Powołanie biskupie

Fragmenty książki "Niewidzialne światło", abp. Józefem Życińskim rozmawiają Dorota Zańko i Jarosław Gowin

Powołanie biskupie


Józef Życiński, Dorota Zańko, Jarosław Gowin

Niewidzialne światło

Z abp. Józefem Życińskim rozmawiają Dorota Zańko i Jarosław Gowin


ISBN: 978-83-240-1597-9
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2011

Spis wybranych fragmentów
CZŁOWIEK I BÓG
Rodzina i środowisko
Szkoła i początki powołania
Kościół, państwo, społeczeństwo
Seminarium
Początki kapłaństwa
Wiara i słabość
Poszukiwania filozoficzne
Powołanie biskupie
PYTANIA NA NOWY WIEK
Sobór — czterdzieści lat później
Jan Paweł II i kryzys współczesności
Rachunek sumienia i zło w Kościele

Powołanie biskupie

Kiedy Ksiądz Arcybiskup miał zaledwie około czterdziestu lat i był jednym z najbardziej liczących się polskich filozofów oraz autorem kilkunastu już książek — nagle przyszło powołanie biskupie. Czy nie wahał się Ksiądz Arcybiskup z przyjęciem tej nominacji?

Nie tylko wahałem się. Jeszcze kilka miesięcy przed przyjęciem nominacji byłem definitywnie przekonany, że do końca życia zostanę profesorem i że takie jest moje powołanie. Pamiętam me ostatnie profesorskie wakacje w 1990 roku. Planowałem ukończenie Medytacji sokratejskich dla Wydawnictwa Paulistów. Potem chciałem wyjechać na urlop. Kiedy kończyłem Medytacje, zadzwonił do mnie nowo mianowany dyrektor PWN Jan Kofman z propozycją, bym coś u niego wydał. Miałem w komputerze spisane pewne refleksje na temat filozofii nauki, odpowiedziałem więc, że mógłbym przygotować materiał do książki, która nazywałaby się Granice racjonalności. Oznaczało to konieczność pracy w morderczym tempie, żeby zdążyć do końca wakacji. Pod ich koniec, prawdopodobnie z przemęczenia, pogorszył się gwałtownie mój stan zdrowia. Lekarz rozpoznał to jako „chorobę dyrygentów”, czyli efekt przepracowania, ale powiedział, że nie można wykluczyć też nowotworu, trzeba więc to wyjaśnić. Kiedy byłem w trakcie badań, zadzwoniono do mnie z nuncjatury z prośbą, bym się zgłosił. Wiedziałem, co oznaczają takie telefony. W tym wypadku w grę jednoznacznie wchodziła diecezja tarnowska, bo już wcześniej łączono z nią moje nazwisko. Pomyślałem sobie: „Boże, w dniu święceń prosiłem Cię, bym mógł pracować nie tyle długo, ile intensywnie i skutecznie — powiedzmy, do czterdziestki. Wysłuchałeś mojej prośby, mam czterdzieści dwa lata... Jeśli to nowotwór, będę musiał zostawić książki, studentów, komputer i odejść, tak jak modliłem się w dniu święceń”. A jednak Pan Bóg miał chyba w stosunku do mnie inne plany — następne lata miałem przeżywać przy innej pracy niż ta, na której tak mi zależało. W rozmowie z nuncjuszem powiedziałem „tak”, a po powrocie poszedłem odebrać wyniki analiz. Okazało się, że to jednak nie był nowotwór.

Czy podejmując tę decyzję, zdawał sobie Ksiądz Arcybiskup sprawę, że pracę filozoficzną trzeba będzie zepchnąć na drugi albo trzeci plan?

Tak. Wliczałem to w koszty. Ogarnęła mnie oczywiście melancholia, jakbym opuszczał jakieś miejsce bardzo bliskie mojemu sercu, jakbym wyjeżdżał z mojej „małej ojczyzny”, ale przecież chrześcijaństwo już w osobie Abrahama uczy nas odchodzić od swojej ziemi.

