Fragmenty książki: "W Galicji trzeźwiejącej, krwawej, pobożnej"
ISBN: 978-83-60703-69-4
wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2008
Życie narodowe pod zaborami po 1815 roku tłamszone było najmocniej w Galicji. Germanizacja i drakoński kodeks karny za przestępstwa polityczne łamały i podsycały opór. Kazamaty austriackich twierdz w Kufsteinie i Spielbergu zapełniały się polskimi spiskowcami, odsiadującymi tam długie wyroki. Tajne związki szerzyły się jednak ciągle wśród studentów, urzędników, właścicieli ziemskich. Z czasem zarysowywały się w konspiracji dwa kierunki: patriotyczny i demokratyczny. Pierwszy zmierzał do wyzwolenia narodowego, drugi — społecznego.
Siła tej drugiej orientacji wynikała nie tyle z agitacji emisariuszy z Francji czy współpracowników ks. Ściegiennego z Królestwa, co z realnej sytuacji społecznej, grożącej antyszlacheckim wybuchem. Pańszczyzna, odwieczne źródło napięć między dworem a wsią, grała tu rolę najważniejszą. Józefińskie ustawy mitygowały darmową pracę dla dziedzica co najwyżej 3 dni w tygodniu, pieszo lub z zaprzęgiem. Było to w sumie ok. 25 milionów dniówek rocznie w całej Galicji. Dwory narzucały często, wbrew przepisom, robociznę akordową, gdyż praca przymusowa była mało wydajna. Poddanym brakowało nie tylko chęci, ale i sił: ubogą Galicję w latach 1844—45 nękały powodzie, nieurodzaj, głód. Przybywało nędzarzy wędrujących w poszukiwaniu chleba, mnożyły się kradzieże. Śmiertelność górowała nad urodzeniami więcej niż dwukrotnie.
Na przedwiośniu 1845 roku gromady zaczęły się zbroić w kosy i odprawiać nocne warty pod wpływem pogłosek, że panowie wraz z Żydami knują coś przeciw chłopom. Szlachta, obawiając się napadu na dwory, zaopatrywała się w broń lub chroniła się po miastach. Austriaccy urzędnicy z cyrkułów (obwodów) nie mieli z tym jeszcze nic wspólnego.
Powstanie miało się rozpocząć w Wolnym Mieście Krakowie i rozszerzać na trzy zabory. Dopiero po opanowaniu miast obwodowych, czyli przejęciu władzy, spiskowcy zamierzali ogłosić chłopom uwłaszczenie i wciągnąć ich, w trybie obowiązkowym, do walki. Chodziło o utrzymanie szlacheckiego kierownictwa, wzmocnionego pierwszymi sukcesami militarnymi. Obawiano się, że wcześniejsze sprzymierzenie się z wsią zniweczy konspirację i rozzuchwali masy, które mogłyby wtedy zaatakować dwory. Wyobrażano sobie, że obdarowani wolnością i ziemią poddani dopełnią wraz ze swymi dobroczyńcami zwycięstwa nad zaborcą, a to z poczucia współobywatelstwa, z wdzięczności, a choćby i częściowo z przymusu. Nie wzięto pod uwagę stanu świadomości narodowej i społecznej, której urobienie wymaga czasu.
Chłop uważał się za cesarskiego, Polak oznaczał dla niego szlachcica i jego oficjalistę, których obietnicom nie wierzył. Z dnia na dzień trudno zaiste uzyskać wiarygodność, wychować wolnego obywatela i porwać go do walki o Polskę.
Datę wybuchu powstania wyznaczono na noc z 21 na 22 lutego. Obawiając się, że po aresztowaniach spiskowców we Lwowie władze mogą ogłosić zniesienie pańszczyzny albo poddani ulegną szerzącej się pogłosce, że panowie szykują się do mordowania chłopów i uderzą na dwory, tarnowscy sprzysiężeni postanowili przystąpić do działania o 3 dni wcześniej.
Siły austriackie w Tarnowie były szczupłe i źle wyszkolone. Starosta Josef Breinl ściągnął oddziały stacjonujące w terenie, aby się bronić. W obawie, by chłopi nie opowiedzieli się po stronie powstania, polecał im chwytać buntowników i odstawiać do cyrkułu. Rankiem w tłusty czwartek chłopi zaczęli zwozić przed urząd, podobnie jak w innych obwodach, ujętych insurgentów, których po drodze poturbowali lub pomordowali. Chcieli zalegalizować swą krwawą nadgorliwość. Od urzędników starosty otrzymywali napiwki za dostawienie aresztantów. Dało to początek powtarzanemu potem przez Polaków stwierdzeniu, że Breinl wypłacał obiecane z góry premie za każdego z przywiezionych (za zabitych podwójnie), czym zachęcił do zabójstw. Zarzutu tego — jak stwierdził Stefan Kieniewicz — nie da się udowodnić. Chłopi dokonywali zbrodni raczej z własnych motywów, nie dla austriackich pieniędzy, choć przyjmowali je potem jako zapłatę za powody. W Sanockiem chłopi także nie ulegli orędziu powstańców, lecz wyłapywali ich i oddawali staroście, choć ten, w przeciwieństwie do Breinla, nie apelował o to.
Stanowisko przeciwne powstaniu wieś galicyjska bardziej powszechnie zajęła jednak dopiero po paru dniach, gdy rozeszła się wieść o nieudanej wyprawie na Tarnów. W Chochołowie górale podjęli nawet walkę z Austriakami. W okolicach Wieliczki, gdzie powstańcy początkowo odnosili sukcesy, chłopi gotowi byli wesprzeć ich sprawę, ale odwrócili się od niej, gdy klęska pod Gdowem 26 lutego ujawniła beznadziejność zrywu. Zrozumieli — jak zapisał w kronice proboszcz w Krościenku — „że lepiej się chwycić strony mocniejszej”. Rozpoczęli krwawe porachunki z przegrywającymi.
Chłopskie „czerniawy” ruszyły na dwory, napadając głównie cudzych panów, co utrudniało rozpoznanie plądrujących i mordujących. Prowodyrami tłumu byli przeważnie tzw. urlopnicy, którzy otarłszy się o służbę wojskową, wyzbyli się uniżoności wobec nietykalnej osoby dziedzica i potrafili objąć komendę. Szukanie spiskowców i broni, stanowiące często pretekst do rabunku, przenosiło się czasem i na plebanie. Księżom zarzucano, że ukrywają buntowników lub że nie ogłosili zniesionej jakoby przez cesarza pańszczyzny, a „gorzałkę pić zabraniali”. Niektórym proboszczom udało się uspokoić napastników, a nawet ocalić życie swoich gości z dworu.
Piętnowanie dworskiej propinacji przyczyniło się też do wzrostu poczucia spowodowanej nią krzywdy u chłopów, którzy podczas rabacji skierowali swój gniew na instrumenty własnego poniżenia, demolując gorzelnie i rozbijając w folwarcznych magazynach beczki z okowitą. Nie tylko pijani mordowali panów, dewastowali dwory, rabowali inwentarz. Pewna część uczestników krwawych i niszczycielskich czerniaw mściła się bowiem na trzeźwo, wylewając na ziemię gorzelniane zapasy. Donosił o tym starosta sądecki, a także wadowicki, wiążąc owe fakty z mocą ślubowań. Niekiedy błyskała przecież i druga strona tego niesamowitego medalu. Wykorzystana przez austriacką administrację niechęć chłopów do dworu i upowszechnianie wśród nich kościelnej propagandy trzeźwościowej nie wykluczały, mimo oczywistych argumentów za abstynencją, późniejszej urazy do księży za związanie sumień przysięgą.
Wikarego w Jastrząbce „grożono ściągnąć z ambony i spierano się publicznie z księdzem w kościele z kazalnicy słowo Boże opowiadającym, a to wszystko za to, że przeciw pijaństwu, z wstrzemięźliwością im kazał”. Sięgnęli po groźną teraz, a przedtem lekceważoną przez władze, insynuację niektórych wrogów trzeźwości, utrzymując „księdzu w oczy przy komisji, że zmuszano ich przysięgać na rewolucję pod pozorem ślubów na wstrzemięźliwość”. W ten sposób akt lojalności miał być dla umazanych pańską krwią chłopów absolucją generalną. Inni żądali formalnego zwolnienia ze zobowiązań. W Lisiej Górze, gdzie proboszcz Stanisław Morgenstern w parafii liczącej 8 tysięcy wiernych doprowadził do 4700 ślubowań zupełnej wstrzemięźliwości, podobny zarzut oprawiono w znamienne reminiscencje. Oto aresztowany przez chłopów proboszcz, „gdy pod strażą siedział, przychodzili do niego z naigrawaniem, przemawiali do niego niektórzy: widzisz, coś wybroił na ambonie, jakoś to krzyczał, przysięgał, klękał, jakoś to zachęcał, jakoś to oczyma przewracał, aby nas tylko do buntu zapisać. Krzyczeli przeraźliwym głosem na niego: pozwól nam teraz pić, bo twoje życie teraz w naszych rękach. To, gdy często powtarzali z naleganiem, mówi im: róbcie co chcecie! Na to słowo powstał ogromny wrzask, wołając najezdnicy: pozwolił nam pić, pozwolił! Po czym wielu ślub połamało”.
Półtora roku demonizowania gorzałki mogło więc dać i taki skutek: przysięganiem od niej czuli się bardziej związani niż przykazaniem; potrafili łączyć przemoc z prośbą o dyspensę. Inni dawali ją sobie sami, biorąc łączny rewanż za wszelkie formy ucisku i nacisku. Rozmaitość powiązań dworu z plebanią należy do istotnych imponderabiliów roku 1846. Gdy spływała krwią pańska dominacja nad poddanymi, okazywało się, że i rząd dusz nie jest tak niewzruszony, jak sądzono. Świadczyło o tym potraktowanie duchownych (kilka zabójstw, pobicia), profanacja kościołów, załamywanie się ruchu trzeźwości.
Jesienne sprawozdania starostów z 1846 roku są minorowe: mało kto wstępuje do Towarzystwa, choć w karczmach luźno (Rzeszów); nie wiadomo, czy wskutek biedy, czy pod wpływem bractw (Przemyśl). W innych stronach piją bardziej niż przedtem (Lwów, Kołomyja), jakby chcieli powetować sobie okres abstynencji, bo też przystępowali do niej nie tyle z przekonania, ile za namową duchowieństwa; trzymają się ci, którzy ślubowali umiar (Żółkiew). Starosta z Tarnopola był podobnego zdania: częściowa abstynencja okazała się lepsza; zupełna, zgodnie z przewidywaniem, przyniosła więcej złego niż dobrego. Wpływ kleru zmalał, a ludzie mimo przyrzeczeń piją dalej. Kilku starostów uskarżało się, że księża zaprzestali akcji (Tarnów, Sambor, Stanisławów, Żółkiew) lub sami dają zły przykład (Lwów). Biskup Wojtarowicz także informował o minimalnych ilościach nowych zapisów i o recydywach w okresie rozruchów, szczególnie w obwodach bocheńskim i tarnowskim, gdzie najtrudniej o poprawę.
Załamania ruchu trzeźwości nie można wiązać tylko z rabacją. We wschodniej Galicji jej nie było. Tarnowscy diecezjanie unikali surowości własnych spowiedników już przedtem, szukając rozgrzeszenia w Krakowie. Administrator diecezji krakowskiej, obejmującej Wolne Miasto z Okręgiem oraz Kielecczyznę w Królestwie Polskim, Ludwik Łętowski, w lipcu 1844 roku uzyskał zgodę namiestnika na nakłanianie pijaków do ślubowania trzeźwości. Także i tu duchowni „wzięli się do dzieła tak pięknego” niezbyt zręcznie, uruchamiając kampanijnie masowe nastroje. Toteż i ogół wiernych podszedł do sprawy „bezmyślnie, jak to nazywają, owczym pędem, tłumnie. Każdy się wyklinał, bo go do tego prawie zmuszano gwałtem, czy on pił kiedy, czy nie, czy stary, czy dziecko — wszystko to przyciągało, biorąc na to książeczki brackie. A jak lekkomyślnie do przysięgi przystępowali, tak znowu później owczym pędem z bardzo małymi wyjątkami do pierwotnego kału nałogowego powracali”. Szeroki zasięg akcji i obawa przed kryciem spisków (czas działalności księdza Ściegiennego) spowodowały, że władze Królestwa Polskiego cofnęły swe przyzwolenie po trzech miesiącach. Zarzucono księżom, że zamiast przekonywać, przymuszają, a ślubowanie oddaje lud prosty w ich ręce. Zobowiązano duchownych do ogłoszenia z ambon, że mogą zwalniać penitentów od powziętych zobowiązań. I w ten sposób pokutującemu katolikowi miała znów starczyć za motyw przemiany godność chrzcielna i sakramentalne postanowienie poprawy. Księża krakowscy, zdejmując z penitentów ciężar przyrzeczenia, nie pytali ich przecież, skąd przybywają. Jeśli więc pochodzili z sąsiedniej diecezji okalającej Kraków ze wschodu i południa, wracali do domu z lekkim sercem, dzieląc się z bliźnimi nowiną o łatwości uzyskania rozgrzeszenia pod Wawelem. Wieść szerzyła się szybko z uszczerbkiem dla tarnowskiej dyscypliny kościelnej. Po interwencjach proboszczów biskup Wojtarowicz zwrócił się 5 lutego 1846 roku do Konsystorza krakowskiego (pismo z niewiadomych powodów dotarło do adresata dopiero 27 marca), ten zaś bez pośpiechu (15 maja lub czerwca) zakazał duchowieństwu takiego dyspensowania.
opr. aw/aw