Fragmenty książki "Eutanazja czy życie aż do końca",wstęp do wydania polskiego autorstwa : Jerzego Brusiło OFMConv.
Konsultacja merytoryczna dr Katarzyna Półtawska-Zaleska
Tytuł oryginału: La vie jusqu'au bout Euthanasie et autres dérives
© Plon, 1993
© Wydawnictwo WAM, 2002
Czytelnik zauważył zapewne, że staję raczej po stronie chorych niż zdrowych lub też rodzin, a tym bardziej „społeczeństwa”, które oblicza koszty ich życia.
To dlatego, że właśnie chory, w przeciwieństwie do wielu innych aktorów dramatu, ogólnie biorąc, nie sprzyja temu, by dokonano na nim eutanazji. Nie mówię tu o osobie, która od trzech lat jest na oddziale reanimacji, a jej przeżycie zależy od różnych maszyn i daje do zrozumienia, że chciałaby, by zaniechano tych działań . Ani o tej, której dano do podpisania, zanim sytuacja się pogorszy, antycypowane żądanie eutanazji. Mówię o pacjencie, który przychodzi na oddział onkologiczny, czasem po latach walki, świadomy, cierpiący i znużony.
Przyjąłem kilka lat temu, w czasie gdy debata o eutanazji medycznej pojawiła się po raz pierwszy w mediach, pacjentkę, która przebyła sześćset kilometrów w karetce pogotowia w bólach pochodzących z rozsianych przerzutów kostnych. Jeszcze nie potrafiliśmy dobrze używać środków uśmierzających ból. Przybyła wówczas, by szukać hipotetycznego środka na swój ból. W korytarzu, który prowadził do jej pokoju, chwyciła za rękę pielęgniarkę i zapytała: „Czy pani jest pewna, że tu nie praktykuje się eutanazji?”
Inna pacjentka kazała się przywieźć na konsultację wówczas, gdy na skutek różnych przypadków losowych i leczenia, które sukcesywnie zawodziło, miała tylko tułów z amputowanymi dwiema nogami i miednicą, chirurdzy zaś utworzyli ujścia dla narządów wydalniczych. Była wielkim obciążeniem dla rodziny i prawdopodobnie dla siebie samej, a na pewno w sytuacji, którą wielu dobrze się mających uważałoby za pozbawioną wszelkiej godności. Ale przyszła prosić mnie o leczenie i nadzieję i otrzymała je. Nie chcę myśleć o tym, jakby potraktowano jej wypadek w Holandii.
To, co mnie uderza od tylu lat spędzonych przy łóżkach pacjentów w stanie często ciężkim, czasem terminalnym, to, że pacjenci osiągają świadomość względności. Nie są zwolennikami polityki „wszystko albo nic”. Zgadzają się na osłabienie, jeśli przeżyją, i zgadzają się na przeżycie, mimo że czują, iż choroba pewnego dnia zabierze ich.Wiedzą też, że stały postęp przedłuży ich nadzieję na życie i że mogą oczekiwać na przewrót terapeutyczny (nową metodę leczenia). Chcą skorzystać z wszystkich istniejących szans, nawet najmniejszych, i zadowalają się nimi bez agresywności czy zgorzknienia, lecz z nadzieją, czasem humorem lub szczyptą sceptycyzmu, kiedy indziej z lękiem, który wymaga tylko uspokojenia. Tam, gdzie ludzie z zewnątrz mówią: lekarze „eksperymentują”, lub gdzie jakieś komitety etyki długo zastanawiają się, zanim zgodzą się na nową procedurę, zainteresowani oświadczają nam z całą prostotą: chętnie będę służył za królika doświadczalnego, jeśli trzeba. Dobrze wiedzą, że nie są dla nas królikami, ale podmiotami, których życie jest dla nas cenne. Ale ryzykują użycie tego określenia, aby dodać nam odwagi.
Próbuję tu odzwierciedlić presję, jaką chorzy wywierają na nas, aby dać im wszystkie szanse. Nie rezygnują nawet wtedy, gdy lekarz im mówi — i skąd on to wie?! — „już nie ma nic do zrobienia”. Idą szukać innego. Jeśli znajdą zespół, który im odpowiada, akceptują zmiany postępowania, czasowe klęski i strategiczne wiraże, które z nich wynikają, jeżeli tylko wyjaśnić im ich sens. Rozumieją trudności terapeutyczne i mówią: „Ach! Doktorze, wiem, że nie ułatwiam zadania”, i przychodzą punktualnie na wszystkie wizyty. Wielu, większość, daje dowód zaskakującej odwagi, takiej, że chciałoby się wierzyć, iż będziemy do niej zdolni, równowagi ducha, której nie oczekiwaliśmy na początku. Ona wypracowuje się po trochu, w takim samym czasie, co zaufanie. Iluż, wyciągniętych z trudnych przejść, podejmuje walkę bez skargi i nawet bez zbędnych pytań o czas, który im pozostał, czy margines nadziei. Trwają i dodają nam odwagi do tego samego.
Nie mogę powstrzymać się od myśli, że jeślibym skorzystał z upoważnienia do czynnego skrócenia życia zapisanego w „testamencie” znalezionym w portfelu chorego, podczas gdy on znajdowałby się w półśnie, to popełniłbym prawdziwą zbrodnię, nawet gdybym miał poparcie rodziny, prawa i intelektualistów z Saint-Germain-des-Prés. Iluż to widzieliśmy chorych dotkniętych rakiem płuc z przerzutami do mózgu i w śpiączce, którzy odpowiednio leczeni — i mający także, to prawda, szczęście po swojej stronie — byli, półtora roku później, bez objawów. W niektórych krajach przekonano by ich do podpisania tego żałosnego świstka papieru, a potem z okazji śpiączki poddano by eutanazji przy oklaskach tłumu. Jest tu materiał do kilku refleksji. Tacy pacjenci są rzadko wyleczani, to prawda. Ale oni chcą trwać, tu w tym stanie, najdłużej jak się da, a my, lekarze, składaliśmy ślubowanie, że im w tym pomożemy. Odrzucam i oni odrzucają także wraz z nami oskarżenie o stosowanie uporczywej terapii (acharnement thérapeutique) w takich sytuacjach. Spełniamy tylko nasz obowiązek wobec tych osób. Pełnimy go również wobec gatunku ludzkiego, poszerzając naszą wiedzę i naszą zdolność interwencji. I to bez oznaczania przez „losowanie” grupy, która będzie leczona, i grupy, która nie będzie. Nie jestem pewien, czy biostatystyk dotknięty przerzutami mózgowymi poddałby się chętnie takiemu losowaniu. Ani któryś z tych „o wielkim sumieniu”, którzy walczą o eutanazję wówczas, gdy nie wiedzą, czym jest choroba.
opr. ab/ab