Decyzja o przyjęciu nominacji była zapewne tym trudniejsza, że został Ksiądz Arcybiskup skierowany do diecezji bardzo ważnej: z jednej strony ze względu na tradycyjnie wysoką liczbę powołań, z drugiej — na jej wyrazisty charakter, ukształtowany przez poprzednika, księdza arcybiskupa Jerzego Ablewicza, który kierował nią przez ponad ćwierć wieku. Jakie zadania stawiał sobie Ksiądz Arcybiskup jako nowy ordynariusz tarnowski?

W Tarnowie znałem tylko księdza Hellera, a mojego poprzednika spotkałem raz, w czasie sesji naukowej w Pasierbcu, dokąd zresztą wcześniej jeździłem na urlop. Przyznam, że im lepiej poznawałem tę diecezję, tym bardziej narastał mój szacunek dla arcybiskupa Ablewicza — i za jego pełną poświęcenia pracę, i za cierpienie, którym musiał okupić wiele decyzji i inicjatyw. Podejmując pracę w Tarnowie, starałem się, żeby to, co było piękne i dobre w tradycji tej diecezji — gdzie jest tak dużo powołań kapłańskich i tak żarliwa, wyjątkowa w skali ogólnopolskiej, wiara ludzi Sądecczyzny — przenieść w nowe realia kulturowe i społeczne końca drugiego tysiąclecia. Dlatego szukałem sposobów połączenia wierności tradycji z otwarciem na nowe, konieczne formy obecności Kościoła.

Jakie konkretnie były te nowe formy?

Zaczęliśmy od komputeryzacji kurii i seminarium. Za każdym razem, kiedy otwieraliśmy nowe centrum komputerowe, dla równowagi starałem się, by w diecezji powstawał nowy ośrodek wieczystej adoracji eucharystycznej. W ten sposób założyliśmy ośrodki adoracji w Dębicy, Brzesku, Sączu. Potem na szerszą skalę zaczęliśmy w pełnienie różnych posług angażować ludzi świeckich — poczynając od szafarzy sakramentu Eucharystii, co natrafiało na silny opór w niektórych tradycyjnie nastawionych środowiskach, a kończąc na wyborach do rad duszpasterskich, które przeprowadziłem w 1992 roku.

To była pierwsza w Polsce diecezja, gdzie przeprowadzono takie wybory...

W takiej formie chyba tak. W wielu miejscach funkcjonują różnego rodzaju rady, ale my przeprowadziliśmy wybory w jednym dniu w całej diecezji. Takie same wybory zostały przeprowadzone w listopadzie '97 w archidiecezji lubelskiej.

To znaczy, że ta forma się sprawdziła?

Uważam, że tak, choć dużo zależy od współpracy konkretnych kapłanów z konkretną radą, bo mieliśmy też doświadczenia negatywne — rady, które pełniły funkcje czysto dekoracyjne, albo takie, których członkowie, naśladując pewnych polityków, rywalizowali o prestiż i prawo do podpisywania czeków. Jednakże w większości wypadków sposób funkcjonowania rad był dla mnie źródłem optymizmu.

Na jakie jeszcze trudności natrafiała działalność tych rad? Jakie wnioski z ich pracy płyną dla całego Kościoła w Polsce?

Główną trudnością był chyba brak doświadczenia. W naszym społeczeństwie przez długi czas funkcjonował model świeckiego, który przychodzi do Kościoła jak do sklepu — żeby zostać obsłużonym, zapłacić i odejść z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. I ta postawa klienta, który nie identyfikuje się głębiej z Kościołem, pokutuje w licznych środowiskach. Księża w wielu wypadkach dokładają starań, by w jakimś ośrodku powstała Akcja Katolicka, Stowarzyszenie Rodzin Katolickich czy grupy modlitewne, a część osób świeckich broni się, jak może.

Ważną inicjatywą w diecezji tarnowskiej było otwarcie na misje. Wspominam to z wielką satysfakcją. Moje apele spotkały się z szerokim odzewem ze strony młodych kapłanów. Działania te zapoczątkował już arcybiskup Ablewicz, który kilkanaście lat wcześniej kierował kapłanów do Kongo, Afryki Centralnej, Argentyny i Brazylii. Ja dosłałem ich do południowej Afryki, Czadu, Boliwii, Peru, na tereny dawnego Związku Radzieckiego i do Republiki Czeskiej.

Na czym polega odpowiedzialność biskupa? Czym różni się ona od odpowiedzialności „szeregowego” księdza?

A między innymi także tym, że kiedy budzisz się w nocy i masz ciężki problem, to jako ksiądz możesz sobie powiedzieć: „pójdę z tym do rektora” czy „pójdę z tym do mojego biskupa”. Natomiast kiedy budzisz się z trudnym problemem jako biskup, widzisz, że uciec się z tym możesz najczęściej tylko do Pana Boga... Że ostateczna decyzja spadnie na ciebie i że przy niektórych decyzjach nie ma rozwiązań dobrych — każde z nich niesie ze sobą jakiś niezamierzony ból, jakieś cierpienie, które pojawia się jako nieunikniona cena koniecznych do podjęcia działań. Do tego dochodzą dodatkowe problemy. Na przykład za felieton napisany przez księdza Życińskiego odpowiadał ksiądz Życiński, natomiast za felieton biskupa Życińskiego oskarżany będzie Kościół polski.

Odpowiedzialność za księży ciąży pewno bardziej niż odpowiedzialność tylko za wiernych?

Niewątpliwie, choćby dlatego, że za każdym księdzem stoi duża społeczność wiernych, z którymi on się kontaktuje. Akurat wtedy, w '90 roku, rozpowszechniła się w Polsce ta wersja ksenofobii, która przyjęła postać klerofobii. Większość duchownych traktowana była jako obca i wroga. Sam pamiętam studentów, którzy w stanie wojennym przychodzili na rekolekcje, jakie wygłaszałem u dominikanów, a kiedy potem podjęli pracę na terenie diecezji tarnowskiej, okazywali wobec Kościoła programową niechęć i spotkań z biskupem już unikali. Dla wielu księży był to więc psychologicznie bardzo trudny okres. Pracowali tak samo jak kilka lat wcześniej, natomiast przedstawiani byli jako zdrajcy klerykalizujący nam wolną ojczyznę. Bardzo ważne było więc podnoszenie ich na duchu, ukazywanie źródeł nadziei, zachęta do przetrwania w najbardziej krytycznym okresie, solidarność duchowa. To wszystko bardzo absorbowało mnie wtedy jako biskupa.

Część zarzutów, jakie stawiano księżom, brała się stąd, że oni, jak powiedział Ksiądz Arcybiskup, „pracowali tak samo jak kilka lat wcześniej”, a po '89 roku należało chyba pracować inaczej?

Z pewnością. Tylko nikt z nas nie jest komputerem, któremu można przestawić zasilanie z 220 wolt na 110, i wszyscy musieliśmy się dopiero uczyć pracować w tych nowych warunkach. Wydaje mi się zresztą, że wielu księży podeszło do tego w sposób bardzo otwarty i próbowało się zmierzyć z nowym wyzwaniem, ale często zamiast życzliwości, którą okazywano im wcześniej, stykali się z agresją. Choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że pewien typ katolicyzmu „bogoojczyźnianego” z pewnością musiał zostać odłożony po roku '90 do lamusa i przywracanie go dzisiaj musi wywołać albo agresję, albo rozbawienie.

Czy brzemię biskupiej odpowiedzialności bardzo ciąży przy podejmowaniu decyzji, które mają charakter ostateczny, a ich następstwa są kolosalne?

Wydaje mi się, że postać tego brzemienia zależy w dużym stopniu od duchowej solidarności z całą wspólnotą Kościoła. Dzięki jej modlitwie i współzatroskaniu można znacznie spokojniej przeżywać niektóre stresowe sytuacje. Dlatego też pierwszą moją wizytę po nominacji do Lublina zakończyłem w klasztorze Sióstr Karmelitanek w Dysie, prosząc o modlitwę w ośrodku, który w Archidiecezji Lubelskiej pozostaje symbolem kontemplacyjnej więzi z Bogiem. Przy szczególnie trudnych decyzjach proszę z zasady, oprócz sióstr z Dysy, jeszcze warszawskie wizytki i starosądeckie klaryski o „bombardowanie niebios”. Jak dotychczas nie mogę narzekać na brak skuteczności tych działań, które były przepojone modlitwą sióstr.

Czasem może człowiekowi być ciężko nawet mimo skuteczności działań...

To prawda. Pamiętam miesiące po zaatakowaniu mnie kamieniem przed katedrą w Tarnowie. Był to okres mocnych nastrojów antyklerykalnych w kraju. Poczta codziennie przynosiła wtedy stosy ociekających agresją listów, pisanych stylem budowniczych PRL. Razem z nimi przychodziły odrobinę mniej agresywne listy, w których najbardziej radykalni sympatycy Radia Maryja wyrażali swą irytację, że duszpasterstwo w diecezji nie stosuje się do ich prostej wizji. Resztę listów, po pominięciu urzędowej korespondencji, stanowiły standardowe anonimy. Te ostatnie, oczywiście, wrzucałem do kosza. Lektura tamtych pierwszych działała jednak stresująco, ukazując przerażającą otchłań ludzkiej nienawiści.

Jak przeciwdziałać podobnym seansom nienawiści?

Arcybiskup Tokarczuk opowiadał mi, że w okresie swych szczególnych zmagań z budowniczymi najpiękniejszego ustroju otwierał jedynie te listy, na których poznawał znajomą pieczątkę lub znajomy charakter pisma. Wśród pozostałych większą część stanowiły pisane służbowo listy pełne impertynencji czy insynuacji w znajomym stylu Grzegorza Piotrowskiego. Najprościej było nie czytać ich samemu. Moja biskupia posługa zaczęła się wtedy, gdy autorzy podobnych listów musieli szukać już nowego miejsca pracy. Wielu z nich dawało jednak bezinteresownie znak swego przywiązania do stosowanych wcześniej praktyk.

Czy doświadczając samotności wobec podobnych form prymitywizmu, dzielił się Ksiądz Arcybiskup swą refleksją z bliskimi?

Głównie z Panem Bogiem. Pamiętam mą pierwszą po nominacji wizytę w Rzymie, gdy poszedłem pokłonić się Ojcu Świętemu. Zamierzałem właśnie jemu, jako komuś najbliższemu, powiedzieć o tym wszystkim, co niepokoiło i spędzało sen z oczu na szlaku nowych obowiązków. Rano w samolocie czytałem „The Tablet”, a w nim ociekający agresją antypapieski artykuł Petera Hebblethwaite'a. Po południu, już w Watykanie, zobaczyłem znajomą sylwetkę Ojca Świętego. Szedł przychylony, niczym Boży atleta, który ma za sobą zwyczajną dawkę codziennych zmagań. Z perspektywy moich trosk spojrzałem wtedy po raz pierwszy inaczej na jego brzemię. Uświadomiłem sobie, że on ma codziennie tysiąc razy więcej problemów, i to większych niż moje, i że nie mogę mu dorzucać nic z mojego brzemienia. Przy posiłku rozmawialiśmy więc o tym, co radosne w kręgu krakowskich i tarnowskich znajomych.

Czy swoisty charakter biskupiej samotności wynika przede wszystkim ze szczególnej dawki tych trosk?

W dużym stopniu już z sakramentu kapłaństwa. Być pośrednikiem między niebem a ziemią to nie jest sytuacja towarzyska, służąca uprawianiu salonowych szczebiotów. Zwłaszcza wtedy, gdy na ziemi zachodzą głębokie przemiany, my zaś mamy zachować w duszach naszych wiernych tęsknotę za niebem. U biskupa dochodzi jeszcze dodatkowy czynnik: że jest się z zasady albo wśród wielkich rzesz wiernych, albo w całkowitej samotności przed samym Bogiem.

dalej >>

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama