Kapelusz na wodzie. Gawędy o księdzu Tischnerze (fragmenty)
Wojciech Bonowicz Kapelusz na wodzie Gawędy o księdzu Tischnerze |
Tischner mówił kilkakrotnie, że gdyby Pan Bóg przysłał go na ten świat jeszcze raz, to nie uczyłby się już czytać i pisać, ale chciałby... skakać na nartach. „Jak juz roz naucyli cłeka cytoć i pisoć, to trzeba było jakosi ciągnąć ten wózek. Ale dobrze wiedzieć, że jakby nie naucyli, to tyz by ze mnie cosi kasi było”, mówił z dumą.
Pierwsze narty dostał, zanim skończył sześć lat. Zachowało się zresztą piękne zdjęcie z 1 marca 1937 roku, na którym mały Józio pozuje w stroju narciarskim i z bambusowymi kijkami. Bardzo szybko nauczył się jeździć i odtąd wyprawiał się z kolegami na coraz dalsze stoki, żeby doskonalić swoje umiejętności. W latach gimnazjalnych każde ferie zimowe — a jeśli się dało, również weekendy — spędzał na nartach.
Było z tym zresztą trochę kłopotów. W dzienniku opisuje zimę 1947 roku: przed świętami mróz dochodził do trzydziestu stopni, śnieg był po kolana, więc Józek zaczął rozglądać się za nartami. Ale zaraz po Bożym Narodzeniu temperatura poszła w górę, spadł deszcz, a jakby tego było mało, narty, które zdobył, okazały się do niczego: „ledwo pierwszy raz na nich pojechałem, jedna pękła. Nawet nie były jeszcze zapłacone. Ale mam już drugie, tylko że jeździć nie można”. W sylwestra sytuacja się powtórzyła: „Ledwo dorwałem się do nart i już jedną złamałem. Spróchniała była co prawda, ale mimo to. Mogłem ubezpieczyć w tym miejscu, jak z drugą zrobiłem. Może da się naprawić, zresztą mają być nowe...”. W końcu w pierwszych dniach nowego roku Tischner dostał trzecią parę. „Zaraz też na drugi dzień poszedłem na narty z [Albinem] Greczkiem i Marianem [młodszym bratem, urodzonym w 1936 roku — W.B.]. Nie, nie złamałem, ale jeździć nie mogę, bo śnieg zginął. Styczeń, a tu śniegu ani pod nartę. Wszystko rozpuściło”.
Z tych samych powodów w drugi dzień świąt nie udała się wyprawa sankami z Łopusznej do Dursztyna: śnieg wtedy jeszcze był, ale zbyt miękki i sanki się zapadały. „Zawróciliśmy więc, nic nie zyskawszy. Prócz mnie, bo ja dostałem kopniaka w plecy końskim kopytem. Jeszcze dzisiaj kopnięcie czuję. To było przedwczoraj”.
Problemy Tischnera z nartami przywodzą na myśl dowcip, który często opowiadał, aby zilustrować... polskie kłopoty z najnowszą historią. Dowcip ma formę relacji zakopiańskiego skoczka narciarskiego z zawodów na Wielkiej Krokwi. „Skoce Niemiec”, opowiada ten zakopiańczyk. „Odbicie mo dynamicne, sprzęt mo niemiecki. Leci pięćdziesiąt metrów, osiemdziesiąt, sto. Spod. Drugi skoce Austryjak. Odbicie mo dynamicne, sprzęt mo austriacki. Leci pięćdziesiąt metrów, sto, sto dwadzieścia. Spod. Trzeci skocem jo. Odbicie mom dynamicne, sprzęt mom własny, prywatny. Lecę sto metrów, sto pięćdziesiąt, Jezus Maria, kie nie trafie na silny wiater, kie mnie nie cofnie! Wylądowałem na dwudziestym metrze!”. I ten wiater, i ten dwudziesty metr to jest właśnie, mówił Tischner, tragizm historii Polski.
Kiedy śniegu było dużo, razem z kolegami z Łopusznej robił skocznie narciarskie. W lutym 1949 roku zapisał w dzienniku, że udało mu się na takiej samodzielnie wykonanej skoczni polecieć na odległość dwunastu metrów i wrócić do Nowego Targu „z potwornie odbitymi niektórymi częściami mego ciała. W każdym razie nie skakałem 6 lat — ostatnio w Rabie Wyżnej. Pogoda była bardzo ładna, śniegu na pięć pierzyn, a [Józek] Klamerus wykręcił nogę”.
Tischner jeździł na nartach przez niemal całe życie. Wyprawiał się w Gorce, Tatry i... Alpy. Z młodzieżą, z kolegami szkolnymi, z kolegami księżmi, podobno także z Karolem Wojtyłą (choć sam Tischner nigdy tego nie potwierdził). Do swojej dawnej sąsiadki z Łopusznej Marysi Skorupkowej wysłał w lutym 1968 roku pozdrowienia ze stypendium w Louvain: „Belgia jak Belgia, ino że śniegu nie ma, bo leje. Byłoby może nieźle założyć na Korkosowej polanie uniwersytet, na pauzie pojeździłoby się na nartach”. Kilka lat później spotkał adresatkę kartki w Łopusznej. Miał rękę w gipsie, więc spytała go, co się stało. Tischner na to, że złamał rękę, uderzywszy w drzewo podczas jazdy na nartach. I żeby obrócić wszystko w żart, dodał: „Ręka moja, a tyn smyrecek to nie wiem, cyj był...”.
Z Alpami wiąże się anegdota, którą Tischner bardzo lubił opowiadać. Zdarzyło się raz, że jechał na wyciągu razem z prześliczną narciarką z Francji. „A ja”, mówił, „w młodości swojej zaczytywałem się w Listach z Zakopanego Kornela Makuszyńskiego i umiałem, umiem pewne fragmenty na pamięć. I szczególnie utkwił mi w pamięci opis zakopiańskiego réunion. Pisze Makuszyński, że »jak iskra elektryczna przeleciało przez Zakopane powiadomienie, że będzie réunion«, więc panie zaczęły wydobywać suknie z naftaliny, czyścić benzyną. Potem pisze Makuszyński, że idzie się na to réunion »przez siedem potoków i osiem gnojówek«. I wreszcie przychodzi to, co ma być. »Wchodzi pierwsza dama«, pisze Makuszyński. »Prawie w sukni. W każdym razie więcej widać niż nie widać. Korpus oficerski przystępuje do nagłej ofensywy. Trajkoce karabin maszynowy dowcipu: — Pani na długo w Zakopaneeem? A ona: — Nie wiem, to zależy, to zależy...«”. „Więc ja”, mówił dalej Tischner, „mam obok na orczyku jakąś Francuzkę i nagle przypominam sobie Makuszyńskiego i karabin maszynowy dowcipu, i myślę sobie, jak by to było ładnie po francusku zapytać: »Czy pani na długo w Schladming?«. I trenuję moje wargi, żeby francuszczyzna wyszła odpowiednio. Nie zauważam, oczywiście, że kończy się lina, ona się odpina z orczyka, a ja... wykładam się jak długi”.
Marzenie o lataniu na skoczni nigdy Tischnera nie opuściło. „Skrycie myślę”, mówił w telewizyjnej rozmowie o niebie z Jackiem Żakowskim, „że Pan Bóg da mi w drugim życiu możliwość poskakania na nartach... albo jakąś godną za to rekompensatę”.
opr. aw/aw