Rachunek sumienia i zło w Kościele

Fragmenty książki "Niewidzialne światło", abp. Józefem Życińskim rozmawiają Dorota Zańko i Jarosław Gowin

Rachunek sumienia i zło w Kościele


Józef Życiński, Dorota Zańko, Jarosław Gowin

Niewidzialne światło

Z abp. Józefem Życińskim rozmawiają Dorota Zańko i Jarosław Gowin


ISBN: 978-83-240-1597-9
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2011

Spis wybranych fragmentów
CZŁOWIEK I BÓG
Rodzina i środowisko
Szkoła i początki powołania
Kościół, państwo, społeczeństwo
Seminarium
Początki kapłaństwa
Wiara i słabość
Poszukiwania filozoficzne
Powołanie biskupie
PYTANIA NA NOWY WIEK
Sobór — czterdzieści lat później
Jan Paweł II i kryzys współczesności
Rachunek sumienia i zło w Kościele

Rachunek sumienia i zło w Kościele

Równocześnie Papież umiejscawia współczesne problemy w bardzo szerokim kontekście historycznym, związanym z końcem drugiego tysiąclecia. Tej kwestii poświęcony został niezwykle ważny dokument Jana Pawła II: Tertio millennio adveniente.

Żyjemy w epoce historycznego przełomu. Tysiąc lat temu rozwijano wielkie koncepcje millenaryzmu i oczekiwano ponownego przyjścia Jezusa. Tymczasem nasza generacja nie czeka już nawet na Godota... Zamiast Jana Chrzciciela pojawia się, jak u Camusa, Jean-Baptiste Clamence, marny prorok na kiepskie czasy. Istnieje więc paląca potrzeba refleksji nad postawami charakterystycznymi dla tego okresu przełomu, bo jest to przełom nie tylko kalendarzowy, ale także kulturowy i społeczny. Przyspieszenie tempa zmian towarzyszące rewolucji internetowej jest nieporównanie większe niż postęp wywołany rewolucją Gutenberga. Na oficjalne wyjaśnienie tragedii Katynia nasi dziadkowie musieli czekać pół wieku. O ludobójstwie w Czeczenii czy Bośni dowiadujemy się w tym samym dniu. Wszystkie te bodźce niezwykle silnie oddziałują na naszą psychikę. Abyśmy więc nie ulegli całkowitemu wykorzenieniu, nie stali się podobni do Musilowskiego „człowieka bez właściwości”, musimy z jednej strony bezustannie dokonywać głębokiego rozrachunku z przeszłością, uświadamiać sobie zakorzenienie w historii, z której wyrastamy, i błędy, jakie popełniliśmy. Z drugiej strony, musimy dostrzegać nowe zadania, które wymagają od nas zdecydowanej odpowiedzi.

W Tertio millennio adveniente Jan Paweł II wezwał wszystkich chrześcijan do dokonania wielkiego historycznego rachunku sumienia. Skąd to wezwanie?

Rachunek sumienia jest czymś fundamentalnym dla chrześcijan i chroni nas przed duchowym narcyzmem.

Z czego jednak konkretnie powinien samooczyścić się Kościół?

Pytając o konkretną postać samooczyszczenia, możemy łatwo ulec pokusie jednorazowego gestu, który poprawi nam samopoczucie i nie okaże się psychologicznie zbyt trudny, zwłaszcza jeśli dotyczy odległej epoki i umożliwia stylowe bicie się w cudzą pierś. Tymczasem w przesłaniu Jana Chrzciciela przygotowującym do przyjęcia Mesjasza jednym z podstawowych warunków otwarcia na przychodzącego Zbawcę jest metanoia — samokrytyczna refleksja nad tym, co w życiu każdego z nas trzeba zmienić, abyśmy odrzucili naszą nadmuchaną wielkość po to, by On mógł w nas wzrastać. Nie sprowadzajmy więc problemu do nieskomplikowanych przeproszeń za inkwizycję czy wyprawy krzyżowe. Ten mały inkwizytorek, który ujawnia się w naszych polemikach, i ta nasza prywatna ideologia, którą usiłujemy nierzadko zdobić znakiem krzyża, stanowią znacznie większy problem niż uporczywe poszukiwania, czym by tu jeszcze się można zgorszyć w historii Kościoła. Samooczyszczenie w żadnym razie nie jest celebracją łatwego zgorszenia tymi, którzy wyprzedzili nas na szlaku wiary. Szkoda, że tak wiele osób zwykło o tym zapominać, praktykując postawę, którą określiłbym mianem „samooczyszczenia na eksport”. Jej następstwem pozostaje samouwielbienie idące w parze z duchową pustką.

W roku 2000 Jan Paweł II ponownie wezwał katolików do przeprowadzenia historycznego rachunku sumienia za grzechy popełnione w przeszłości przez ludzi Kościoła. Apel ten spotkał się z bardzo zróżnicowanym odzewem: licznym wyrazom poparcia towarzyszyły nie mniej liczne głosy krytyki. Jak wytłumaczyć tę krytykę? Skąd bierze się opór przeciwko przyznaniu się do tego, że w historii Kościoła wydarzyło się wiele zła?

Psychologicznie taki opór jest łatwo zrozumiały. Łatwiej jest nam narcystycznie zachwycać się sobą, niż uderzyć się w pierś. Wiele inicjatyw Ojca Świętego spotyka się z irracjonalną negacją. Weźmy zaproszenie do Asyżu. To, że wyznawcy różnych religii mogą spotkać się i modlić razem, jest dla mnie czymś bardzo pięknym. Tymczasem idea takiego spotkania została skrytykowana także przez część katolików. Nie dziwiłoby mnie to, gdyby chodziło o ludzi nie znających teologii. Jeśli jednak wśród chóru krytyków słyszy się głosy takich ludzi jak Messori, jest to bardzo bolesne. Podobne niezrozumienie towarzyszy inicjatywom ekumenicznym Jana Pawła II. Pamiętam, jak 16 października 1999, w dzień wyboru Ojca Świętego, wszystkim uczestnikom Synodu Biskupów powkładano do skrzynek broszury atakujące Papieża: praktykując ekumenizm, miałby się on, zdaniem autorów tych publikacji, wyłączać z Kościoła. Chcieliśmy sprawdzić źródło tego ataku, ale jeden z biskupów amerykańskich, rzuciwszy okiem na charakterystyczny druk, od razu powiedział: Bractwo Św. Piusa X, oni mają tego typu maszyny w Kalifornii...

Niezrozumienie wielu inicjatyw Jana Pawła II, który często w różnych dziedzinach wyprzedza swoją epokę, to jeden z dramatów współczesnego Kościoła.

Tym bardziej że reakcje krytyczne pochodzą nie tylko ze środowiska lefebrystów. Papieski apel o rachunek sumienia Kościoła spotkał się z rezerwą lub wręcz dezaprobatą również ze strony części kardynałów... Dowodzi to, że wizja Kościoła, jaką rozwija Jan Paweł II, nie jest podzielana powszechnie.

Nikt z kardynałów nie zwierzał mi się na ten temat. Od początku istnienia Kościoła świadomość eklezjalna Chrystusa nie była jednak podzielana przez wszystkich uczniów. W okresie Soboru Watykańskiego II moje pokolenie wysłuchiwało opinii kardynała Ottavianiego, które swym stylem mocno odbiegały od nauczania Jana XXIII. Różnice będą pojawiać się i dzisiaj. Nie oczekujmy totalnej jednomyślności w Kościele, natomiast chciejmy wierzyć, że Duch Święty — przy należytym zaangażowaniu każdego z nas — potrafi tu stworzyć symfonię głosów, która nie będzie śpiewem unisono, ale objawi Boże piękno i prawdę.

„Chciejmy wierzyć” — powiada Ksiądz Arcybiskup. Niełatwo jednak o taką wiarę, gdy studiuje się dzieje Kościoła, niełatwo także, gdy temu ludzkiemu wymiarowi Kościoła przyglądać się współcześnie.

Na pewno warto wyciągać wnioski z przeszłości. Kiedy myślę o Hipponie czasów św. Augustyna, o jego oddziaływaniu na północną Afrykę, którą potem zalał islam, stawiam sobie pytanie: w którym momencie katolicy zaniedbali współpracę z łaską Ducha Świętego, tak że pewne terytoria znalazły się poza wpływami chrześcijaństwa? Takie fakty przypominają nam o naszej odpowiedzialności. Nie można składać wszystkiego na oddziaływanie Ducha Świętego. Nie można akceptować eklezjologii kwietystycznej, która zapomina, że człowiek jest twórczym współpracownikiem Pana Boga w dziele zbawienia.

Ale z drugiej strony, jeszcze bardziej przeraża mnie eklezjologia samozwańczych obrońców Kościoła, którzy utwierdzają się nawzajem w przeświadczeniu, że tylko oni są prawdziwymi katolikami, że reszta świata ich nie rozumie, że trzeba wreszcie zrobić porządek w Kościele, usuwając z niego ukrytych wrogów... W ten sposób zawsze pojawiały się sekty. Dzisiaj mentalność ta pobrzmiewa między innymi w Radiu Maryja.

Kiedy Jan Paweł II wzywał katolików do rachunku sumienia za grzechy ich przodków, nie mógł przypuszczać, że już wkrótce Kościół stanie przed nowymi, niezmiernie drastycznymi oskarżeniami. Mam na myśli postawione wielu księżom, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, zarzuty o pedofilię. W kilkudziesięciu przypadkach zarzuty zostały potwierdzone. Ten fakt stanowił wielki wstrząs dla całej wspólnoty katolickiej, ale równie wielkim wstrząsem było ujawnienie postawy hierarchii katolickiej w Stanach Zjednoczonych, która wiedząc o zarzutach, przez długie lata tuszowała sprawę. Co prawda, kierowano się przy tym również troską o dobro ofiar czy nadzieją, że sprawcy zła zrozumieją potworność swoich czynów i wyleczą się ze swych skłonności, w praktyce jednak zapewniano im w ten sposób bezkarność. Dlatego katolicy na całym świecie zadają sobie dzisiaj pytanie: jaka powinna być postawa ludzi wierzących wobec zła, które wydarza się w Kościele?

Na pewno nie wolno go tolerować, tłumacząc się chęcią uniknięcia zgorszenia czy jakimkolwiek innym szlachetnym celem. Cel nie uświęca środków. Pierwotne chrześcijaństwo potrafiło zdobyć się na poinformowanie potomnych o szokującym fakcie zdrady Judasza. Na kartach Ewangelii nie przemilczano zaparcia się Szymona-Piotra. Z drugiej strony, nie prowadzono wtedy szczegółowych analiz, w jakich ratach wypłacano Judaszowi srebrniki ani jakie były ukryte motywy słabości św. Piotra. Mamy tu więc jasne świadectwo prawdy, odwagę w podejmowaniu odpowiedzialności za Kościół, ale również świadomość, że nie da się do końca zwerbalizować tajemnicy zła w jego łonie.

Czy w takim zaleceniu: odsłaniać prawdę w jej zasadniczych rysach, ale nie wdawać się w jej szczegółowe rozważanie, nie tkwi jednak sprzeczność?

Nie to miałem na myśli. Odsłaniać prawdę trzeba. Czym innym jest jednak odsłanianie prawdy, a czym innym swoista pasja śledcza, jaka czasami towarzyszy ujawnianiu przypadków zła popełnianego przez ludzi Kościoła. Niech przykładem będzie tu dla nas postawa mądrego spowiednika, dla którego zło jest złem, grzech jest grzechem, prawda musi być objawiona, ale w tym celu nie wnika on szczegółowo w bolesne dla penitenta fakty, nie prowadzi prokuratorskich dociekań.

Dlaczego biskupom amerykańskim tak długo brakowało odwagi wyjawienia prawdy i trzeba było dopiero interwencji Ojca Świętego, by Kościół amerykański zdobył się na postawę jednoznaczną wobec zła?

To trudne pytanie, nad którym wszyscy będziemy musieli długo się zastanawiać. Nie lekceważyłbym jednak również powodów całkiem prozaicznych: w wypadku tego typu oskarżeń bardzo trudno jest ustalić, kiedy są one prawdziwe, a kiedy sfingowane czy urojone. Jako biskup sam wielokrotnie miałem do czynienia z rozmaitymi zarzutami wobec moich księży, które po sprawdzeniu okazywały się całkowicie bezpodstawne. Po takich doświadczeniach bardzo łatwo o pokusę myślenia: skoro nie ma jednoznacznych dowodów, dajmy mu szansę. Do tego dochodzi optymistyczna ufność, że człowiek idący drogą duchowną ma siłę oprzeć się złu.

Ale jestem przekonany, że ból i dramat, jakie stały się udziałem Kościoła amerykańskiego, pozwolą nam wyciągnąć wnioski i że w przyszłości do tego typu oskarżeń podchodzić się będzie z najwyższą powagą.

Ksiądz Arcybiskup mówi o sytuacjach, w których wina nie jest pewna. Rzeczywiście, wiadomo już, że wiele oskarżeń wysuniętych wobec księży amerykańskich okazało się całkowicie wyssanych z palca lub wręcz było formą szantażu. Do każdego oskarżenia trzeba podchodzić z niezwykłą ostrożnością, bo uderzyć ono może w ludzi niewinnych. Ale wiadomo też o przypadkach, w których wina księdza nie podlegała dyskusji, on sam przyznawał się do zarzucanego mu czynu, a mimo to diecezje tuszowały sprawę, płacąc odszkodowania ofiarom, sprawcę zła zaś przenosząc do nowej parafii, gdzie z reguły popełniał takie same nieprawości.

Jeśli rzeczywiście któryś z biskupów amerykańskich podejmował takie działania, to były one moralnie niedopuszczalne. Pa-miętajmy jednak, że Kościół amerykański przeżył traumatyczne doświadczenie fałszywych oskarżeń wymierzonych w największy autorytet tego Kościoła — kardynała Bernardina. Podobnych przypadków było wiele. Pamiętam, jak podczas mojego pobytu w Berkeley w kwietniu 2002 roku „New York Times” opublikował na pierwszej stronie ogromny artykuł atakujący kardynała Mahoneya. Potem na dwudziestej pierwszej stronie zamieszczono maleńkie sprostowanie, że oskarżycielka była chora umysłowo...

Kościół w Polsce również przeżył wielki wstrząs związany z tak zwaną „sprawą poznańską”. Przez długi czas wywoływała ona i ciągle wywołuje ogromne kontrowersje. Wiążą się one między innymi z pytaniem, jak powinni reagować katolicy, dostrzegając zło dziejące się w Kościele. Często można spotkać się z postawą zakładającą, że w imię obrony dobrego imienia Kościoła należy takie przypadki jak poznański za wszelką cenę ukrywać przed opinią publiczną.

Jeśli już dochodzi do takich sytuacji w Kościele, reakcja może być tylko jedna. Chrystus wyraził ją słowami: „Prawda was wyzwoli” (J 8, 32). Prawda, która ostatecznie uosobiona jest w Chrystusie, musi być w takich przypadkach wartością podstawową. Jeśli nie reaguje się na zło, jest to formą współuczestniczenia w nim. Natomiast pytanie, jak świadectwo prawdzie łączyć zarówno z roztropnością, jak i z miłością bliźniego, jest przykładem kwadratury koła, której w życiu nie rozwiąże się na poziomie ogólnym. W każdym indywidualnym przypadku trzeba w sposób niepowtarzalny konstruować triadę: prawda-roztropność-miłość.

W Kościele istnieją odpowiednie instancje i procedury mające zapobiegać sytuacjom takim jak poznańska. Dlaczego zawiodły one w tym przypadku, dlaczego zawodziły w Stanach Zjednoczonych? Czy to wina konkretnych ludzi, czy też błąd ten miał charakter strukturalny?

Nie sądzę, by struktury okazały się niesprawne. Natomiast istnieje coś takiego jak niedowład reakcji wobec czegoś, przed czym stajemy po raz pierwszy. Przyjmujemy to z niedowierzaniem, które paraliżuje stanowczość działania. Niełatwo przekroczyć Rubikon naszej psychiki i oswoić się z tym, że zło może być aż tak potężne.

Niedowierzanie jest w takiej sytuacji czymś jak najbardziej naturalnym. Tyle że w Poznaniu prawdziwość oskarżeń poświadczała duża grupa tamtejszych księży (wśród których były postaci tak nieposzlakowane i wybitne jak ksiądz Tomasz Węcławski), a także głęboko zaangażowanych w życie Kościoła świeckich. Reakcją ze strony struktur kościelnych na ich świadectwo było nie tylko niedowierzanie, ale i próby wywierania nacisku, by zamilkli.

Jak ujmować relacje między indywidualną wybitnością a szokująco mocnym oskarżeniem? Jak wyznaczać pragmatyczne szlaki w dziedzinie, która zdaje się nosić piętno absurdu wychodzącego poza granice możliwości? Śmiem twierdzić, że powolne tempo nie wynikało ani z hipokryzji, ani z chęci tuszowania problemu. Oprócz niedowierzania zadziałała tu raczej troska, być może nadmierna, aby przedwczesnymi decyzjami nie zranić niewinnego człowieka.

Niestety, troska ta nie rozciągała się w tym samym stopniu na ofiary...

Ich wyraziste świadectwa pojawiły się późno — podczas badania sprawy przeprowadzonego jesienią 2001 przez specjalną komisję watykańską. Gdy to już nastąpiło, decyzje zapadały szybko.

Można dyskutować, czy rzeczywiście wystarczająco szybko, zwłaszcza że zarzuty dotyczyły nie przeszłości, lecz również teraźniejszości. Ksiądz Arcybiskup, komentując sprawę poznańską, wypowiedział bardzo ważne słowa: że godność alumna równa jest godności biskupa. Można było tymczasem odnieść wrażenie, że dla instancji zajmujących się sprawą poznańską godność biskupa stała na pierwszym miejscu...

Godność człowieka to klucz do rozwiązywania dramatu zła. W tradycji Kościoła istniała zawsze tendencja, by ze szczególną troską podchodzić do godności oskarżonego. Myślę, że to raczej o to chodziło w przypadku Poznania.

Czy widzi Ksiądz Arcybiskup związek pomiędzy celibatem a sprawą poznańską?

Nie. Pewne oburzające zjawiska pojawiają się we współczesnym świecie niezależnie od wyznania. W Stanach Zjednoczonych przypadki homoseksualizmu duchownych dotykają w równym stopniu środowisk protestanckich czy żydowskich, tyle że media nie poświęcają temu tyle uwagi co w odniesieniu do księży katolickich. Istnieje na ten temat doskonałe opracowanie monograficzne profesora Philippa Jenkinsa z Pittsburga. Autor, który nie jest katolikiem, wykazuje w nim na podstawie długoletnich badań, że molestowanie seksualne stanowi wśród duchownych katolickich problem statystycznie mniejszy niż u duchownych innych grup wyznaniowych. Reformowanie celibatu jest ulubionym zajęciem ideologów, którzy fakty traktują nonszalancko.

Jaka więc będzie przyszłość celibatu?

Jestem głęboko przekonany, że w Polsce nie braknie młodych, pełnych idealizmu ludzi, którzy traktują Chrystusa tak serio, że będą skłonni poświęcić całe swoje życie — razem z tym, co człowiekowi najbardziej bliskie, wymarzone i piękne — po to, by służyć innym jako znak Bożej obecności.

Problemy rodzą się natomiast w krajach, gdzie nie ma powołań i gdzie wiele parafii pozostaje nieobsadzonych. Nie potrafię wypowiadać się tutaj w roli międzynarodowego arbitra. Podczas międzynarodowych spotkań zdarza mi się słyszeć księży z Afryki, którzy mówią: „Spłacimy dług wdzięczności Europie za ten okres, kiedy przysyłała nam misjonarzy”. Czarnoskórych księży z Konga spotykam już w Belgii. Zmienia się więc kierunek apostołowania i jest w tym jakaś gorzka prawda o duchowym zmęczeniu naszego kontynentu.

Ale gdyby nadchodzące lata potwierdziły, że następuje bardzo drastyczny spadek powołań, to czy w takiej sytuacji zniesienie celibatu nie byłoby najbardziej logicznym wyjściem?

Pojawiają się takie lub podobne postulaty. Na przykład diecezjalna rada świeckich z Utrechtu dwukrotnie już przedłożyła synodowi biskupów prośbę o to, by święcić tak zwanych viri probati, doświadczonych mężów. Rozważając tę propozycję podczas Synodu, postawiliśmy sobie pytanie: czy jest sens realizować to rozwiązanie w oderwaniu od głębszego pytania o skalę sekularyzacji w Holandii. Zapytaliśmy kardynała Simonisa, czy dużo jest wiernych, którzy czekają przy konfesjonale na spowiedników, bo nie ma ich kto spowiadać. Odpowiedź brzmiała negatywnie, bo w Holandii spowiedź indywidualna zanika. Czy dużo jest wiernych, którzy nie mają gdzie pójść na Mszę świętą, bo nie ma celebracji? Niestety nie — usłyszeliśmy — to zjawisko odosobnione, jest raczej tak, że kościoły się zamyka, bo nikt do nich nie przychodzi. Myślę więc, że kryzys religijny wymaga głębszej analizy, a święcenie viri probati byłoby rozwiązaniem pochopnym.

Prośba diecezjalnej rady utrechckiej pokazuje jednak, że są katolicy, którym brakuje dostępu do księży. Czy w takich przypadkach nie należy sięgnąć po rozwiązanie, które może się, na pierwszy rzut oka, wydawać nowatorskie, ale które przecież jest głęboko osadzone w tradycji Kościoła?

Definitywnie nie można wykluczać takiej możliwości, ale najpierw trzeba się przyjrzeć rozwiązaniom alternatywnym. Tu zaś doświadczenia nie zawsze są budujące. Przed laty przyjeżdżała do Dąbrowy Tarnowskiej grupa studentów holenderskich, która pomagała budować hospicjum dla chorych na raka. Byłem im bardzo wdzięczny, ujęty ich poświęceniem, wrażliwością, kulturą. W którymś momencie zapytali mnie, czy nie wysłałbym im kapłana, bo ich ksiądz przechodzi na emeryturę i nie widać następcy. Zadeklarowałem, że natychmiast mogę przygotować księdza, który już nawet trochę mówi po holendersku, a niemieckim włada biegle. Umówiliśmy się, że po powrocie do Holandii poproszą swego biskupa o formalny list, który umożliwiłby mi wysłanie księdza. Zamiast listu biskupiego otrzymałem jednak list od owych studentów, którzy wyjaśnili mi, że biskup sam nie może podjąć w tej sprawie decyzji, bo musi się poradzić diecezjalnej rady świeckich, no a rada obawia się, iż polski ksiądz spolonizowałby im Kościół. Poprosili o trochę czasu. Długo czekałem cierpliwie, aż w końcu posłałem tego księdza na misję do Boliwii i do dziś pracuje on w Kordylierach. Półtora roku później otrzymałem pismo, że ostatecznie, z rozmaitymi oporami, skłonni byliby, tytułem próby, przyjąć księdza z Polski. Odpisałem, że niestety sprawa jest już nieaktualna, gdyż niepodobna przez półtora roku marnować czasu księdza, który gotów był jechać na misje i głosić Ewangelię.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama