyzja zostaje cofnięta) i po dwóch miesiącach przedstawia ordynariuszowi prośbę o zgodę na podjęcie studiów filozoficznych na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Biskup Jop nie jest tą prośbą uszczęśliwiony (bo ATK jest uczelnią prorządową, stworzoną po usunięciu wydziałów teologicznych z uniwersytetów w Warszawie i Krakowie), ale „ani nie nakazuje, ani nie zakazuje, ani nie posyła, ani nie zatrzymuje”. Przez następne dwa lata Tischner jest więc na studiach w Warszawie; mieszka w konwikcie, uczęszcza na zajęcia, dużo czyta — nie prowadzi pracy duszpasterskiej. Do macierzystej diecezji wraca we wrześniu 1957 roku. Po zmianie sytuacji w kraju i przywróceniu nauki religii w szkołach Kościół potrzebuje młodych księży „na pierwszej linii”. Przyszły ksiądz-filozof zostaje wikarym w Chrzanowie.

Przeskok jest ogromny: od dużej swobody w dysponowaniu własnym czasem (w Warszawie w tych latach tyle się działo, że trudno było zastać Tischnera w konwikcie...) do życia wymagającego wyjątkowej dyscypliny i obowiązkowości; od swoistej beztroski filozoficznych poszukiwań do konieczności stanięcia wobec konkretnych ludzkich dramatów; od hermetycznego języka współczesnej filozofii (a Tischner zajmował się wtedy szczególnie trudną dziedziną: teorią poznania) do wyzwań, jakie rodzi ambona, konfesjonał i szkolna katecheza. „Te lata to była praca, praca i praca” — wspominał tamten okres Tischner. „Dostaliśmy pełne obciążenie w szkole i całą normalną robotę parafialną. W pierwszy piątek miesiąca na każdego z nas wypadało po dwieście pięćdziesiąt spowiedzi. Spędzaliśmy długie godziny w konfesjonale”.

Na to nałożyła się jeszcze decyzja Tischnera o kontynuowaniu studiów filozoficznych — na Uniwersytecie Jagiellońskim, pod kierunkiem Romana Ingardena. W dzień trzeba było na lekcjach religii tłumaczyć dzieciom sens ofiary, której Bóg zażądał od Abrahama, dyskutować z młodzieżą o miłości i wierności małżeńskiej, noce spędzać natomiast na „przeorywaniu” dzieł Kanta i Husserla. „Zostałem duszpasterzem »z prawem do filozofowania«”, żartował Tischner (MWW, 2000, s. 6). Przyznawał, że sytuacja ta okazała się dlań zbawienna. „Kiedyś strasznie się złościłem, że muszę równocześnie robić filozofię i duszpasterzować, ponieważ nie miałem czasu na filozofię (a czasem na duszpasterstwo). Teraz widzę, że to była jedna z moich wartości; siedząc w bibliotekach, uschnąłbym, robiąc filozofię dla wyimaginowanego człowieka. A tak musiałem się konfrontować z człowiekiem umierającym, człowiekiem zdradzonym, z dzieckiem, które miało kłopoty z rodzicami. Nieustannie musiałem naginać transcendentalną teorię konstytucji Husserla do potrzeb Marysi czy Kasi w przedszkolu”2.

Tischner zyskał wśród parafian opinię księdza, który „mówi pięknie, lecz trudno go zrozumieć”. Trudność nie polegała jednak na skomplikowanej terminologii czy nieczytelnej logice wywodu. Owszem, zdarzało się, że usposobiony filozoficznie wikary sięgał po tematy zbyt abstrakcyjne dla przeciętnego słuchacza. Główna trudność w odbiorze wynikała jednak stąd, że kazania Tischnera były precyzyjnie zaplanowane, wymagały skupienia i natężenia uwagi. „Kazania na ogół pisałem, dlatego że żal mi było puenty. Chciałem ludzi wiązać logiką kazania — na początku obraz, potem logika wywodząca się z tego obrazu. Od razu, w pierwszej parafii, usłyszałem, że na moim kazaniu trzeba uważać od początku do końca. To było bardzo dobre dla słuchaczy — dziesięć minut zwartego tekstu, w którym nie ma komunikatów pustych. Ważna była jeszcze jedna rzecz — żeby słuchacz zapamiętał z kazania jedno słowo. Na przykład »uczta«. Mówię o Eucharystii, wywołuję jakiś obraz, a słowo »uczta« pojawia się w tekście kilka razy. Ludzie na ogół mają trudności z zapamiętaniem zdania. Jeśli zapamiętają słowo i obraz, mogą odtworzyć sobie kazanie” (PPB, s. 109-110).

W 1959 — po zrobieniu magisterium z filozofii — Tischner został przeniesiony do Krakowa, do parafii św. Kazimierza na Grzegórzkach. Tu odbiór jego osoby i jego kazań był podobny: „że był wybitnym teologiem i filozofem świadczył fakt, iż wygłaszane przez niego kazania były dla wielu parafian niezrozumiałe” — wspomina jedna z parafianek. Dość szybko wyłoniła się jednak stosunkowo duża grupa wiernych, którzy przychodzili specjalnie „na Tischnera”. On sam bardzo intensywnie pracował wówczas nad stylem; naczytany niemieckojęzycznej literatury filozoficznej, poszukiwał wzorów, które pomogłyby mu wypowiedzieć to, co dzięki filozofii odkrywał w religii. W tym okresie, jak wspomina, ważne były dla niego lektury rozważań ks. Jana Pietraszki (którego kazaniami zachwycił się jeszcze jako student prawa na początku lat 50.), drukowanych w „Tygodniku Powszechnym” tekstów ks. Mieczysława Malińskiego i pierwszych tłumaczonych na język polski prac Thomasa Mertona. Często też sięgał do literatury pięknej, co pozostanie charakterystyczną cechą jego homilii również w latach późniejszych, gdy nie potrzebował już tego rodzaju „podpórek”.

Od plebanii, w której mieszkał Tischner, było zaledwie kilka kroków do sławnego w Krakowie kina „Związkowiec”. Młody wikary chętnie tam zachodził, często też wplatał w kazania wątki zaczerpnięte z obejrzanych filmów. Jednych to gorszyło, innych pociągało. Zyskał wśród parafian rozgłos także jako katecheta. Zawsze spokojny, nie podnoszący głosu, potrafił z młodzieżą dialogować na wszystkie tematy. Czytał na lekcjach Kamienie na szaniec Kamińskiego i Na skalnym Podhalu Tetmajera. Nie wymagał prowadzenia zeszytów. Chętnie przyjmował uczniów w domu; to zresztą będzie stałą cechą jego sposobu bycia, że nawet w okresach najbardziej wytężonej pracy drzwi jego mieszkania nie będą zamknięte. Po latach wyzna z poruszającą szczerością: „Miałem ogromny wstręt do przemocy w kościele, dlatego na przykład jako katecheta nie sprawdzałem obecności na lekcjach. Stawiałem na wolność. W wielu wypadkach przegrałem. Trochę przez współczucie, trochę przez cierpliwość nie rozbijałem złudzeń, które żywiła młodzież. Bardzo często złudzenia te dotyczyły miłości. Gdy teraz widzę porozbijane małżeństwa moich dawnych wychowanków, to się zastanawiam, czy nie ma w tym mojego udziału. Dręczą mnie takie myśli...” (PPB, s. 107).

Po obronie doktoratu w 1963 powierzono Tischnerowi wykłady z filozofii w seminarium duchownym w Krakowie — w ramach nieuznawanego przez władze państwowe, lecz pozostającego pod opieką biskupa Karola Wojtyły Papieskiego Wydziału Teologicznego. Przez dwa lata godził nowe obowiązki z pracą w parafii, później przeniósł się do domu księży profesorów przy ulicy św. Marka. W tym okresie zaczął już sporadycznie odprawiać Msze i wygłaszać homilie u Św. Anny, gdzie proboszczem był biskup Jan Pietraszko, starający się skupić wokół kolegiaty najwybitniejszych krakowskich kaznodziejów. W 1965 Tischner, który miał za sobą publikacje głównie w pismach specjalistycznych, zadebiutował w „Tygodniku Powszechnym”, rok później — na łamach „Znaku”. W 1970 ukazał się tam jeden z najgłośniejszych jego szkiców: Schyłek chrześcijaństwa tomistycznego, który wywołał szeroką dyskusję o relacjach chrześcijaństwa z myślą współczesną i o stanie polskiego duszpasterstwa. „Od razu zostałem ulokowany wśród intelektualistów. A intelektualista jest istotą niezależną. Ma swoje miejsce w Kościele i może bardzo wiele, pod warunkiem zachowania pewnego samokrytycyzmu i odwagi wystawienia się na krytykę” — komentował po latach Tischner. Uważał on, że w ocenie jego osoby decydujące było to, w jaki sposób postrzegano jego działalność na „poziomie elementarnym”: kazań, rekolekcji, wykładów dla kleryków. „Jeżeli na tym poziomie się sprawdzasz, Kościół przymknie oczy na to, co wnosisz na poziom intelektualnie najwyższy, najbardziej wysublimowany i elitarny” (MPP, s. 335-336).

Lata 70. to okres rosnącej popularności Tischnera jako kaznodziei. Wielkim powodzeniem cieszą się w Krakowie odprawiane przez niego od jesieni 1970 Msze dla przedszkolaków — z dialogowanymi homiliami. Tischner uczy się trudnej sztuki publicznej rozmowy z dziećmi, pozwala im przynosić maskotki, sam korzysta z pomocy pluszowego misia Bartka. Stale musi uważać, czy stawia właściwe pytania. „Czym się żywi dusza człowieka?” „Wiem!” — wykrzykuje jeden z chłopców i ksiądz natychmiast podsuwa mu mikrofon — „Pomidorami!”. Czasem efekt wspólnych poszukiwań swą głębią zaskakuje samego Tischnera. „Gdy zapytałem dzieci, dlaczego Pan Jezus przychodzi do nas przez wino i przez chleb, jeden z chłopców odpowiedział: »bo tam jest zaczarowana ludzka praca«. Siadłem z wrażenia. Potem rozwinąłem to w czasie pierwszego zjazdu »Solidarności«” (PPB, s. 156).

W każdą niedzielę Tischner odprawia dwie Msze: o 10 u Św. Marka i o 13 u Św. Anny. Na obie przychodzi przede wszystkim inteligencja, zainteresowana księdzem o niebanalnych poglądach i szerokich horyzontach. Jego kazania wyróżniają się jasnością i prostotą; jak sam wspomina, uwalnia się wtedy ostatecznie od pokusy zdominowania słuchaczy, a stara się wyjść naprzeciw pytaniom, z którymi przychodzą oni do kościoła. Studia nad fenomenologią umocniły w nim przekonanie, że punktem wyjścia duszpasterstwa musi być konkretne ludzkie doświadczenie i sposób, w jaki „odbija się” w nim to, co wieczne. A ludzi poszukujących czy oczekujących na nowe zdefiniowanie ich wiary będzie w otoczeniu Tischnera coraz więcej. W październiku 1973 kardynał Wojtyła powierza mu duszpasterstwo pracowników nauki. „Trzynastki” stają się Mszami „profesorskimi”, a Tischner zaczyna mieć bardzo intensywne kontakty z szeregiem środowisk: z lekarzami (przyjaźni się m.in. z Antonim Kępińskim), prawnikami, artystami, nauczycielami. W jego niewielkim mieszkaniu spotyka się zespół synodalny złożony z pracowników wyższych uczelni Krakowa, spragnionych dyskusji o soborowej odnowie Kościoła. Jest cenionym rekolekcjonistą, zyskuje też sławę jako ksiądz od „trudnych przypadków”: zwracają się doń ludzie, którzy nie znaleźli — lub bali się szukać — pomocy we własnych parafiach. Po wyborze kardynała Wojtyły na papieża pojawiają się pogłoski o spodziewanej nominacji Tischnera na stolicę arcybiskupią w Krakowie. Autor Świata ludzkiej nadziei konsekwentnie obraca je w żart; przy okazji stara się — by użyć jednego z jego ulubionych wyrażeń — lać wodę na rozpalone głowy rodaków, ostrzegając, że papiestwo Wojtyły zamiast być zobowiązaniem, może stać się dla Polaków opium.

Przełomowe znaczenie w dalszych losach Tischnera miało kazanie wygłoszone na Wawelu 19 października 1980 do przywódców nie zarejestrowanej jeszcze „Solidarności”. Dało ono początek cyklowi krótkich szkiców, które złożyły się na Etykę solidarności (1981), bez wątpienia najgłośniejszą książkę Tischnera, która przyniosła mu światowy rozgłos. Kiedy 13 maja 1981 w wyniku zamachu zostaje ciężko ranny Jan Paweł II, telewizja prosi o komentarz właśnie Tischnera. Do wybuchu stanu wojennego jest on jednym z duchowych autorytetów „Solidarności”, a jego praktyczna działalność duszpasterska związana jest bardzo mocno ze służbą temu ruchowi. Równocześnie otwiera się dlań drugi ważny kierunek pracy: w 1981 Tischner zostaje wybrany kapelanem Związku Podhalan. Za swe najważniejsze zadanie uzna „skrystalizowanie idei góralszczyzny”3. Zainicjuje też w tym czasie słynne sierpniowe Msze za ojczyznę odprawiane co roku w kaplicy pod Turbaczem.

Rekolekcje głoszone przez Tischnera w stanie wojennym i latach bezpośrednio po nim następujących gromadzą tłumy. Tischner stara się „szczepić ludziom nadzieję”, przypominając, że „przemija postać tego świata”. Ale mówi też o „polskiej winie”, o ludziach, co „nie poznali czasu nawiedzenia swego”, i o tym, że „zemsta jest zasadą moralną niewolników”. Jedni są zachwyceni, inni rozczarowani. Tischnerowi zależy bardzo na tym, żeby jego słuchacze nie kształtowali w sobie „wiary nieszczęśliwych”: wiary, która żywi się doznanym upokorzeniem, nasyca samą siebie melancholią4 oraz pogardą dla prześladowców. Interesujące, jak zmienia się w tym okresie język jego homilii. Mówiąc bardzo ogólnie: w jego kazaniach (a także w powstałych wówczas szkicach, choćby tych zebranych w tomie Polska jest ojczyzną) więcej jest patosu, symboliki patriotycznej i retoryki zmagania o sprawę. Więcej to nie znaczy: przesadnie dużo. Było to zgodne z założeniem, iż mówca powinien wychodzić naprzeciw doświadczeniu tych, którzy go słuchają, ale miało swe źródło również w tym, w jaki sposób sam Tischner przeżywał ów czas. Z jednej strony poddawał się jego „duchowi”, z drugiej — starał się nań wpływać, oddzielać to, co trwałe i twórcze (a element twórczości w dojrzewaniu religijnym był dla niego najważniejszy), od tego, co tylko chwilowe lub co mogło deformować ludzkie postawy. Nieprzypadkowo myślicielem, do którego zwracał się w tym czasie najczęściej, był Norwid (dodajmy: Norwid czytany trochę „poprzez” Hegla).

Kluczowe dla zrozumienia ówczesnej „strategii” Tischnera są rekolekcje wygłoszone w kościele Św. Krzyża w Warszawie w 1985. Tischnerowi zależało na podkreśleniu faktu, że nie można religii budować przeciwko rzeczywistości. „Jesteśmy kolejnym pokoleniem niewiary w życie” — konstatował (PM, s. 330), by następnie pokazać, że doświadczenie religijne musi prowadzić do przezwyciężenia takiej postawy: „Eucharystia jest nieustanną drogą, na której dojrzewa i powinna dojrzewać nasza wiara w życie, nasza ufność w życie, nasze przekonanie, że cokolwiek by było, to życie jest mądrzejsze od mądrości i rozumniejsze od rozumu” (PM,

s. 347). Oglądana z tej perspektywy religia jest przede wszystkim wzięciem odpowiedzialności za samego siebie, bliźniego, historię. Ówczesne wysiłki Tischnera zmierzają głównie do oczyszczania podstawowych pojęć opisujących chrześcijańską wizję religii, takich jak zawierzenie, objawienie, wybranie, odkupienie czy apostolstwo. Zaryzykowałbym twierdzenie, że także całej późniejszej jego działalności — i kaznodziejskiej, i publicystycznej — przyświecać będzie w gruncie rzeczy ten sam cel, właśnie wtedy wyznaczony: przypominać, co jest, a co nie jest religią.

Po 1989 roku w „parafii Tischnera” następuje stopniowa wymiana części „wiernych”. Odchodzą ci, którzy chcieli słuchać przede wszystkim „o ojczyźnie” i ewangeliczny oraz mądrościowy wymiar jego nauczania pozostał dla nich nieodkryty. Odchodzą także ci, którzy uważają, że Tischner obraża Kościół. Przybywają natomiast tacy, którzy potrzebują przewodnika w świecie wolności, i tacy, którzy nie chcą Kościoła rozpolitykowanego. Tischner nie szczędzi w tym czasie gorzkich słów duchownym, którzy zamiast głosić Dobrą Nowinę, „wystawiają wiernych na ciężkie próby cierpliwości” (PM, s. 304), i politykom, którzy występując pod chrześcijańskimi sztandarami, instrumentalizują religię. Nie dla wszystkich jest oczywiste, że — jak to ujął biskup Jan Chrapek — „słowa, które drapią, wypowiada on z wielkiej miłości do Kościoła i z troski o jego piękno”5. Co jednak godne podkreślenia: gorące sformułowania z publicystyki Tischnera prawie nie trafiają do jego kazań. Jego katecheza ciągle ma wymiar pozytywny: nadal nie chce on kształtować u swoich słuchaczy postawy niezadowolenia (w tym wypadku: niezadowolenia z Kościoła czy niezadowolenia z demokracji), raczej stara się ich otwierać na taki wymiar religii, w którym problemy Kościoła z demokracją jawić się będą jako drugorzędne. Pogłębia problematykę wolności, miłości i łaski, korzystając z inspiracji dawnych mistyków i współczesnych teologów. Mówi o dobrym Bogu, który jest większy od ludzkiego serca i kocha człowieka rozumiejącą miłością. Kiedy koledzy księża robią mu wymówki, że to „duszpasterstwo dla »Gazety Wyborczej«”, on odpowiada, że musi iść tam, dokąd nikt nie chodzi.

Jedna rzecz zmienia się w tych latach zasadniczo: Tischner zaczyna „duszpasterzować” poprzez najpopularniejsze współczesne media — radio, prasę codzienną, wreszcie telewizję. Jest jedynym spośród popularnych w latach 80. duszpasterzy, któremu udała się ta sztuka. Ten fenomen wymaga dokładniejszej analizy, jedno wszakże warto podkreślić: Tischner czuł i rozumiał rzeczywistość mediów. Nie obrażał się na nie, nie demonizował ich roli, uważał je po prostu za część rzeczywistości, a przecież religia na rzeczywistość obrażać się nie powinna... Nie znaczy to wcale, że wszystkie jego artykuły czy wystąpienia telewizyjne należy zaliczyć do udanych. Bywało — jak w przypadku audycji o charakterze politycznym — że zawiódł go instynkt, zdarzało mu się też wypadać drętwo, nienaturalnie, zwłaszcza w sytuacjach nadmiernie „reżyserowanych”. Podobnie z tekstami: sam mówił wielokrotnie, że ma poczucie rozpraszania się, szukania nie tam, gdzie znajduje się jego złota żyła... Równocześnie był jednak mistrzem spotkania i rozmowy. Właściwie nie odmawiał żadnemu zaproszeniu. Wyznawał też zasadę, że nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi. Na tle generalnie „zabobonnego”, niechętnego lub pobłażliwego stosunku polskiej inteligencji (w tym duchowieństwa) do mediów Tischner jawił się jako ktoś, komu nie sprawiało różnicy, czy o tajemnicach wiary rozmawia w cztery oczy czy w obecności setek tysięcy telewidzów.

Warto też pamiętać, że Tischner był przez wszystkie te lata mocno związany z wsią, w której się wychował. Łopuszna miała przez dziesięciolecia różne, w tym także bardzo przykre, doświadczenia z księżmi i nie ma wątpliwości, że niektóre surowe oceny duchowieństwa, formułowane przez autora Nieszczęsnego daru wolności, miały swoje najgłębsze źródło również tam. Tischner starał się leczyć powstałe rany: najpierw samym sposobem bycia pomiędzy ludźmi, wśród których dorastał. „Duchowna osoba, ale człowieka uszanować umiał” — można usłyszeć w Łopusznej. Cieszył się, kiedy w ostatnich latach pojawili się kapłani, dzięki którym parafia zaczęła znowu żyć. W tym może jest zasadnicza różnica pomiędzy typem „księdza w drodze”, o jakim była mowa na początku tego tekstu, a kimś takim jak Tischner: prowadząc bardzo śmiałą ewangelizację, docierając poza widzialne granice Kościoła, miał on jedno „nieruchome” miejsce, z którym łączył go nie tylko sentyment, ale też szczególne poczucie odpowiedzialności. Łopuszna była dlań pierwszą i podstawową szkołą dialogu, szacunku dla drugiego, rozumienia wiary nie od strony teorii, ale od strony człowieka.

Medialna wszechobecność Tischnera sprawiła, że kiedy w 1997 roku ciężko zachorował — powszechnie zauważono jego nagłe „zniknięcie”. Ostatni etap „duszpasterstwa według Tischnera” opisać najtrudniej: otrzymaliśmy od niego świadectwo, którego nie oczekiwaliśmy, którego nie życzyliśmy sobie, ale które — dziś to wiemy — było nam bardzo potrzebne...

W duszpasterstwie mamy do czynienia z dwoma rodzajami optymizmu: jeden dotyczy metody, drugi — natury człowieka. Optymizm dotyczący metody zasadza się na przekonaniu, że wiarę w Boga można człowiekowi zaszczepić lub można ją z nim „wynegocjować”. Optymizm dotyczący natury ludzkiej wynika z zupełnie innego założenia: że człowiek jest „z natury” otwarty na Boga, a cała sztuka polega na tym, by pomóc mu to sobie uświadomić i poprowadzić go ku konsekwencjom tego otwarcia.

Nietrudno orzec, który rodzaj optymizmu Tischner podzielał, a który krytykował. Pod tym względem jego postawa przez ponad czterdzieści lat kapłaństwa nie ulegała zasadniczym zmianom. Optymizm pierwszego typu Tischner opisał w dyskusji o duszpasterstwie akademickim zorganizowanej przez „Znak” w 1965 roku: „Mówi się mniej więcej tak: Kościół katolicki zna recepty na wszystkie rozwiązania, filozofia katolicka rozwiąże ci wszystkie niepokojące problemy, potrzeba tylko, abyś ją przyjął. I rzeczywiście: człowiek uzyskuje rozwiązanie problemów, ale w zamian za rezygnację z uzasadnień tych rozwiązań. Podstawowy akt przyjęcia rozwiązań w tej wersji chrześcijaństwa jest nie tylko podjęty bez uzasadnień, ale jest potraktowany jako rodzaj handlu: ty zrezygnujesz ze swojego sceptycyzmu, a w zamian uzyskasz rozwiązanie problemów. Przypomina mi się tutaj dowcip o człowieku, który się kąpał w przerębli zimą. »Nie zimno ci tak?« — zapytał go przechodzień. »Nie, mam skarpetki...« Podobnie z katolicyzmem. W tej wersji duszpasterstwa naiwno-optymistycznego jest on tym, czym skarpetki dla człowieka w przerębli: pozwala mu wierzyć, że nie odczuwa zimna”6.

Optymizm drugiego typu dochodził u niego do głosu wielokrotnie. Przeciwstawiając się „duszpasterstwu lęku”, „religijności ucieczki”, podkreślał, „że Ewangelia, że chrześcijaństwo nie zdezaktualizowały się. Że są środki do tego, by uzdrowić świat”. I dodawał: „Nie wiem, skąd się bierze pesymizm wielu ludzi, ale brutalnie mówiąc, może stąd, że nie pracują bezpośrednio w duszpasterstwie. Ja też nie pracuję za dużo. Ale kiedy dotykam konkretnych ludzi, widzę ogromny głód, ogromne zapotrzebowanie na zdrową, prostą religię”7.

Zmagając się z „chrześcijaństwem tomistycznym”, kładąc etyczny fundament pod ruch „Solidarności”, krytykując „duszpasterstwo po komunizmie” czy pisząc przejmujące teksty o Bożym Miłosierdziu, Tischner w gruncie rzeczy domagał się jednego: żeby wiara w Boga nie zastępowała wiary w człowieka, żeby z nią nie konkurowała, żeby ewangelizacja opierała się na zasadniczym przekonaniu, iż człowiek jest istotą, która pragnie dobra, by pomagała mu to dobro w sobie odkryć i „uruchomić”. Widzieć należy tę postawę Tischnera w bardzo szerokim kontekście doświadczeń polskiego katolicyzmu w XX wieku, obejmujących i św. Brata Alberta z jego wezwaniem: „Powinno się być dobrym jak chleb...”, i Karola Wojtyłę przejętego soborowym sformułowaniem, że „człowiek jest drogą Kościoła”, i ks. Jerzego Popiełuszkę, który dewizą swoich działań uczynił zdanie św. Pawła: „Zło dobrem zwyciężaj!” Pozostaje kwestią do rozważenia, jak w tego typu postawie znajdowało się miejsce na surowy osąd współczesnych, na słowa gorącej krytyki, na intelektualne prowokacje. Ale o to pytać należałoby już nie Tischnera-duszpasterza, lecz Tischnera-publicystę...

WOJCIECH BONOWICZ, ur. 1967, poeta, krytyk literacki, redaktor „Znaku”; współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, współautor rozmów z o. Leonem Knabitem OSB Schody do nieba (1998), autor wywiadu-rzeki z Janiną Ochojską Niebo to inni (2000) oraz biografii ks. Józefa Tischnera, która wkrótce ukaże się nakładem wydawnictwa Znak.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama